129738.fb2 Zaw?d: Wojownik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Zaw?d: Wojownik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Rozdział 6

Dermod krótko i zwięźle przemówił do żołnierzy, kiedy stali już w szyku, gotowi do wymarszu. Powiedział, że Drugi Batalion zdążył się okryć chwałą dzięki temu, iż znalazł się najbliżej tamtej kolumny pełzaczy — to zwycięstwo mogło równie dobrze przypaść w udziale któremukolwiek z czterech batalionów. Wszyscy przeszli takie samo szkolenie i teraz każdy będzie miał okazję — zmierzyć się z przeciwnikiem. Nie ma zamiaru zagrzewać ich do walki, schlebiać im ani wygłaszać górnolotnych frazesów o patriotycznym obowiązku wobec własnej planety, który powinni spełnić. Wie, że go spełnią, bo są nie tylko mieszkańcami Ziemi, jednymi z nielicznych, którzy mają w pamięci świetne tradycje świata sprzed epoki kosmicznej, ale przede wszystkim są potomkami rasy największych w dziejach wojowników.

Dodał, że jak dotąd jedyną ofiarą śmiertelną jest bohaterski sierżant Davis i o ile będą się stosować do instrukcji i zachowają zimną krew w pozornie niebezpiecznych sytuacjach, to zupełnie możliwe, że więcej ofiar nie będzie. W każdym razie on, Dermod, z pewnością podobnie jak wszyscy inni, bardzo by sobie tego życzył. Zakończył surowym ostrzeżeniem, że jeśli jakiś rozgorączkowany idiota da się przez własną głupotę postrzelić, to osobiście udusi go gołymi rękoma.

Wymaszerowali ze śpiewem na ustach, a Dermod wsiadł do samolotu z porucznikiem Briggsem, żeby sprawdzić rozmieszczenie łazików i plutonów zwiadowczych. Clifton oczywiście jeszcze nie wrócił i teraz, kiedy cień ich samolotu przesuwał się po maszerujących kolumnach żołnierzy dwa tysiące stóp niżej, Dermod zadał sobie pytanie, czy go w ogóle jeszcze kiedyś zobaczy. Clifton miał do spełnienia bardzo ważną misję i gdyby zginął, gdyby jego zmasakrowane lub zwęglone zwłoki leżały teraz w rozbitym wraku samolotu gdzieś na trasie do bazy Straży, Dermod doprawdy nie wiedziałby, co robić. Kiedy Briggs wylądował tuż obok łazika, nikt w całej armii nawet się nie domyślał, jak niepewnie czuje się ich dowódca.

Dermod wspiął się na nie osłonięty tył łazika i zapukał w osłonę kabiny, dając znak do odjazdu. Pojazd ruszył z nagłym zrywem, który rzucił go na siedzenie obok Strażnika. Zdecydował poprzednio, że lepiej wziąć psychologa ze sobą, niż ryzykować zostawienie go pod kluczem w bazie, gdzie mógłby przekonać jakiegoś łatwowiernego osobnika, żeby go wypuścił. Teraz Strażnik obserwował wszystko z chłodną, niemal naukową ciekawością. Miał nieobecny wyraz twarzy, jakby już pisał o tym w myśli artykuł do jednego ze swoich zawodowych periodyków. Nagle się odezwał:

— Jak pan to zrobił, majorze… to znaczy pułkowniku? — poprawił się z sarkazmem. — Słyszałem, co mówią o panu pańscy żołnierze, jest pan dla nich po prostu chodzącą legendą. I ciekawi mnie ta wielka bitwa, którą pan wygrał…

— To nie była żadna wielka bitwa — odparł Dermod z irytacją. Był z siebie dziwnie niezadowolony i niepokoił się o Cliftona, ponadto zaś poważnie obawiał się następstw ostatnich wydarzeń mogących zrujnować Wielki Plan. A tymczasem generał zachowywał się jak przestraszona stara baba i w niczym mu nie pomagał — zaaresztowanie Strażnika, jedyne posunięcie, jakie Dermodowi w tej sytuacji pozostawało, śmiertelnie przeraziło generała. Mimo wszystko Dermod starał się panować nad sobą i mówić tak cicho, żeby kierowca go nie usłyszał. Powiedział: — Przewyższaliśmy ich sześciokrotnie siłą i wzięliśmy ich przez zaskoczenie. To było zwycięstwo, ale nie bitwa.

