129741.fb2 Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

9

Profesorowi Valenti, który mógł jak lama Norbu zająć jedną z cel, wspaniałomyślnie pozwolono rozbić namiot u stóp klasztornego wzgórza. W taki oto sposób w rdzongu „Wszechpochłaniające światło” powstał drugi ośrodek zachodniej cywilizacji.

Mimo iż od świtu do południa profesor spędzał czas z braćmi w dharmie, kontynuując gruntowne studia lamaickiej obyczajowości, mieszkańcy czarnego namiotu godziny wieczorne chętnie poświecili życiu towarzyskiemu.

Robert Smith, który wynajął jedyny niezamieszkały dom w rdzongu, stał się nie tylko stałym gościem włoskiej pary, ale i wielkodusznym nauczycielem Joy, pragnącej zgłębić bogactwa kombinacji pokerowych rozgrywek. Spotykali się wszyscy prawie codziennie — albo w feudalnej baszcie Anglosasów, albo u Włochów.

Tym razem Smith przyniósł do namiotu sensacyjną wiadomość.

— Dowiedziałem się przed chwilą, że pański przyjaciel lama jest w rzeczywistości dość przewrotną bestią.

— Ale w jaki sposób nas to dotyczy?

— W jak najpaskudniejszy. Krótko mówiąc wszystkie nasze plany idą do diabła… Okazuje się, że wielce świątobliwy w tajemnicy wysłał gońca do gubernatora, żeby w szybkim tempie pomógł mu pozbyć się nas stąd. Nieźle, co? W każdym razie moje nadzieje, że wkrótce uda mi się uzyskać pozwolenie na wjazd do Bhutanu, pozostaną nie spełnione. Nie mogę pozwolić żeby mnie stąd wyrzucono jak jakiegoś pijanego pętaka z porządnego lokalu. Zbyt wiele postawiono na te kartę.

— Przypuszczam — Valenti uśmiechnął się znacząco. — To nie byle co — technet w średniowiecznym brązie! Ale przecież nie będzie się pan wdzierał do obcego kraju silą?

— Doskonale zdaje sobie sprawę, że patrzą tu na mnie jak na kompletnego idiote! — przyznał Smith. Nawet „Tygrys” podejrzewa, że trochę zwariowałem… — Zerknął na statuetkę podarowaną przez lamę, która zgodnie z obyczajem ozdabiała północną stroni namiotu. — Ale czy nie mogliby sprzedać jakiegoś drobiazgu i to za dobre pieniądze? Choć parę sztuk!

— Ma pan apetyt!

— Prawdopodobieństwo sukcesu jest wprost proporcjonalne do ilości przeprowadzonych prób — posmutniał Amerykanin. — To abecadło każdego eksperymentu.

— Rozumiem — westchnął ze współczuciem Valenti.

— Może w dolinie ludzie będą bardziej ustępliwi?

— Nie jestem wcale pewien, że tam w ogóle są ludzie.

— No, a czy nie mógłby pan wziąć mnie ze sobą? — zapalił się nagle Smith. — Skoro nie mogę iść dalej tak czy owak, chetnie bym wypłatał staruszkowi psikusa. Choćby dla zasady!

— O ile dobrze zrozumiałem, to nasza podróż również znajduje się pod znakiem zapytania. A może nie?

— Ale po co ma pan czekać, aż jakiś niedomyty tryton czy trypon, nie wiem dokładnie, porwie posiadane przez pana królewskie pisma? Dlaczego nie wyruszy pan jutro, pojutrze, za dwa dni?

— Wiele spraw — pokręcił głową Tommaso Valenti. — Po pierwsze, nie mam jeszcze całej żywności, po drugie nie zgromadzono jeszcze wszystkich juków… Ale nie to jest najważniejsze. Rzecz w tym, że traktują mnie tu jak przyjaciela i chciałbym nim pozostać bez względu na okoliczności.

— Nawet jeżeli pana, mówiąc wulgarnie, wykopią?

— To ich prawo, mister Smith. Może się to nam podobać lub nie, ale to ich prawo.

