129741.fb2 Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

14

Smith obudził się tuż przed południem i choć w dalszym ciągu rwały go stawy i bolały krwawe pęcherze na rękach napełniało go dawno już zapomniane uczucie szczęścia.

— „Zaśnij z dziewczyną na rosistej łące…”— zaśpiewał ironicznie MacDonald, widząc, że dziwaczny Jankes wreszcie otworzył oczy. — Tu naprawdę jest raj! Nie musiałem nawet podgrzewać wody do golenia, wziąłem prosto z gejzeru… Szkoda, że nie mamy jajeczek… Za to może pan sobie ugotować na śniadanie bażanta. Pełno ich tutaj. I skowronki — MacDonald przymrużył z rozkoszą oczy i popatrzył w niebo. — Czy wie pan chociaż, jak się nazywa to czarujące miejsce? Na mojej wspaniałej mapie jest biała plama. — Wytarł tłuszcz z patelni podpłomykiem z campy, dopił kawę i pobiegł do strumienia. Popatrzył z zachwytem na połyskujące złotem pstrągi przemykające pod prąd, głośno przepłukał gardło, a potem wymył ręce. — Ale zimna! Aż zęby bolą!

— Z lodowca… No i co, pora ruszać?

— Tak, będziemy się zbierać. — MacDonald włączył radiostacje i nastawił na te fale, co zawsze.

— Wyje? — zainteresowai się Smith.

— Jak sabat czarownic. — Australijczyk wprawnie wziął peleng. — A wiec kurs. jak poprzednio — sto dziesięć.

— Niech i tak będzie. — Smith z trudem wyprostował się i poszukał wzrokiem Szerpy, który gdzieś daleko za strumieniem pasł na bujnych trawach ocalałe zwierzęta. Poganiacie odeszli, pewnie jeszcze o świcie.

Zmierzch zapadł, gdy oddział jeszcze był w marszu. Niebo nad otaczającą dolinę postrzępioną granią jeszcze mieniło się wszelkimi odcieniami wczesnej zorzy, podczas gdy tu, na posmutniałych nagle polach, na których nie widać było ani dróg, ani żadnych innych śladów ludzkiej obecności, nieubłaganie zapadała ciemność. W coraz chłodniejszym powietrzu przelatywały nietoperze.

Skądś nadleciały całe chmury komarów. Pokąsane powieki natychmiast spuchły i zaczęły płonąć boleśnie. Wystarczyło jednak, by Smith tylko pomyślał, ze dobrze by było wysmarować się repellentem, gdy nagle zaczął wiać delikatny wietrzyk i rozgonił krwiożercze eskadry.

— Jak na zamówienie! — Odezwał się z zadowoleniem MacDonald. — Warto jednak pomyśleć już o noclegu… Hej, tam widać jakiś ogieniek!

Rzeczywiście, w odległości jakiejś półtorej mili migotało ciepłe, przyzywające światełko.

— Przypomina pochodnie gazową — mruknął MacDonald wpatrując się w ciemność. Smith wyjął ze skórzanego futerału lornetę.

W obiektywie pojawił się dymiący płomień i skrawek oświetlonej nim czerwonawej ściany.

— Pochodnia. Ale nie gazowa. To raczej wygląda jak malos, który oświetla wejście do domu.

— Czy pan oszalał, Bobby? Skąd mógł się tu wziąć dom?

— Co więcej, to jest willa. I to z portykiem, kolumnami doryckimi i altaną. — Im dłużej Smith się wpatrywał, tym wyraźniej w jego lornetę pojawiały się szczegóły: liście akantu na rzeźbionych kapitelach, balaski, wazy, marmurowe popiersia na balustradzie wachlarzowato ułożonych schodów.

— Dałbym głowę, że to rzymska willa. Chyba, że zapomniałem wszystkiego, czego nauczyli mnie w szkole.

— Oszalał pan — powtórzył zmienionym głosem MacDonald.

— Nie wiem, jak pan, Charlie, ale ja czuje się nieswojo. — Smith zeskoczył ze zmęczonego konia i podał MacDonaldowi lornetkę. — Proszę popatrzeć.

