129738.fb2 Zaw?d: Wojownik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Zaw?d: Wojownik - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Rozdział 7

Dwa dni później armia Dermoda trawersowała zbocze wznoszące się u stóp pierścienia gór otaczających bazę pełzaczy — miał on w planie już nazajutrz doprowadzić do starcia z siłami wroga i wyeliminować znaczną ich część. Był teraz zmuszony kierować całą operacją z ziemi, bo teren nie nadawał się do lądowania. Dowling i Briggs zrzucali mu meldunki z samolotów w drodze powrotnej na położone o kilka mil dalej lądowisko. Dla zaoszczędzenia paliwa Dermod nie pozwalał im już po każdym locie wracać do bazy, toteż jedyny kontakt z generałem miał przez transportery dostawcze, czyli z dwudniowym opóźnieniem w każdą stronę. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż Prentiss wciąż denerwował się zuchwałym zaaresztowaniem jednego z wszechwładnych Strażników i w niczym nie był mu pomocny.

Nadal nie było nic wiadomo o Cliftonie.

Kiedy wstawali po obiedzie, Dermod powiedział:

— Gdyby zdradził mi pan, co daliście pełzaczom, żeby zrównoważyć nasze trzy samoloty, mógłbym może odpowiednio zmienić strategię i uratować niejedno życie.

— Ludziom czy Kelgianom? — spytał Strażnik urągliwie.

— Ludziom oczywiście.

Strażnik potrząsnął głową. Ruchem ręki wskazał na maszerujących w takt muzyki żołnierzy. Każdy audiomistrz odtwarzał ten sam utwór nie porywające, wesołe i lekkie marsze z okresu ćwiczeń, ale wolniejszy temat harmonijnie łączący motyw stłumionych werbli z dźwiękiem dalekich trąbek, co Dermod nazywał muzyką z przedednia walki. Bojowo umundurowani mężczyźni o zaczernionych twarzach byli obwieszeni granatami i karabinami — niektóre z nich, zdobyte podczas zasadzki, miały niezgrabne, skręcone kolby, dostosowane do budowy pełzaczy a każdy ruch świadczył o wielkiej pewności siebie, a nawet chęci do walki.

— Niech pan na nich spojrzy — rzekł Strażnik — jeden w drugiego sami bohaterzy! A może raczej należałoby powiedzieć histerycy, bezmyślne indywidua, ogarnięte wizją własnego szaleństwa. Parę malowniczych, krwawych ofiar może przywrócić im poczucie rzeczywistości. Dlatego nie powiem panu, jaką niespodziankę mają dla was w zanadrzu Kelgianie, ani jak blisko był pan raz jej odkrycia. Liczę na to, że kiedy histeryczny heroizm napotka desperacką odwagę istot przypartych do muru, a do tego dojdzie jeszcze ten nieznany element zagrożenia, o którym mówimy, wojna szybko się skończy.

— Liczy pan na bardzo wiele — powiedział Dermod ze złością.

— Liczę na cud — odrzekł Strażnik posępnie.

— Niech pan posłucha — zniecierpliwił się Dermod — opowiem panu dokładnie, jaki mam plan na jutro, żeby nie rozczarował się pan zbytnio, kiedy cud nie nastąpi… — I opisał mu długą stromą dolinę, oddaloną jeszcze o jakieś piętnaście mil i biegnącą z północy na południe. Powietrzne obserwacje wykazały, że znajdują się w niej obecnie trzy grupy ćwiczebne pełzaczy, dwie małe i jedna całkiem spora, razem około dziewięciuset osobników. Górzysta okolica pozwoli mu niepostrzeżenie doprowadzić swoje siły całkiem blisko, ale żeby dodatkowo się zabezpieczyć i zapewnić sobie element zaskoczenia, późnym popołudniem da ludziom odpoczynek aż do wieczora i każe im zajmować pozycje w nocy.