— Cóż począć — Amerykanin zasępił się. — A może uważa pan, iż nie pojmuje bardziej szlachetnych uczuć? Doskonale pojmuje… Wschód, jeżeli choć raz da się mu fory, przenicuje człowieka zupełnie. Pozornie nic się nie zmienia, ale jesteś już zupełnie kimś innym… Spędziłem w Wietnamie siedemnaście miesięcy, ale starczy tego na dwóch. Kiedy od naszych chłopaków, systematycznie obrabiających dżungle, dowiedziałem się, że o mały włos nie zatruliśmy całego okręgu, natychmiast uznałem, że trzeba się stamtąd wynosić — Smith gwałtownym gestem wyciągnął portfel i wyjął z niego polaroidowe zdjęcie, na którym znajdowała się młoda, ujmująca kobieta z dziewczynką na ręku. Obie były w jednakowych, złocistych tunikach z wysokim stójkowym kołnierzem i patrzyły prosto w aparat. Spojrzenie ich podłużnych, nieprzeniknionych oczu było zarazem przestraszone i zawstydzone, jakby fotografie te zrobiono w najbardziej nieodpowiednim momencie.

— Udało mi się. Nie tylko zdołałem się zdemobilizować, ale również zabrałem coś do Stanów. Moja żona Lien — wyjaśnił Smith. — Wzięliśmy katolicki ślub w Sajgonie, ale Beverley urodziła się już w Filadelfii.

— Cudowna twarz! — zawołał z zachwytem Valenti. — Jak z porcelany. Spójrz Joy, jakie delikatne rysy.

— Powiadają, że jeśli Wietnamka jest piękna — wyjaśnił Smith z niedobrym uśmiechem — to jej uroda zbija z nóg.

— Proszę mi wybaczyć, Robercie — profesor przerwał porażony nagłym domysłem — ale pańska żona…

— Tak — potwierdził krótkim skinieniem głowy Smith. — Zginęły w czasie lądowania w Honolulu. — Mój biedaku! — oczy Joy napełniły się łzami.

— Dość! — przerwał jej Smith. — Jak mówili dawniej „niech martwy w grobie spoczywa, a z życia niech korzysta żywy”… Czy weźmie mnie pan ze sobą Tom?

— Też pytanie! — gestykulując gwałtownie odparła signora. — Będziemy szczęśliwi, jeżeli pójdzie pan z nami.

— W każdym razie zrobię wszystko, co będę mógł — mniej kategorycznie obiecał Valenti.

Gdy Amerykanin wrócił do swej kamiennej baszty, zastał już w niej MacDonalda, który właśnie usiłował się ogolić przy świetle elektrycznej latarki.

— Czekaliśmy na pana już trzeciego dnia, Charlie. — Smith silnie uścisnął wyciągniętą rękę. — Coś pana zatrzymało?

— Ta przeklęta kobyła. — MacDonald wymownie skinął głową w stronę rzuconego tuż przy wejściu siodła. — Gdy szukałem jakiegoś odpowiedniego brodu, widać pośliznęła się na kamieniach i wpadła do wody. Prąd straszny, wszędzie wiry, ostre jak brzytwa skały… Wyobraża pan sobie moją sytuacje?… Wyrzuciło biedaczkę na brzeg trzy mile dalej. Żeby gospodarz źle sobie o mnie nie pomyślał, musiałem jej obciąć uszy — poklepał się po kieszeni. — Nasi farmerzy mają, wie pan, taki dziwny zwyczaj…

— Obawiam się, że ta przygoda będzie pana kosztować z półtora tysiąca — uprzedził go Smith, który zdążył się już zapoznać ze skomplikowanym systemem rozliczeń swojego Szerpy z miejscowymi pastuchami. — Najmniej.

— Cóż mam począć? — rozłożył ręce MacDonald. — Wiec nie dotarł pan do samej przełęczy?

— Nawet nie przeprawiłem się przez rzeka. Na Boga, lepiej było iść pieszo przez most. Następnym razem tak zrobię.

— Niech się pan wstrzyma z planami, przyjacielu. Mam dla pana dwie wesołe nowiny.