129741.fb2 Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

13

Po trzech dobach karawana, do której nad rzeką przyłączyli się MacDonald i Abbas, dotarta do świętego gaju, związanego z kultem Bogini Matki. Z tego miejsca rozpoczynało się długie podejście do Przełęczy.

Koło kamienia wymalowanego ognistym cynobrem — tam, gdzie dawniej składano ofiary z ludzi — Ang Temba dał znak, by wszyscy stanęli i zeszli z koni. Poganiacze wzięli przygotowane dary i nieśmiało weszli w cień omszałych, wiekowych jodeł.

Kierując się zwykłą ciekawością, Smith ruszył za swymi ludźmi. Gdy zobaczył, że w jednej z górnych pieczar rozjarzyło się światło wdrapał się na najbliższą skałę i zaczął wchodzić po cyklopicznych schodach. Świątynia, w której tubylcy zapalili swe kadzidlane pałeczki przypominała raczej jakiś diabelski chram, w którym zwykli ucztować kanibale. Nierówne ściany i zakopcone, osnute pajęczynami sklepienie pokryte były malowidłami przedstawiającymi niesamowite potwory. Okrwawione kły i pazury szat pały biedne ludzkie ciała, czaszki z wyszczerzonymi zębami zwisały ciężkimi girlandami.

Na brudnych, zatłuszczonych i stoczonych przez termity ołtarzach, połyskiwał matowo stary brąz. Smithowi zaparło dech w piersi. Te niepowtarzalne figurki były bezcenne. I, co najważniejsze, nie należały do nikogo! Nikt ich nie pilnował i tylko niezbyt często idący tedy podróżni napełniali pozieleniałe czarki arakiem i bawolim tłuszczem. Wystarczyło jedynie odczekać, aż pójdą sobie poganiacze i Smith mógł stać się właścicielem tutejszych skarbów: mógł pobrać próbki, mógł wziąć ze sobą dowolny przedmiot. Ale nawet nie dotknął żadnej z brązowych statuetek. Tygodnie spędzone w ścianach „Wszechpochłaniającego świałta” nie minęły bez śladu. Smith poczuł potężną, powstrzymującą go siłę. Powstała wyraźna granica miedzy tym, co dozwolone, a tym czego uczynić nie wolno pod żadnym pozorem.

Przed zachodem słońca, kiedy pionową ścianę po prawej stronie rozjaśnił ciepły poblask, karawana dotarta do najwyższego punktu przełęczy. Po obydwu stronach rozpościerała się nieogarniona dal. W spokojnym, chłodnym powietrzu słabo kołysały się modlitewne szarfy i wypłowiałe flagi, wetknięte w kamienną piramidę. Poganiacze, składając należną daninę gospodarzom gór, zeskoczyli ciężko na ziemie, by złożyć w ofierze przygotowany kamyczek. Skały podobne do kawałków żeber gigantycznych jaszczurów były całkowicie pokryte wizerunkami bóstw.

Abbas z pogardliwym uśmieszkiem przejechał obok pogańskiego kopca i dopiero, gdy zobaczył pustą wieżyczka strażniczą, pogładził broda, błogosławiąc Allacha.

— A jednak udało się nam ich wyprzedzić! — uśmiechnął się zadowolony MacDonald. — Na wieży ani żywego ducha. Jak do tej pory, wszystko idzie zgodnie z planem. A pan miał wątpliwości!

— Przyzna pan, że miałem istotne powody — niechętnie odezwał się Smith.

— Żołnierze zajmują strażnice, gdy tylko przełęcz nadaje się do przejścia, ja jednak liczyłem na to, że triponowi zazwyczaj się nie śpieszy i straże pojawiają się dopiero po paru tygodniach.

— Tak Charlie, wygrał pan.

— Nie chodzi mi o zakład! — uśmiechnął się zadowolony MacDonald. — Po prostu, gdy wszystko idzie tak, jak planowałem, przeżywam prawdziwą estetyczną satysfakcje. Idea organizuje rzeczywistość, mój drogi…

— Niestety, nie zawsze…

— Zawsze, jeżeli wszystko dokładnie się wyliczy.

