129741.fb2
Już pierwsze słowa Amerykanina pozwoliły MacDonaldowi zrozumieć, że jego godzina wybiła. Szczęśliwy przypadek, na który wciąż liczył, sam wychodził mu naprzeciw.
Smitha nie trzeba było nawet namawiać. Dotychczasowe wysiłki zaowocowały wspaniałym sukcesem. Potrzebny był tylko emocjonalny impuls i upadły Jankes, który wciąż bredził o królestwie Smoków Gromu, równie gorąco przejął się koncepcją, by przedostać się do zagadkowej doliny. Tajny zamysł MacDonalda stał się jego zamysłem.
A teraz sam zapraszał MacDonalda do wzięcia udziału w wyprawie!
Zgodnie z umową Smith poinformował komendanta rdzongu, że nie może już dłużej czekać na pozwolenie wjazdu do Bhutanu i dlatego chce wrócić do Nepalu.
— Jaką drogę sahib wybierze? — spytał Szerpa.
— Czy musimy ustalać to już teraz? — skrzywił się Amerykanin. Nie chciał kłamać bez wyraźnej konieczności.
Oczywiście, sir. Od tego, jak długa będzie droga, zależy ile weźmiemy prowiantu. — Ang Temba był niemile zaskoczony lekkomyślnością swego zleceniodawcy. — Ilość jucznych zwierząt również. — Cóż robić, musi mu przypominać podstawowe zasady. — I poganiacze też powinni wiedzieć z góry, dokąd mają iść.
— Ma pan całkowitą racje, mister Temba — Smith położył dłoń na sercu. — Ale, widzi pan, chciałbym trochę połazić po okolicy… Może, jeśli się uda, zejdziemy z przełęczy Lha-la w dolinę, by dopiero potem przejść granią do Mustang… Nie ma pan nic przeciwko temu?
— Jak sahib sobie życzy — obojętnie zgodził się przewodnik. — Tylko, że ja nie znam tej drogi.
— To nie szkodzi, mister Temba — Smith protekcjonalnie poklepał po ramieniu wiernego „Tygrysa”. Poszukamy wspólnie, a w ostateczności zawsze możemy wrócić.
— W takim wypadku należy wszystko obliczyć jak na najdłuższą drogę. — No to właśnie tak zrobimy.
— Trzeba będzie dokupić jeszcze żywności.
— Czy możemy wyruszyć jutro? — zapytał Smith. — Pojutrze — oznajmił kategorycznie Ani Temba. — Dobrze, ale potrzebny będzie jeszcze jeden koń.
— Dla kogo?
— Dla mister MacDonalda, alpinisty. Uprzejmie zgodził się nam towarzyszyć.
— Nie, sahib.
— Co, nie? — próbował uściślić Smith.
— Nie ma odpowiedniego konia?
— W naszym kontrakcie nie ma mowy o mister MacDonaldzie.
— Ale przecież nie będe od pana wymagał żadnych specjalnych usług! — zawołał zaskoczony Smith. Poza tym, możemy uzgodnić odpowiednią dopłatę do umówionej sumy. Mam nadzieje, że tutejsze władze nie odmówią poświadczenia umowy.
— Nie o to chodzi, sir — niechętnie przyznał się Szerpa. — Po prostu nie chciałbym prowadzić mister MacDonalda do doliny.
— Ale dlaczego, przyjacielu? Dlaczego?
— Jakby to panu powiedzieć, sir. Jednym słowem sprawiałoby mi to przykrość.
— Panu, Temba, czy może komuś innemu? — spytał, zasępiwszy się Amerykanin. — Mam nadzieje, że możemy być ze sobą zupełnie szczerzy.
— Tak, bardzo pana szanuje, sir, ale mądrzy ludzie uważają, że mister MacDonald ma czarną aurę. On nie powinien iść do doliny.
— Szkoda — zmartwił się Smith. — A ja, głupi, dałem mu słowo… Co mam teraz zrobić? — Pewnie trzeba pomyśleć, sir?
— Czy lamowie nie mogliby nam pomóc? Zdjąć, czy rozproszyć te jego aurę? Słyszałem, że można coś takiego zrobić.
— Dla lamów nie ma rzeczy niemożliwych, sir.
— No, tośmy się umówili! — Smith jeszcze raz poklepał Szerpę przyjacielskim gestem po ramieniu. W gompie na wzgórzu klasztornym Temba oddał Buddom całe srebro, które pozostało mu z zakupów i poprosił lamę, by jak najszybciej zdjął z niego urok.
Staruszek dotknął suchymi, chłodnymi palcami pochylonej głowy Szerpy i wymamrotał oczyszczające mantry. Pod jego dotknięciem znów powrócił do duszy spokój.
— Obcy darni rzucił na mnie urok — śmierć — poskarżył się Ang Temba. W jego duszy tliła się nadzieja na zmianę wyroków losu.
— Śmierci nie ma uspokoił go lama. — Istnieje tylko przeszłość, przyszłość i czterdzieści dziewięć dni bardo, które je rozdziela. Nie bój się, idź…