129741.fb2 Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

15

Signore Tommaso w przeciwieństwie do pierwszej grupy rozbił obóz na łączce koło gejzeru. Czarny tybetański namiot z plecioną linią życia nad wejściem rozbito w zaroślach, gdzie usypiająco brzęczały niespotykane, błękitne trzmiele. Profesor słusznie uznał, że kąpiele jodobromowe dobrze wpłyną na jego podagrę i wylegiwał się w gorącej kałuży z rozrzewnieniem przyglądając się przeżuwającym młody piołun jakom. Przed długim marszem również zwierzęta powinny wypocząć. jednym słowem w obozie panowała idylliczna atmosfera. Joy, która podjęła się spełniać role czarującej pastuszki, na wszelki wypadek opalała się z dala od parskających potworów, zdjąwszy z siebie i tak zupełnie symboliczne bikini.

Tylko Norbu-rin-po-cz’e siedząc na skórze lamparta zajmował się w ten cudowny poranek słodkiego — jak mówią Włosi — nieróbstwa swą zwykłą pracą — medytacjami.

Po długich ablucjach i całkowitym oczyszczeniu dokonanym za pośrednictwem długiego bandaża, przeciągniętego przez cały przewód pokarmowy, jogin wykonał kilka asan o najwyższym stopniu trudności i zastygł w całkowitym bezruchu. Jego duch wzniósł się nad czasem i przestrzenią i porzuciwszy powłokę cielesną uleciał w kosmiczną nieskończoność.

Jednakże gdy jogin koncentrował się, by przejść do wyższych stopni samadhi które odsłaniają istotę pustki i niebytu, poczuł niepojęte przeciwdziałanie. W jego wizje wdarta się obce, ciemna moc, niszcząc połyskującą, wzniesioną w absolutnej pustce konstrukcję.

Wędrowny mnich, zmartwiony tą przeszkodą podniósł głowę i spoglądając na otaczający go świat niższych iluzji dostrzegł gońca z raną w piersi. Niewątpliwie widział przed sobą tego samego biegacza, który zdążył wręczyć poplamiony krwią list tripona z radą, by do czasu nadejścia żołnierzy zatrzymać obu białych przybyszów, nie czyniąc przy tym żadnych przeszkód królewskim gościom

Rkang-mgjogs wolno, lecz systematycznie zbliżał się do obozu. Nie szedł, ale jakby płynął nad srebrzystą, kołysaną przez wiatr trawą. Można było odnieść wrażenie, że na miejsce pobytu ludzi naprowadza go jakaś nieznana siła, tak jak ciepło wydzielane przez pracujące silniki samolotu naprowadza nań rakietę.

Świątobliwy Norbu oczywiście nic prawie nie wiedział o samolotach i rakietach, ale za to doskonale orientował się w innych sprawach. Od razu zrozumiał, że jest świadkiem rollangu — wskrzeszenia trwa — natychmiast podjąć odpowiednie kroki, by gość zza grobu nie spowodował jakichś nieszczęść.

Bystry wzrok jogina dostrzegł zarówno ślepe, szkliste oczy trupa, jak i przerażenie białej lady która dosłownie zamarła beznadziejnie próbując osłonić się żałosnym skrawkiem czerwonego jedwabiu.

Wprawdzie opatrzność udowodniła Tommaso Valenti przed tym mrożącym krew w żyłach widokiem, ale to właśnie on miał się stać pierwszą ofiarą straszliwego przybysza, który nieubłaganie zbliżał się do czarnego banaku. Muskularne, idealnie rozwinięte ciało jogina błyskawicznie rozprostowało się i jak zwolniona sprężyna wzbiło nad ziemie.

Norbu zrobił dwa skoki i znalazł się pomiędzy namiotem a nawiedzonym. Obiegł go w koło, dmuchnął w martwą twarz i krzyknął przy tym:

— Hri!

Nieboszczyk drgnął, po jego ciele przebiegły drobniutkie fale, jak po odbiciu na wodzie, i rozdzieliwszy się na pasemka, zniknął bez śladu.

