129741.fb2 Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

11

Abbas obdarł ze skóry i podzielił pozostawioną przez giaura kobyłę i przygotował, podwędziwszy jej lekko nad ogniskiem, suszone mięso. Było co prawda nieco twarde, ale pachniało apetycznie, o wiele lepiej niż bawole. W suchym i czystym powietrzu gór nie groziło mu popsucie.

Koło głazu, za którym zdołał się ukryć Amerykanin — Abbas wszystkich giaurów nazywał jednakowo — znalazł wygodną jaskinie, a na szerokim, żwirowatym brzegu leżało mnóstwo przyniesionych przez wodę gałęzi, a nawet całych pni. O mieszkanie i opał mógł się wiec nie martwić.

Abbas wziął dywanik i zszedł do potoku, aby modlitwą al-isza złożyć hołd nadchodzącej nocy.

Gdy wypowiedział już odpowiednie wersety i wykonywał właśnie itidal, to jest wyprostowywał się po ostatnim pokłonie, za jego plecami rozbłysła latarka. Zastygł na klęczkach, z podniesionymi rękoma w świetlnej elipsie, która natychmiast zgasiła i gwiazdy i odblask piany na wodnym pyle.

— Wstań — rozległ się cichy rozkaz.

Abbas wstał. Promień powtórzył jego ruch.

— Ręce na kark. Odwróć się.

Teraz latarka świeciła mu prosto w oczy. Ktoś go z ciemności uważnie oglądał. — Dlaczego do mnie strzelałeś? — po długiej chwili milczenia padło nieoczekiwane pytanie. — Przecież to ty zastrzeliłeś mojego konia?

Abbas drgnął i oblizał wyschnięte nagle wargi.

— To był przypadek, prawda? — padło następne pytanie.

— Tak, sir — wykrztusił z trudem kontrabandzista. — Celowałem w pana, sir.

— Dlaczego więc nie doprowadziłeś sprawy do końca? — W spokojnym, pewnym tonie głosu zabrzmiała ironiczna i jakby przyjacielska nutka. — Odpowiadaj, nie bój się…

— Nie wiem, sir — po chwili namysłu przyznał uczciwie Abbas.

— Przecież był ci potrzebny tylko koń, czyż nie? Wcale nie miałeś zamiaru na mnie polować?

— Nie, nie miałem, sir… Mogłem pana zabić, sir, kiedy zdejmował pan siodło, albo potem, na drodze, ale tego nie zrobiłem.

— I to był błąd. Nie musiałbyś teraz stać i czekać na wyrok.

— To prawda, sir.

— Podobasz mi się, chłopie. Odnoszę wrażenie, że mimo wszystko będziemy mogli jeszcze się zaprzyjaźnić. Jak sądzisz?

— Bardzo bym chciał, sir.

— Możesz opuścić ręce… Kim jesteś?

— Nazywam się Abbas Rahman, sir.

— Jak się tu znalazłeś?

— Odłączyłem się od karawany.

— Jakiej?

— Kupieckiej, sir. Byłem strażnikiem.

— Jak to się stało?

— Zeszła lawina. Cudem ocalałem, sir.

— Ach, lawina — w głosie przysłuchującego go człowieka dała się słyszeć ironia. — A w którym miejscu zeszła?

— Na podejściach do Niebieskiego Wąwozu — niechętnie wykrztusił Abbas. Czuł, że to kłamstwo nie wyjdzie mu na dobre.

— Jakie towary wieźli kupcy?

— Różne, sir… Nie interesuje się cudzymi sprawami.

— A wiec heroina to twój prywatny handelek? — Pod nogi przemytnika ciężko upadł plastykowy woreczek.

Abbas drgnął i sprężył się cały gotów do skoku poza świetlny krąg, ale władczy głos natychmiast zgasił ten nieświadomy, prawne instynktowny impuls.

— Nie ruszać się! Bo zarobisz kulę.

— Tak jest, sir — Abbas uniósł ręce w uspokajającym geście. — Nie zrobię nic złego

— Widzę, że można się z tobą dogadać — głos podstępnego giaura który jak widać zdążył już obszukać jaskinię, znowu stał się przyjacielski. — Opowiedz mi wszystko tak, jak było naprawdę i wtedy pomyślimy co robić dalej…

— To nie moje — Abbas ostrożnie dotknął woreczek czubkiem buta — przez pomyłkę wziąłem cudzy ładunek.

— Narkotyki mnie nie interesują. I w ogóle, możesz być spokojny, nie jestem z policji.