Żołnierze z Pierwszego i Trzeciego Batalionu zajmą pozycję na północnym krańcu doliny i o świcie zaczną się posuwać w głąb. Pierwsza grupa pełzaczy, na jaką się natkną, składa się tylko z dwustu przeciwników i jeśli nie zmiotą jej z powierzchni ziemi, to pozostali przy życiu wycofają się pędem do drugiej grupy, też nielicznej. Niedobitki obu tych grupek, uciekając w popłochu, wpadną na tę trzecią, największą, i najprawdopodobniej zarażą ją paniką. W rezultacie powinien nastąpić masowy odwrót ku południowemu ujściu doliny, gdzie pomiędzy skałami i w krzyżujących się rozpadlinach będzie już na nich czekał Drugi Batalion.

A dla wszelkiej pewności wysoko na granicach rozlokuje się w pewnych odstępach wzdłuż całej doliny oddziały Czwartego Batalionu, które będą strzelały z zasadzki do uciekinierów i rzucały granatami do tych, co zechcą wydostać się górą w kilku miejscach, gdzie to jest możliwe. Czwarty Batalion ma się również zająć ewentualnymi wartami, jakie nieprzyjaciel mógł wystawić nad doliną, choć Dermod był zdania, iż nic tu nie będą mieli do roboty, jako że pełzacze nie spodziewają się kontaktu z wrogiem jeszcze przez parę tygodni.

— Jedynie trzecia i największa grupa może zechcieć stawiać nam opór — zakończył Dermod. — Ale nie sądzę, zwłaszcza, że Dowling rozpoznał ich jako tych, którzy podczas ćwiczeń z bronią podpalili poligon! Nie powinniśmy mieć kłopotów z tak głupią i nieuważną bandą.

— Zapewne — odparł Strażnik.

Dermod spojrzał ostro na psychologa. Ton jego odpowiedzi był zupełnie suchy i beznamiętny, a twarz pozostała bez wyrazu. Czyżby Dermod powiedział coś ważnego i teraz Strażnik stara się to przed nim ukryć? Czy też demonstruje taką reakcję na pokaz, żeby odebrać mu pewność siebie i skłonić do zmiany decyzji? Najpewniej to ostatnie, zdecydował.

— Oczywiście nie wszyscy zostaną zabici — podjął wątek rozmyślnie godząc w słaby punkt Strażnika. — Mam nadzieję, że kilku ucieknie siejąc panikę i zniechęcenie wśród pozostałych pełzaczy i tym samym ułatwiając nam następne bitwy.

Strażnik przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu, a potem powiedział poważnie:

— Kelgia to wysoce cywilizowana, kulturalna, zaawansowana naukowo i technicznie planeta, z której dziewięćdziesiąt siedem procent populacji to Obywatele Galaktyki. Ci, z którymi walczycie, to oczywiście tylko kelgiańskie odpowiedniki was samych, ale i oni czują i myślą podobnie jak wy. Na przykład ich system małżeński i stosunki rodzinne są dokładnie takie same, co gdy się pan bliżej zastanowi, pokazuje, jak niewiele się między sobą różnimy. Czy nie spędza panu snu z oczu myśl o odebraniu życia tylu inteligentnym istotom?

Dermod rzekł krótko:

— Wojna to nie zabawa.

— A więc przyznaje pan to wreszcie? — rzucił sarkastycznie Strażnik i wtem wypalił: — Ale czy zawsze pan tak myślał? Czy może wyobrażał pan sobie, że wojna to romantyczna, podniecająca przygoda? Dermod nie odpowiedział.

— Jest pan niepospolitym i utalentowanym człowiekiem, pułkowniku Dermod — ciągnął z namysłem Strażnik. — Prawdę mówiąc, można by pomyśleć, że nie jest pan tym, za kogo się pan podaje, że w jakiś sposób udało się panu podszyć pod nazwisko prawdziwego Dermoda…

Dermod bezwiednie wrócił myślami do miejsca i chwili, w której odrzutowiec pasażerski, straciwszy nośność na skutek wybuchu w jednym z silników, spadał koziołkując prosto do morza. W fotelu obok siedział drobny, nieśmiały młodzieniec nazwiskiem Jonathan Dermod, który interesująco i żarliwie opowiadał o swoim wstąpieniu do szkoły oficerskiej. Młody człowiek zginął podczas wodowania i z jakieś przyczyny może chcąc zawiadomić najbliższą rodzinę — zdjął mu wtedy plakietkę identyfikacyjną. Ale kiedy się okazało, że nie miał on żadnej rodziny, a nikt z ocalałych nie znał go poprzednio, przywłaszczył sobie osobowość Dermoda razem z jego plakietką. Teraz czuł, jak tężeje na myśl, że Strażnik był tak blisko odkrycia jego sekretu.