Chociaż na piersi Australijczyka wisiał futerał z nie mniej silnym „zeissem”, MacDonald posłusznie wyciągnął rękę i omiótł przelotnym spojrzeniem ledwo widoczne w ciemności podesty schodów, lekki zarys perystylu, fontann i posągów, bielejących żałobnie w nieprzeniknionym mroku.

— Bardzo mi to przypomina wille Hadriana, do której zaszedłem kiedyś błądząc po Forum Romanum… Nawet kwitnące geranie w glinianych doniczkach.

— No cóż, pan wie lepiej. Ja w Rzymie nie byłem.

— A najśmieszniejsze jest to — wydusił z trudem MacDonald — że przed paroma minutami o niej pomyślałem… Nie, nie o willi, ale, jak to powiedzieć, o znikomości naszej egzystencji… I przypomniałem sobie nagle lekko wypukłą, wybrukowaną drogę, łuk, nie pamiętam już czyj, Tytusa czy Konstantyna.

— Istotnie, dość dziwny zbieg okoliczności…

— Więcej…Trudno mi się wypowiadać na temat całej willi, ale ruiny i gaj oliwny, z którego patrzyłem w dół, a fragmenty ocalałej kolumnady, widziałem dokładnie. Później jakby mi się zachciało spać, pomyślałem o naszych przejściach w podróży, trochę się nad sobą porozczulałem i zupełnie zapomniałem o starożytnościach rzymskich. I gdyby nie to diabelskie opętanie, nie przypomniałbym sobie…

— Diabelskie, myśli pan? — spytał smutnym głosem Smith. — Przekonamy się na miejscu.

— Czy mogą tu być domy? — Smith obrócił się i zawołał do przewodnika. — Jak pan sądzi, mister Temba?

— Domy mogą być wszędzie tam, gdzie żyją ludzie — odparł z niezmąconym spokojem Szerpa. Gdy dostrzegł, że sahib i jego podejrzany przyjaciel zsiedli z koni, odjechał na bok i zapalił długą tybetańską fajkę ze srebrnym uchem

— Zupełnie słusznie — ironicznie burknął MacDonald.

— Ale czy tu mieszkają ludzie? — pytał w dalszym ciągu Smith, jakby próbując zyskać na czasie. — Nie wiem, sahib. Jeszcze tu nigdy nie byłem.

— Ale przecież tam, przed nami, jest dom.

— Widzę, sir.

— I nie wydaje się to panu dziwne?

— Dom jak dom. Widać żyją w nim bogaci ludzie.

— Myślałby kto, że nasz cicerone spędza dni i noce w gościnie u rzymskich cezarów — mruknął Mac Donald.

— Wie pan co, wcale nie mam ochoty na żary — ostro odezwał się Smith.

— Ja też, Bobby, ale z humorem zawsze jakoś raźniej… No i co, jedziemy, czy czekamy do rana? Aż się rozwidni?

— Jedziemy — burknął Smith, wstydząc się swego chwilowego niezdecydowania. — Ale mimo wszystko czegoś się boje — przyznał po chwi1i. — Jakoś nieswojo się czuje…

— Ale chyba nie gorzej niż w Wietnamie? — MacDonald dopędził go i pojechał obok stępa. — Albo tam, w tym lodowym chaosie, kiedy polipropylenowe liny rwały się jak niteczki?

— Niech mi pan wierzy, Charlie, to zupełne inny rodzaj strachu.

— Rozumiem, że inny. Ale życie to samo? Pana i moje. Skoro wiec stawka się nie zmienia, to można kontynuować grę. Czyż nie mam racji?

— Ma pan, bo dręczy mnie nie tylko strach, ale i ciekawość. — Bal Rzymska willa w sercu Himalajów!.. Nonsens

— Wygłasza pan zbyt kategoryczne opinie, Charlie. Różne rzeczy się zdarzają. Świat antyczny stykał się z hinduskim buddyzmem nie tak daleko stąd. Różne Kuszany, Baktrie, Sogdiany… Istnieje również legenda, że jedną z himalajskich dolin do tej pory zamieszkują potomkowie żołnierzy Aleksandra Macedońskiego.