— Ach tak, sir…

— A wiec, co naprawdę stało się w Niebieskim Wąwozie?

Abbas przez chwile milczał, porządkując myśli a następnie dokładnie i całkiem szczerze opowiedział o zasadzce i wszystkich wydarzeniach, które miały miejsce po strzelaninie

— A teras… Wróćmy do samego początku — zaproponował człowiek z latarką wysłuchawszy uważnie przemytnika. — Po co był ci potrzebny koń?

— Po co może być człowiekowi potrzebny koń? — wzruszył ramionami Abbas. — Chorałem jak najszybciej wrócić do domu.

— Ciecze się, że nasze plany są jednakowe… Mam dla pana propozycję, mister Rahman — odezwał się z szacunkiem nieznajomy. — Czy nie chciałby pan podjąć u mnie służby, by po maleńkiej podróży znów wrócić do cywilizowanego świata?

— Nie śmiałem o tym nawet marzyć! — Abbasowi aż odebrało dech z radości. — Gotów jestem być pańskim wiernym niewolnikiem, sir!

— Po co niewolnikiem? Będzie pan robił to, co do tej pory. I choć, jak się mogłem przekonać, pieniędzy pan nie potrzebuje, a właściwie przestanie ich pan potrzebować, kiedy, powiedzmy, upłynni pan produkty gotów jestem sowicie wynagrodzić pańskie usługi… Powiedzmy — dwa tysiące dolarów. Urządza to pana?

— Niech pana A11ach wynagrodzi!

— Doskonale! Od tej chwili jest pan u mnie na służbie, mister Rahman Może pan wstać albo siedzieć jak pan woli. Wierze panu… Jutro przybędzie tu niewielka karawana, do której się Przyłączymy. Żeby wszystko odbyło się gładko i bez zbytecznych pytań, przygotowałem dla pana maleńką legendę. Mam nadzieje, że wie pan co to takiego?

— Oczywiście, sir. Już raz zajmowałem się czymś takim…

— Ponieważ spodobał mi się pański pomysł z lawiną przyjmijmy go za podstawę. Różnica polega na tym, że teraz obydwaj będziemy alpinistami, pracującymi w jednej ekspedycji mającej na celu rozpoznanie podejść do Sijama Tary. Czy taki wariant panu odpowiada?

— W zupełności, sir. Jak pan rozkaże, sir.

— Proszę zapamiętać, że nazywam się Charles MacDonald i powinien pan zwracać się do mnie po imieniu. Zgoda?

— Jak pan sobie życzy, mister MacDonald.

— No to proszę szybko zwijać swój dywanik i pójdziemy do pańskiej pustelni.

Noc minęła we wzruszającej zgodzie. Ahbas wciąż dorzucał do ognia modrzewiowe gałązki i aromatyczny, ciężki dym przeszywany ostrymi iskierkami ścielił się nisko nad chłodną już ziemią.

Zbliżał się himalajski świt. Ognisko już nie oślepiało, lecz świat na dole wciąż jeszcze był nieruchomy i czarno-biały. Bulgotała sowita parą rzeka. Ciągnąca się tuż nad kamienistym piargiem, pokryta szronem ścieżka, wyglądała lak nieważka pajęczyna. Gdy na dróżce pojawiła się niewyraźna postać, MacDonald początkowo nie uwierzył własnym oczom. Zerknął na swego rzeczywiście drzemiącego kompana i uniósł lornetkę. Do rozwidlenia ścieżek naprawdę zbliżał się człowiek. Wszystko wskazywało na to, że był to ktoś tutejszy. Poruszał się dość szybko, ale nie biegł jak sportowiec-maratończyk lecz sunął, jakby ślizgając się po powierzchni ziemi.

— Abbas! — MacDonald bezszelestnie wstał i obudził pochrapującego Pakistańczyka. — Prosze tam spojrzeć. — Rzucił mu schowany przezornie do śpiwora „M-16” z lunetą.

Przemytnik obudził się błyskawicznie i automatycznym gestem przyłożył broń do ramienia.

— Madżun — oznajmił po dłuższej obserwacji. — Porusza go obca wola. W tym kraju, w którym ludzie podobni są do demonów i oddają cześć ansabom, takie rzeczy się zdarzają. Nieraz o tym słyszałem od starszych.

— Co to takiego madżun? — spytał MacDonald nie opuszczając lornetki.

— Człowiek opanowany przez złe moce, sir.

— Ach wiec to tak?… Cóż, bardzo dobra definicja… No, zdejmij go.

— Jak to… zdjąć, sir?

— Ognia! — cicho rozkazał Australijczyk.