Zaraz jednak uznał, że i tak nie robi to większej różnicy. Zabrnął już za daleko.

— Widzę, że miałem rację — powiedział Strażnik, który uważnie go obserwował. — Pańskie talenty wskazują na to, że był pan kiedyś zdolnym, choć leniwym studentem przygotowującym się do otrzymania Obywatelstwa Galaktyki, lecz znudziły pana takie suche i trudne wykłady jak historia innych światów, socjologia i etyka, podobnie jak i te wszystkie inne przedmioty, które trzeba opanować, aby zrozumieć obcych i czasem wizualnie odrażających współmieszkańców naszego wszechświata, i nauczyć się z nimi współżyć. Wobec tego poszukał pan ucieczki w zgłębianiu historii Ziemi. Będąc studentem miał pan dostęp do kronik i książek niedozwolonych innym jako niebezpieczne, ale zamiast ocenić je właściwie, zaczął pan nimi żyć, snuć oparte na nich marzenia i tak dalej. U zwykłego kolonisty taka lekka dewiacja nie miałaby znaczenia — ciągnął psycholog. — Ale pan był niedoszłym Obywatelem Galaktyki, który na zajęciach z psychologii i socjologii posiadł bardzo niebezpieczną wiedzę i umiejętność sterowania tłumem. Jak sądzę, mieszkańcy kolonii obudzili w panu romantyczne uczucia, podobnie jak rzeczywiste i zmyślone fakty z przeszłości, a już wstąpienie do ich armii było krańcową głupotą.

Ale teraz, kiedy przekonał się pan, że zabijanie cywilizowanych istot nie jest ani podniecające, ani romantyczne, dlaczego nie chce pan okazać odrobiny rozsądku czy może raczej człowieczeństwa i nie odwoła pan tego wszystkiego?

Przez chwilę Dermod czuł, że zaczyna się wahać. Zadał sobie pytanie, czemu miałby się narażać na fizyczne niebezpieczeństwo i coraz większe psychiczne udręki, starając się za wszelką cenę uratować Plan? Zwłaszcza że generał dostał pietra i wyglądało na to, iż sam chętnie by się wycofał. Z wywodów Strażnika jasno wynikało, że odwołanie wszystkiego byłoby jedynie słusznym i logicznym krokiem. Ale zaraz przypomniał sobie, że przecież mówi to Strażnik, a wiadomo, że Strażnicy potrafią wmówić każdemu cokolwiek zechcą.

— Traci pan tylko czas — powiedział Dermod. Wychylił się z auta i wydał rozkaz zatrzymania kolumny. Kiedy powoli przejeżdżali wzdłuż niej z powrotem, megafony audiomistrzów milkły jeden po drugim, a ciszę wypełniły odgłosy szurających nóg i prowadzonych półgłosem rozmów żołnierzy zbierających się wokół transporterów. W tej ciszy głos Strażnika zabrzmiał nienaturalnie głośno.