— Niech pan to sobie nazywa jak pan chce — odparł Strażnik mnie chodzi głównie o listę ofiar. W tej kolumnie, którą wciągnęliście w zasadzkę, było, jak się dowiedziałem w bazie Kelgian, dwustu pięćdziesięciu trzech osobników, a te istoty, jak pan wie, łatwo pozbawić życia. Jaki jest procent zabitych i gdzie są jeńcy?

— Nie ma jeńców.

— Zabiliście… ich wszystkich?

Dermod przytaknął.

Przez resztę dnia Strażnik się nie odezwał. Był blady, wyglądał nie najlepiej i starał się siedzieć jak najdalej od Dermoda.

Strażnik pozostał małomówny przez następne cztery dni, podczas których Briggs i Dowling nieustannie obserwowali z powietrza bazę pełzaczy. Meldowali, że siły przeciwnika są rozrzucone w jakichś pięciusetosobowych grupach na wzgórzach wokół ich bazy, najwyraźniej oddając się ćwiczeniom wojskowym. Prócz faktu, że drugiego dnia wieczorem podpalili spory obszar roślinności — zapewne przez nieuważne obchodzenie się z pociskami rozrywającymi — meldunki nie zawierały nic nadzwyczajnego.

Właśnie tego samego wieczora Dermod zdecydował, że nie ma co dłużej ukrywać swych samolotów przed wrogiem, gdyż Dowling wrócił ze zwiadu z dwukrotnie przestrzelonym końcem skrzydła. Po wylądowaniu powiedział mu z pobladłą ze strachu twarzą, że gdyby pociski trafiły na jakiś element konstrukcji zamiast przejść na wylot przez płótno, mogłoby to się skończyć katastrofą samolotu, w której poniósłby śmierć. Obecny przy tym Briggs potwierdził jego słowa. Obaj odmówili dalszych lotów.

Dermod przez trzy bite godziny używał całego swego daru perswazji, zanim zgodzili się zmienić decyzję i to pod warunkiem, że będą prowadzić obserwacje tylko poza zasięgiem strzału. Nadal więc otrzymywał dokładne meldunki o masowych ruchach przeciwnika, ale bardziej szczegółowe detale, zwłaszcza ten, co pełzacze dostały dla zrównoważenia jego trzech samolotów, pozostawały tajemnicą. Żeby choć Clifton już wrócił…

Wszystkie jego plany i starannie obmyślane z góry posunięcia są jak budowle z piasku — co będzie, jeśli Cliftonowi się nie powiedzie? Ale musi nadal robić to, co robi, wiedząc przez cały czas, że w każdej chwili może tu nadlecieć z hukiem flota wojenna Straży i wszystko zniweczyć.

Zaczynał też stopniowo nienawidzić generała za to, że okazał się chwiejną i strachliwą starą babą: Prentiss raz po raz rozkazywał mu odesłać Strażnika do bazy Ziemian, najwidoczniej chcąc zawrzeć z nim jakiś układ. Zaczynał również nienawidzić siebie za rolę, jaka mu przypadła w tej wielkiej i szlachetnej misji wyzwolenia Galaktyki spod tyranii Straży, bo czuł, że znakomita większość populacji jest zbyt apatyczna i wcale jej na tym nie zależy. Najbardziej zaś nienawidził tego, do czego zmuszał swoich żołnierzy.