— Niech pan da spokój tym uczonym bzdurom, Bobby! — MacDonald popędził nieco konia. -Jeżeli nie zawodzi mnie intuicja — rzucił przez ramie — to oczekuje nas wcale nie Macedończyk.

— Wkrótce się przekonamy! — zawołał Smith doganiając go.

Resztę drogi odbyli w milczeniu i wkrótce podjechali do piętrowego domu. Był to dziwny budynek, raczej częściowo nie wykończony, niż zburzony. Przypominał on bardziej dekoracje w Hollywood, choć nigdzie nie było widać ani ukrytych rusztowań, ani rozmaitych wiązarów czy zwykłych podpór. Mima; wszystko jednak trudno było oprzeć się wrażeniu, że widać tylko fasadę, za którą po prostu nie ma żadnych pomieszczeń mieszkalnych.

— Trzeba być absolutnym kretynem, żeby kręcić tu film — warknął Smith przywiązując konia do balustrady. Była rzeczywiście z marmuru, pokryta żyłkowaniami i pęknięciami.

Problem tylko w szmalu — MacDonald zrobił charakterystyczny gest palcami, jakby odliczał niewidzialne pieniądze. Wejdziemy?

Zaczęli powoli wchodzić po schodach, nieufnie badając każdy stopień. Pochodnia w brązowym uchwycie, wmurowanym po prawej stronie otwartych na oścież drzwi, rzucała drżący, wielokrotnie załamany klin światła.

— Proszę tu na nas zaczekać, Temba! — zawołał Smith zanim przekroczył wysoki próg.!

— Prosz spojrzeć — „salve”! — MacDonald wskazał łaciński napis przy wejściu. Tak jak mówiłem, rzymska.

Weszli i natychmiast znaleźli się w atrium, oświetlonym martwym światłem księżyca, przesączonego przez mgiełkę obłoków tuż nad otwartym prostokątem.

Wrażenie, jakie odnieśli oglądając wille z zewnątrz, okazało się fałszywe. Willa była dość obszerna. Puste pomieszczenia były chłodne i zapuszczone. Wszędzie leżały rozbite dachówki, kawałki cegieł, skamieniałe bryłki jakiegoś podobnego do cementu spoiwa. I znów trudno było stwierdzić, czy to stary śmietnik, powstały w czasie budowy, czy ślady zniszczeń.

W którymś pokoju; najprawdopodobniej trinklinum, MacDonald przypomniał sobie o latarce i oświetlił sufit.

— A niech to diabli! — zaklął przez zaciśnięte zęby, gdy jego wzrok natrafił na niewiarygodnie śmiały w swym erotyzmie fryz. Farby, które zalśniły w promieniu lampy były zadziwiająco jaskrawe i świeże. — Czy przypadkiem nie jest pan purytaninem? — spytał go uprzejmie Smith, patrząc z ciekawością na fantazyjnie frywolne sceny.

— Raczej przeciwnie… Ale niech mnie licho, przecież dokładnie takie obrazki widziałem w Pompei, w domu do którego wpuszczają tylko mężczyzn.

— No i co z tego? To, że tak powiem, wieczne tematy — Smith roześmiał się wesoło. — Tu, w Himalajach, wszędzie można zobaczyć coś w tym stylu. Czy nie widział pan tantrycznych figur? Zupełnie, jakby mi kamień spadł z serca.

— Dlaczego?

— Nie wiem — odparł przeciągle Smith. — Ale po tym, wydaje mi się…

— Niech się panu nie wydaje — przerwał mu niegrzecznie MacDonald. — Był pan w Pompei? — Nie. Ale pan, zdaje się wszędzie bywał.

— To jest — MacDonald nie zwrócił uwagi na przytyk — idealna kopia — jeden do jednego.

— To jeszcze o niczym nie świadczy, Charlie. Jeżeli weźmiemy na przykład kino, to pomysł…

— Do diabła z kinem! Po prostu łażąc po tych śmieciach przypomniałem sobie, jak byłem w martwym mieście.

— Lepiej, żeby pan nigdzie nie bywał! — posmutniał nagle Smith. — Ale tak czy owak są tu zupełnie przyzwoite pokoje i mamy szanse przenocować po ludzku. Przyznam się, że już mi obrzydł namiot, do którego musze włazić na czworakach.