— Ale przecież mogli nas wyprzedzić — zaoponował leniwie Smith, przytrzymując konia wodzami na zboczu.

— Nigdy! — roześmiał się zadowolony z siebie MacDonald. — Nawet gdyby przybył goniec?

— Ale nie przybył, przyjacielu, i w tym rzecz. Co wracaj, nigdy nie przybędzie. — Być może — obojętnie wzruszył ramionami Smith.

Postanowili rozłożyć się na nocleg na przełęczy i zaraz o świcie dokładnie zbadać zejście. Szerpa zlecił poganiaczom rozstawienie namiotów, a sam zaczął przygotowywać wyposażenie, rozkładając ha stosiki bloki, młotki, haki lodowe i karabińczyki, przez które przechodzi lina.

Rankiem przystąpili do rozpoznania zbocza. Droga z wiosny do lata prowadziła przez zimę. Północna orientacja skłonu i cień Sijama Tary sprawiły, że śnieg leżał prawie na całej drodze zejścia. Twardy i pewny firn, który pokrywał bardziej poziome fragmenty trasy przechodził w skaliste zerwy i ledwo przysłonięte piargami języki lodowe. Przez lornetkę z pomarańczowym filtrem widać było gwałtowne zawirowania śniegu. Najwidoczniej nad chaosem nadkruszonych skał i zniszczonych moren hulały wiatry o sile huraganu.

— Hmm — mruknął MacDonald w zamyśleniu. — Musze stwierdzić, że spodziewałem się czegoś lepszego.

— Jak pan sądzi, mister Temba, uda się nam zejść? — Smith bez specjalnej nadziei spytał Szerpe, który stał, nie odejmując lornetki od oczu.

Przewodnik ze złością machnął teką, podbiegł do „żandarma” — samotnej skały, stojącej na grani, i zręcznie wdrapał się na wierzchołek.

— Dobry zawodnik! — MacDonald z zawiścią pokręcił głową.

— Spróbujemy, sahib — dość pewnym tonem powiedział powracający Ang Temba. — Są dwa, trzy trudne miejsca, ale przejdziemy je zjeżdżając na podwójnej linie.

— Ale co ze zwierzętami? — zapytał Smith.

— Spróbujemy je spuścić. Jeżeli ocaleje choć połowa, będzie pan mógł mówić, że mieliśmy szczęście, sahib. Przecież poganiacze i tak zostaną tutaj.

— Nie da się ich namówić? — MacDonald zdawał się nie zauważać, że Szerpa całkowicie go ignoruje. Odpowiednio zaplacić?

— Niech pan odpowie, mister Temba — zmarszczył brwi Smith.

— Nie, sir — wycedził przez zęby przewodnik. — Pomogą nam zejść i pójdą do domów. Wrócą po czterech tygodniach i będą na nas czekać przez sieć dni. Jeżeli znajdziemy inną drogę i nie przyjdziemy, odejdą. Taka była umowa i pan o tym wie, sir.

— No, trudno — skrzywił się MacDonald. — Mam nadzieje, że wystarczą nam te cztery tygodnie.

— A wtedy poganiacie pójdą z nami do samego Mustang — starał się go uspokoić Smith. — Ang Temba ma racje — takie były warunki.

— Koi pan mą skołataną dusze — odparł zimno MacDonald.

Potem były pięćdziesiąt trzy godziny straszliwej, wyczerpującej pracy, od której dygotały ściśnięte skurczem mięśnie, pracy, którą przerwał jedynie krótki, podobny do omdlenia sen w jednoosobowym namiociku jakimś cudem przylepionym do płytkiej szczeliny skalnej.

Ale wszystko skończyło się względnie szczęśliwie, jeżeli nie liczyć, oczywiście, dwóch straconych jaków i konia, którego trzeba było dobić — biedne stworzenie wpadło do zasypanej śniegiem szczeliny i połamało nogi

Obóz rozbili byle jak i po wypiciu szklaneczki nie rozcieńczonej whisky, wleźli do śpiworów. Pogrążając się w rozkoszny sen Smith usłyszał jeszcze syk i poczuł upajający zapach polewki, którą przygotowywali bhutańscy poganiane.