W takim stanie ducha Dermod sam już nie wiedział, czy szuka wsparcia, czy raczej chłopca do bicia, kiedy piątego dnia Strażnik zdecydował się podjąć rozmowę niemal w tym samym miejscu, w którym ją urwał. Powiedział spokojnie:

— Musi pan wiedzieć, pułkowniku, że my, Strażnicy, dużo podróżujemy. Z naszego, może osobliwego punktu widzenia, wszystkie inteligentne istoty są sobie równe, toteż śmierć tak wielu Kelgian boli mnie tak samo, lub uczciwie mówiąc, niemal tak samo, jak masakra podobnej liczby Ziemian. Dlaczego uznał pan za konieczne, żeby ich zabić, czy ma pan zamiar powtórnie tak postąpić i jak pan może po tym wszystkim spokojnie spać?

— Odpowiadając od końca: nie pańska sprawa — odparł Dermod ze znużeniem. — Jeśli chodzi o drugie pytanie, to mam zamiar zaatakować nieprzyjaciela ponownie i to nie raz. Wreszcie: nie musiało się ich wszystkich zabijać, ale tak było najbezpieczniej. A poza tym nie mogłem już powstrzymać…

— Wiem, wiem — przerwał mu Strażnik. — Słyszałem, co się stało z samochodem, z panem i z Davisem. Czy nie mógł pan jednak wydać rozkazu, żeby brać jeńców zamiast wymordować dwieście pięćdziesiąt…

— Nie mogłem! — warknął Dermod ze złością. — Niech się pan choć na chwilę postawi w mojej sytuacji. Gdybym zorganizowawszy zasadzkę na tę kolumnę zarządził, że nie wszyscy mają zostać zabici, ale tylko ci, którzy stawią opór, reszta zaś, zdemoralizowani lub przestraszeni mają być wzięci do niewoli — a niech pan pamięta, że zabroniliście nam posługiwać się automatycznym tłumaczem lub choćby komunikować się przez radio — wprowadziłbym do akcji element wyboru, co zawsze powoduje zamieszanie. Niektóre brane do niewoli pełzacze nie rozumiałyby, co się dzieje, i wpadłyby w panikę lub nawet próbowały podjąć walkę raniąc i zabijając wielu moich ludzi. Nie mogę na to pozwolić — zakończył Dermod posępnie — bo przy pierwszej większej liczbie ofiar od razu wzięliby nogi za pas. Jedyny sposób, aby zrobić z nich żołnierzy, to nauczyć ich walczyć z pełnym poczuciem bezpieczeństwa. A to, niestety, oznacza niebranie jeńców.

— Niewątpliwie ma pan swoje problemy — powiedział Strażnik tonem przesyconym ironicznym współczuciem. Przez parę minut siedział w milczeniu; samochód trząsł się i podskakiwał przemierzając wyschnięte koryto rzeczne, po czym wjechał w zarośla. Wtem Strażnik spytał: — Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan robi?

Dermod westchnął. Odparł ze znużeniem:

— Tak. Uczę i zachęcam ludzi, którym brak głębszych zasad moralnych, jak odwaga, samodyscyplina, bezinteresowność, własny kodeks etyczny, żeby polubili zabijanie. A jak pan sam wie, to właśnie z tchórzy, słabeuszy i bufonów rodzą się w sprzyjających okolicznościach najbardziej okrutni i sadystyczni mordercy. Co było widać podczas zasadzki…

— Musi pan być z siebie naprawdę dumny — rzekł Strażnik oschle że udało się panu tyle osiągnąć.

Dermod patrzył na niego przez chwilę nie spuszczając wzroku, a potem spytał:

— A jak pan myśli?

Strażnik zmarszczył brwi.

— Jeszcze parę minut temu powiedziałbym, że tak, że jest pan dumny. Teraz nie jestem pewien, co myśleć… — Pogrążył się w milczeniu i już go nie przerwał przez resztę popołudnia.