129741.fb2
Ćwiczenia medytacyjne z dnia na dzień wzmacniały w Norbu poczucie więzi z absolutem, nierozerwalną łączność z siłą, która uduchawiała wszechświat.
Tu właśnie, w dolinie, w której najbardziej skomplikowane ćwiczenia mógł wykonywać z niesłychaną łatwością ostatecznie uwierzył w bliskość „drugiego brzegu”, tak nazywano nirwanę w świętej „Dhammapade”.
Szedł przez pustynie nie odczuwając upału ani pragnienia, nie potrzebując nawet odpoczynku Znikome przeszkody w postaci paru dziwnych i, prawdę mówiąc, nieopisanych w odpowiednich traktatach fantomów, tylko umocniły jogina w wierze w słuszność wybranej drogi.
Norbu-rin-po-cz’e całe życie spędził w Transhimalajach i nigdy nie widział samochodu, ale oczywiście słyszał to i owo o tych „diabelskich wózkach”, które zatruwają powietrze mdlącym dymem i najeżdżają na żywych ludzi.
”Landrover „, za którym nie widać było ani centymetra śladu zostawionego przez koła sprawił na nim przygnębiające wrażenie. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że złośliwe demony — rakszasy wciąż knuły przeciwko niemu. Postawiły na drodze bosonogiego ascety szatański pojazd i tym chcą zawrócić go ze świętej drogi. Nie, nigdy się tak nie stanie!
”Om-mahum-swa-ha!” — magiczne sylaby przebudziły kosmostwórcę i uformowały się w niepojęte dla umysłu figury.
Gdy Norbu-rin-po-cz’e rozprawił się z kolejnym podstępem rakszasów, popatrzył na ruiny, otoczone uschniętymi zaroślami i czarnymi, jakby nadwęglonymi pniami drzew. Upojony własną odwagą, jak Don Kichot, który zobaczył wiatraki, jogin poprawił zsuwającą się z ramienia skórę i ruszył do ataku. Błądząc w mrocznych korytarzach, zasypanych rozbitymi kamieniami i osypującą się sztukaterią, Norbu zauważył, że spod niedokładnie zamkniętych drzwi, które jakimś cudem ocalały wśród tych ruin, pada wąski trójkąt światła.
Drzwi otwierały się do wewnątrz. Mnich delikatnie popchnął je ramieniem i nie bez ciekawości zajrzał do środka. I to, co niespodziewanie zobaczył w kłębach sandałowego dymu, do głębi wstrząsnęło biednym pustelnikiem, który zdawało się przywykł do oglądania wszelkich fantasmagorii i dawno zapanował nad swym ciałem.
Norbu już na pierwszy rzut oka w jednej z trzech tańczących apsar rozpoznał białą lady, z którą jechał z „Tygrysiego legowiska” do rdzongu „Wszechpochłaniające światło” i zrozumiał, że nawet rakszasy nie są władne dokonać takich czarów. Najwidoczniej sam Mara, demon śmierci i ciemnych żądz pragnął ukryć się za fałszywą kurtyną „drugiego brygu”. I ten brodaty sługa zła — Norbu natychmiast odgadł prawdziwe oblicze Abbasa — został tu posłany, by swą siłą życiową karmił obrzydliwe duchy, które przyjęły cudowną, kobiecą postać.
Norbu zebrał całą swą odwagę i twardym krokiem przekroczył próg. Wszedł, pozostawiając na błękitnym worsie dywanu ślady swych zakurzonych stóp, wmieszał się w magiczny korowód i w odpowiedniej chwili dmuchnął w twarz czarnoskórej tancerce.
Niezawodne zaklęcie zniszczyło obraz utkany z cząsteczek światła. Odważny wojownik wykorzystał moment zaskoczenia. Tworząc świecącą szafirowo pomocną projekcje nirmanicznego Buddy, rozpylił drugą apsarę i ruszył za trzecią, którą świętokradczo skopiowano z dobrej lady Joy. Powstrzymało go jednak mocne pchniecie w plecy.
Abbas, który nie zdążył doprowadzić swego seraju do kanonicznej czwórki, płonął żądzą zemsty. Tak gwałtowne zmniejszenie stanu osobowego groziło mu nie tylko całkowitą samotnością, ale było również wyzwaniem, niedopuszczalnym wtrącaniem się w najświętsze sprawy.
Otrząsnął się z początkowego szoku, skoczył na równe nogi, zębami zerwał bandaż — bólu w unieruchomionej ręce prawie nie czuł — i schwycił nieodłączny „M-16”. Przyszpilił mnicha lufą do ściany jak żuka szpilką i zapytał.
— Ktoś ty?
Norbu nie znał języka białych ludzi i dlatego milczał ale bez słów zrozumiał co oznacza i jakim językiem Przemawia uciskający go pod lewą łopatką chłód metalu. Błyskawiczne przejście od meczących obrotów sansary do wiecznego niebytu własne teraz wydawało mu się szczególnie łatwe i pociągające. Bez udręki, którą przed rozstaniem doświadcza ludzką dusze ulotne, ziemskie piękno, ale i bez zniecierpliwienia Norbu-rim-po-cz’e czekał na wystrzał.
Przy pierwszym dotknięciu stali na wiele długich chwil przed szczęknięciem odbezpieczanego karabinu poczuł, jak jego doskonałe ciało rozszarpuje pocisk.
Abbas z doświadczenia wiedział, że w maleńkim raju, na który zasłużył swą głęboką wiarą i pobożnością, wszystko będzie tak, jak sobie zażyczy i nieme hurysy powrócą na pierwsze jego wezwanie — i nie chciał śmierci pogańskiego derwisza.
Słyszał już wiele o potędze tutejszych czarowników i jak ognia bał się ich straszliwego gniewu. Rozsądnie byłoby tego derwisza, który z głupoty wetknął nos w nie swoje sprawy po prostu wyrzucić kopniakiem za drzwi i natychmiast o nim zapomnieć, słuchając uspokajającego akompaniamentu strun i pacząc na błogie pląsy hurys. W tym zaczarowanym pałacu, gdzie czas wstrzymał swój bieg a choroby nie miały władzy nad człowiekiem, można było sobie pozwolić na taki pełen wielkoduszności kaprys.
Ale Abbas nie mógł się pogodzić z wyzwaniem, rzuconym jego męskiej godności. Targany sprzecznymi uczuciami stał dość długo, aż wreszcie zdrętwiały palec sam bezwiednie nacisnął język spustowy.
Allach świadkiem, że Abbas nie chciał tego.
Przed rozbłyskiem, błyskawicznym jak otwarcie migawki, Norbu zdołał wyrobić w sobie pełną obojętność odrazę do wszelkich przejawów życia zmysłowego. Zgasił w sobie wszelkie ludzkie uczucia i nawet to wyższe pragnienie do połączenia się z niepojętym. Dążąc do ogarnięcia nieogarnionej władzy pana śmiem — Jamb i uginając się pod jej ciężarem, Norbu oczyszczał swą dusze od osadu pragnień, tak jak oczyszcza się ciało od złości i brudu.
Leciał w bezdenną, nieprzeniknioną przepaść ostatnim przebłyskiem gasnącej pamięci uzmysławiając sobie niejasno, że jest to właśnie Sunjata — absolutna pustka.