— Ale dlaczego?…

— Ponieważ wszystko, co pan mówi, uważam za bez znaczenia odparł Dermod spokojnie. — Jest pan hipokrytą, cała Straż to nic innego tylko banda hipokrytów, wyniosłych tyranów, którzy…

— Tyranów! — wybuchł Strażnik. — Ależ jesteś wolny, człowieku! Ludzie mają teraz większą wolność niż kiedykolwiek w historii. Mogą robić, co tylko zechcą. Jeżeli ktoś ma ochotę szybkim truchtem udać się do piekła, to proszę bardzo, dostarczymy mu nawet konia, ale pod warunkiem, że nie będzie ciągnął tam ze sobą nikogo wbrew jego woli. Tego nie tolerujemy…

— A co się dzieje, kiedy chcemy walczyć? — zapytał Dermod cierpko. — Inspekcja nieprzyjaciela dopuszcza do walki tylko najsłabszych. Psycholodzy Straży niszczą potem do reszty ich morale i wszystko obraca się w zwykłą farsę, w której zostajemy wystawieni na pośmiewisko. Pan to nazywa wolnością?

— Musi pan jednak przyznać, że skrupulatnie przestrzegamy reguł gry — zaznaczył szybko Strażnik. — Poza tym, skoro już nie da się wojen uniknąć, przyświeca nam w nich podwójny cel: dopilnować, aby jak najmniej ludzi zginęło, i strachem lub perswazją nauczyć żołnierzy rozumu. Nic tak nie przywraca zdrowego rozsądku i poczucia rzeczywistych wartości jak groźba śmierci, zwłaszcza w przypadku chwiejnych, ulegających wpływom jednostek, które do tego stopnia dały się omamić czyimś poczuciem krzywdy albo zranionej dumy, że chcą jakoby toczyć o to wojnę. Przy czym zwykle ten, którego duma tak ucierpiała, nie wyrusza jakoś na front, kiedy zaczynają się działania wojenne…

Dermod zniecierpliwiony uciszył go ruchem ręki. Powiedział:

— My i nam podobni przedstawiciele innych gatunków na innych planetach to prześladowana mniejszość, którą chcecie wytępić, bo jesteśmy dumni, uparci i niezależni, co stanowi źródło waszej nieustannej irytacji…

— Myli się pan głęboko! — przerwał mu gwałtownie Strażnik. Każdy z was może zostać Obywatelem Galaktyki, pod warunkiem, że skończy studia i potrafi bez konfliktów współżyć z istotami pozaziemskimi.

— Większość z nas uważa, że niewarta skórka za wyprawkę — uciął sucho Dermod, wprawiając rozmówcę w konsternację, co go bardzo ucieszyło. Chcąc zakończyć dyskusję wyskoczył z samochodu i ruszył szybko z powrotem w kierunku środka kolumny. Nic nie wskórał. Strażnik deptał mu po piętach i nie dawał za wygraną, choć z trudem łapał oddech starając się jednocześnie mówić i dotrzymać mu kroku. Dermod musiał przyznać, że co jak co, ale facet łatwo nie rezygnuje…

— Duża część Galaktyków zamieszkujących Ziemię rzeczywiście się degeneruje — przyznał Strażnik otwarcie — lecz to dlatego, że najbardziej wartościowi ziemscy Obywatele Galaktyki już w młodości opuszczają naszą planetę, a pozostali deklasują się z pokolenia na pokolenie drogą małżeństw w obrębie tej samej grupy. Ale przynajmniej nie trzeba ich nieustannie pilnować, żeby nie narobili kłopotów i można pośród nich znaleźć paru największych myślicieli Galaktyki. Jednakże większość Obywateli — tłumaczył dalej — nie tylko na Ziemi, ale w całej Galaktyce, czuje niechęć do podejmowania nieprzyjemnych z konieczności działań związanych z przestrzeganiem prawa; są tak wrażliwi, inteligentni i nastawieni pacyfistycznie, że myśl o wzięciu udziału w jakiejś akcji, choćby policyjnej, jest im wstrętna. Niemniej niektóre jednostki pojedynczo czy nawet zbiorowo schodzą czasem na złą drogę i trzeba podjąć kroki prewencyjne, żeby utrzymać ład i porządek. Dlatego właśnie Straż…

W tym momencie Dermod stanął, żeby zamienić parę słów z dowódcą audiokompanii na temat muzyki, jaka ma nazajutrz przygrywać do walki. Porucznik o szczupłej twarzy, gorliwy i bardzo przejęty, był zwolennikiem tematu Marsa z suity Holsta „Planety”, ale Dermod się nie zgodził, chciał coś głośniejszego, mniej subtelnego i z mocną perkusją. Pierwszy Audiomistrz zaproponował „Rok 1812” Czajkowskiego. Dermod odparł, że to już lepsze, ale dzwony katedralne byłyby trochę nie na miejscu. Czy mają coś Wagnera?