Norbu skamieniał.

”Jeżeli to rollang — myślał — to gdzie podział się trup? A jeżeli było to widzenie karmiczne, to dlaczego rozpadło się pod wpływem najprostszego zaklęcia?

Któż mógł odpowiedzieć mu na to pytanie?

Profesor Valenti nawet nie podejrzewał, jak bezprzykładny pojedynek miedzy światłem a ciemnością się w odległości dwóch kroków od jego wezgłowia

Robił właśnie notatki z „Wisznu-purany”, które miały bezpośredni związek z celem jego podróży, kiedy przeraźliwy kszyk Joy omal nie zrzucił go z polowego łóżka.

Wreszcie jakimś cudem uspokoił rozszlochaną kobietę i zmusił ją do wypicia dobrego łyku brandy. — Za długo siedziałaś na słońcu, kochanie — wyjaśnił z całkowitym przekonaniem Valenti, kiedy wreszcie Joy była w stanie cokolwiek pojmować. — No i przywidziały ci się jakieś koszmary.

— Wcale mi się nie przywidziało! — upierała się przy swoim. — Możesz go spytać — drżącą ręką wskazała odważnego obrońcę.

Norbu siedział w pozycji lotosu i leniwie przesuwał koralowe paciorki różańca.

— Widzenie karmiczne — skomentował po tybetańsku jogin, trzymając się chwilowo najbardziej prawdopodobnej wersji.

— No widzisz — ucieszył się Valenti. — Po prostu zwykłe widzenie karmiczne! No i co ci mówiłem? Przegrzałaś sobie główkę i przywidziało ci się… Mówisz, że rozpłynął się w powietrzu? To znaczy, że w ogóle go nie było.

— Ale przecież on także widział! — wciąż jeszcze szczekając zębami zaciekle broniła się Joy. — Jemu także się wydawało?

— Zbiorowa halucynacja — lekceważąco odparł Vałenti. — Na Wschodzie to się zdarza. Czytałem o tym. A pan dokąd? — spytał po tybetańsku, widząc, że Norbu wstał i przerzucił przez ramie skórę lamparta

— Na mnie czas.

— Ale przecież uzgodniliśmy, że trzeba zrobić mały odpoczynek!

— Wzywa mnie droga. Wołają święta miejsca.

— Prawdę powiedziawszy, świątobliwy ojcze, zaskoczył nas pan — Valenti nerwowo zacierał ręce. — A może poczeka pan choćby do jutra? No, bo wie pan, tak niespodziewanie…

— Wy macie swoją drogę, a ja swoją.

— I jest pan gotów rzucić nas ot tak, w szczerym polu?… No cóż, Proszę wybrać któregoś z jaków, a worki z rampą…

— Dojdę bez tego — pokręcił głową jogin. — Teraz, czuje, nie będą mi potrzebne ani jaki, ani żywność.

Podniósł trójząb i nie żegnając się ruszył na południowy wschód.

Państwo Valenti wrócili do namiotu. Na łóżku polowym, na którym profesor pozostawił swoje notatki, leżał płócienny zwitek. Valenti rozwinął go w roztargnieniu i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Leżał przed nim podzielony na cztery różnobarwne sektory krąg jednoczący widzialne żywioły.

Była to słynna tajna mandala, najprawdopodobniej pozostawiona na pożegnanie przez świętobliwego Norbu. Valenti szukał jej wszędzie, ale nie mógł natrafić nawet na ślad bezcennego zwitka.

I teraz ma go tu, u siebie! Ale te radość zatruwało zwątpienie, które jak zimne źródło przenikało przez nieznane warstwy.

Zdawało mu się, że w centrum mandali widać, jakby nałożony na jej rysunek, jeszcze jeden nie namalowany krąg składający się z koguta, świni i żmii.

Pożądanie? — spytał sam siebie profesor. — Pożądanie i żądza poznania?”

Odpowiedzi nie było.