— Niech będzie… Proszę zawołać „Tygrysa”, mnie i tak by nie posłuchał.

— Chwileczkę! Tylko obejrzę górne piętro. Woli pan iść ze mną, czy posiedzi pan tu chwile po ciemku?

— Niech pan idzie — westchnął MacDonald i oddał latarkę.

Amerykanin szybko odnalazł wewnętrzne schody i przyświecając sobie, przeszedł przez pustą amfiladę, zaglądając w najmniejsze zakamarki. Po nagich ścianach przemykały cienie, pod nogami trzeszczał piasek.

Nagle rozświetliły się drzwi prowadzące na płaski dach, albo może do krytej galerii. Oddzielał je niski korytarzyk — przechodząc Smith musiał się schylić — i za zakrętem okazało się, że jest tam przestronna sala.

Na samym jej środku stał olbrzymi, wyciosany z jednego bloku stół, zastawiony figurkami z brązu Smith zacisnął powieki i do krwi zagryzł wargę, jakby starając się odpędzić omam. Od razu rozpoznał idamów, których widział w pieczarze. Serce przeszył bolesny skurcz, jego rytm spał się płytki i przyspieszony. Poczuł, że brak mu tchu, na czoło wystąpił lepki, zimny pot Odniósł wrażenie, że zaraz zwali się na po podłogę, próbował oprzeć się o jakby odsuwającą się ściana, gdy nagle — wszystko mino, jak pod wpływem jakiegoś cudownego lekarstwa. Rytm oddechu i pracy serca wyrównał się, wrócił do normy, ustąpiły mdłości.

Ale nie tylko to! Zniknęły również krwawiące pęcherze Zrobił na próbę kilka energicznych gestów i przekonał się, że cudowna kuracja nie ograniczyła się tylko do pęcherzy. Ustąpiło również łamanie w stawach i ból mięśni.

Smith uspokoił się nieco i znowu skierował światło latarki na stół wypożyczony z rzymskich łaźni albo z prosektorium.

Zresztą, myśl o stole przemknęła zaledwie gdzieś na krańcach świadomości. Cała uwaga, spowodowana dodatkowo tą niezwykłą sytuacją, skoncentrowała się na figurkach.

W tym tajemniczym domu nie tylko powtórzony został ten sam zestaw demonów z brązu. Smith mógłby przysiąc że ma przed sobą dokładnie te same statuetki, które z takim żalem pozostawił w gaju Bogini Matki! Tak idealny zbieg okoliczności jest niemożliwy, niewiarygodny. Nie ma dwóch identycznych odlewów. Kalaczkara — „Koło Czasu”, Mahakala — „Wszechpożerający czas”, i Sangduj, i magiczny Hajagriwa — wszystkie jakąś nieznaną siłą przeniesione zostały z lasu za przełęczą w ten dom duchów.

„A jeżeli to odbicie naszych pragnień?” — pomyślał.

MacDonald przypomniał sobie o rzymskich wykopaliskach i odkopanej z popiołów Pompei mimochodem, ale on, Robert Warren Smith, myślał o tych bezcennych brązach prawie bez przerwy.

I proszę bardzo, bierz — są twoje.

Oczywiście, weźmie wszystkie figurki, co do sztuki. Obojętne, jaką cena trzeba będzie potem zapłacić, weźmie, nie przepuści okazji, choć wszystko to wygląda na piekielne sztuczki.

Zresztą, po Wietnamie Smith nie wierzył już ani w niebo, ani w piekło.

Dotknął zimnego metalu i przebiegł go chłód Wzdrygnął się Przekładając do drugiej ręki latarkę zobaczył wsuniętą w kąt żeliwną grzałkę. Dokładną kopię tej, która kiedyś, w niepamiętnych czasach, ogrzewała hotelowy pokój w którym spędzał swą noc poślubną z Lien.

Smith usiadł na podłodze i zamyślił się. Mocno zatkał palcami uszy, w których jak kryształowe dzwoneczki dźwięczał cudowny, niezapomniany głos.