129741.fb2
Państwo Valenti natrafili na rzymską wille w momencie, gdy przygotowania do wyjazdu szły pełną parą. Profesor nie ukrywając zdziwienia patrzył na kwitnący sad, głęboko wdychał chłodny, gorzkawy zapach opadłych pieciopłatkowych kwiatów rampy — Szkoda niszczyć to piękno!
— Nie ma o czym mówić — Smith lekceważąco machnął ręką
— Trudno by mi było zaręczyć, czy owa kwitnąca oaza nie zniknie jak sen złoty gdy tylko zamkniemy za sobą furtkę — melancholijnie zauważył MacDonald zdejmując z siodła piękną Joy.
— Mam nadzieję, że znajdą się tu dla nas wolne pokoje? — Joy wzięła walizeczkę z biżuterią i kosmetykami i czarująco uśmiechnęła się do Smitha.
— Dla pani, signora, przygotowane są apartamenty prezydenckie — MacDonald przejął inicjatywę. Dziękujemy że państwo zaszczycili swym wyborem właśnie nasz hotel.
— Jak się nazywa?
— „Amarantowa willa” — Smith błysnął konceptem, nieco poirytowany tym, że zepchnięto go na drugi plan. — Kategoria pięć gwiazdek.
— Kuchnia do wyboru! — roześmiał się Australijczyk.
— Naprawdę? — Rumieniec na twarzy Joy pobladł nagle. — Czy dobrze pana rozumiem?
— Niestety, mistress Valenti — Smith ze smutkiem skinął głową.
— Kolekcje? — zainteresował się profesor i postukał paznokciem w przytroczony do juków kontener.
— Mam nadzieję — w nieco wymijający sposób odparł MacDonald.
— A wiec wam również przytrafiały się rozmaite cuda? — Valenti jakby szukając dziury w obrzucił uważnym spojrzeniem antyczne kolumny, wyraźnie barokowe okna i idiotyczny łuk przyporowy do połowy zasłonięty przez kamienny komin. — Oczywiście, moi przyjaciele, coś takiego nie może istnieć. Nie znam podobnych budowli.
Posągi z karraryjskiego marmuru pokryte wiekowymi spękaniami i zatartymi przez czas rysami, nie spodobały mu się jeszcze bardziej.
— To nie Grecja — oznajmił dobitnie swym dobrze postawionym głosem zawodowego wykładowcy nie Rzym czasów upadku, no i, oczywiście, nie Kandahar, na co choć w niewielkim stopniu można było liczyć To godna pożałowania, ślepa eklektyka, zrodzona przez bardzo chłonną, ale nieprecyzyjną pamięć. Jestem gotów zgodzić się z pańską prognozą, mister MacDonald. Złudzenie, należy przypuszczać, rozwieje się, gdy zniknie zasilające je źródło.
— Ale co to właściwie jest? — pokonując wewnętrzne opory zapytał Smith. — Czy to obiektywna rzeczywistość, czy zbiorowa hipnoza?
— Niczego nie mogę wykluczyć — z wyraźnym zadowoleniem oznajmił Valenti — choć osobiście wolałbym to drugie. Dla wewnętrznego spokoju. Niestety, właśnie dla spokoju, a nie na podstawie obiektywnej analizy, jak mógłby pan tego po mnie oczekiwać.
— Rozumiem pana — ze współczuciem westchnął Smith. — Doskonale rozumiem… Ang pomoże się panu ulokować — machnął ręką, przywołując Szerpe. — Jeżeli te wspaniałe róże będą smakować waszym jakom to nie będziemy protestować. Czyż nie tak, mister Temba?
Po wspólnej uczcie, w czasie której na stole demonstracyjnie postawiono tylko swoje, dokładnie sprawdzone wiktuały, w milczeniu ignorując pojawiające się dania, MacDonald zszedł z cygarem do ogrodu.
Gdy wracał do siebie, usłyszał głośne oddechy i szamotanina. Włączył latarkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Oszołomiony Abbas, z wykrzywioną, pokrytą krwawymi śladami paznokci twarzą, ciągnął gdzieś opierającą się ostatnim wysiłkiem Joy. Zamarła na chwile, zahipnotyzowana światłem, przykryła łokciem szeroko rozwarty dekolt i nienaturalnie wolno zaczęła sunąc wzdłuż ściany w strona galerii.
Z gardłowym, chrypliwym rykiem Abbas wyrwał z pochwy sztylet i jak kot sprężył się do skoku. MacDonald jednak rzucił mu się pod nogi, schwytał rękę ze sztyletem i gwałtownie szarpnął ją w bok. Trzasnęły przerywane ścięgna, ale nim Pakistańczyk zdążył poczuć straszliwy ból, MacDonald zadał mu niezbyt silny, precyzyjny cios w skroń. To chyba nie było już potrzebne, ale MacDonald działał prawie instynktownie i nie był w stanie powstrzymać uderzenia.
Zarzucił sobie na ramie bezwładne ciało i rozejrzał się wkoło szukając wzrokiem Joy. — Bydle — wycedził przez zęby, opuszczając nieruchomy ciężar.
Gdy następnego dnia wybierali się w podróż przyglądał się uważnie Joy, która siodłała karego muła. W wyglądzie Włoszki nic nie przypominało wczorajszego zdarzenia.
Joy poczuła, że jest obserwowana, odwróciła się i zobaczywszy MacDonalda rozpromieniła się dyżurnym uśmiechem pięknej, pewnej siebie kobiety.
Karawana ruszyła. Jej ślad w pierwotnej, czarnej jak antracyt pustyni tworzyła chmura duszącego pyłu.
— No, jak minęła noc? — zapytał MacDonald, podjeżdżając do Tommasa Valentiego.
— Lepiej nie mówić — wzdrygnąwszy się nerwowo odparł profesor. — Jedynym pożytkiem z tej całej fantasmagorii jest to; że czuje się całkiem zdrów. Wie pan, to całkiem zapomniane przeze mnie uczcie…
— Cieszę się, profesorze.
— Słyszysz, dziecino? — zawołał tryumfalnie profesor i odwrócił się do jadącej w ślad za nim żony. Nie czuje wcale podagry!
— A wiec pomogły ci te kąpiele w wodzie z gejzerów?… Jakże się cieszę, kochany!
MacDonalda znów oszołomiło opanowanie Włoszki. Niechętnie odwrócił wzrok od jej wypoczętej, wspaniale zadbanej twarzy i zobaczył jaskrawopomarańczową kropkę, wyraźnie odcinającą się od ascetycznego tła pustyni.
MacDonald spojrzał przez lornetkę i z zadowoleniem rozpoznał wędrownego jogina. Zatrzymał się w odległości kilku kroków od „landrovera” i, oparty na trójzębie, uważnie przyglądał się nie zakończonemu dziełu.
I nagle „landrover” zniknął.
Mnich w dalszym ciągu stał, nieruchomy jak posąg, ale prostokątnej, rzucającej krótki cień bryły już nie było.
MacDońald gwałtownie wyprostował się w siodle i spojrzał za siebie. Na grzbiecie jaka uspokajająco pobłyskiwało duraluminiowe zwierciadło kontenera.