Strażnik korzystał z każdej okazji, żeby wtrącić swoje, a kiedy Dermod poszedł dalej dowcipkując z leżącymi w cieniu żołnierzami i rzucając im słowa zachęty, jego więzień ruszył za nim kontynuując swój wywód. A wszystko, co mówił, było tak logiczne, tak przekonujące, tak przeraźliwie słuszne!

Obecną wojnę wywołała tak zwana misja handlowa złożona z Ziemian nie mających obywatelstwa Galaktyki. W zasadzie przyznał Strażnik, tylko Galaktycy powinni mieć prawo stykać się z przedstawicielami innych kultur, ale zakazanie podróży międzyplanetarnych kolonistom, których na to stać, byłoby pogwałceniem naczelnej zasady Straży przyznającej każdej jednostce maksimum wolności. Toteż pozwolono misji handlowej jechać na Kelgię. Kelgiańscy Galaktycy nie chcieli naturalnie mieć z nimi nic wspólnego. Uważali, i słusznie, że koloniści są z reguły chciwi i brak im kupieckiej etyki. Wobec tego Ziemianie byli zmuszeni handlować ze swoimi kelgiańskimi odpowiednikami podobnymi im samym. Szereg nieporozumień wynikłych po prostu z niewiedzy, wymiana ostrych słów i pewna ilość obustronnych machlojek doprowadziły do bójki, w której zginęło dwóch ludzi i przynajmniej tyluż Kelgian, a wielu innych uczestników zostało rannych. Po tym wypadku rozgorzały takie namiętności, że obie strony zażądały wojny jako jedynego satysfakcjonującego je rozwiązania. Straż spełniła ich życzenie niechętnie, powiedział psycholog poważnie, bo tak wysoko ceni życie.

Według niego Straż to grono pełnych poświęcenia ludzi, bez których rozpadłaby się obecna cywilizacja galaktyczna. Tworzą ją wyłącznie ludzie, ponieważ jedynie ten gatunek ma w sobie pewną wewnętrzną twardość, która pozwala im robić rzeczy nieprzyjemne, a nawet złe w imię wyższego dobra. Niektóre ich posunięcia osobom niezorientowanym mogą wydawać się brutalne, ale przecież…

Nagle Dermod poczuł, że nie zniesie tego dłużej.

— Sierżancie! — zawołał gwałtownie, a siedzący w pobliżu podoficer zerwał się na równe nogi i szybko podszedł. — Trzymajcie tego człowieka pod strażą — powiedział, wskazując na psychologa — i pod żadnym pozorem nie pozwólcie mu mówić. Gdyby nie chciał milczeć, zastrzelcie go.

Kiedy odprowadzano Strażnika, Dermod uświadomił sobie ze zdumieniem, że trzęsie się z gniewu i wydał ten rozkaz całkiem poważnie. Poszukał cienistego miejsca, żeby odpocząć do zmierzchu, ale nie mógł zasnąć. Za każdym razem kiedy wyrzucił z myśli tysiące szczegółów związanych z nadchodzącą bitwą i zamykał oczy, widział skłębione, sflaczałe ciała dwustu pięćdziesięciu trzech Kelgian i zastanawiał się, co by czuł, gdyby to byli ludzie. Myślał o pięknym i prostym przedsięwzięciu, jakim był Wielki Plan. Przypuśćmy, że mu się powiedzie i wygra wojnę, a wówczas generał znów obejmie dowództwo. Jaki bałagan i bezhołowie zaprowadzi wtedy ta słaba, chwiejna, stara baba?

Przez cały czas uparcie dźwięczał mu w głowie głos tego przeklętego Strażnika. Kłócił się, przekonywał, nalegał. Ale tym razem Dermod nie mógł go uciszyć.