129741.fb2
Czwartego dnia połączony oddział przeszedł przez pustynię i znalazł się nad rzeką, miotającą się ślepo w kamiennym chaosie Smith jadący na czele, skierował konia wzdłuż brzegu. Pozostali bezmyślnie ruszyli jego śladem. Dni, które spędzili w dolinie nałożyły na nich niezatarte piętno samotności. Stępiało zainteresowanie, prawie całkowicie zniknęła ochota do prowadzenia rozmów, wymiany wrażeń, planów. Odczuwalna obecność jakiejś siły, która strzegła ukryte w tajemniczej głębi obrazy i działania, rodziła wzajemną obcość. Ale było i coś innego — wręcz przeciwnego. Myśli, które każdy krył w sobie, często okazywały się wspólne i podjęta przez kogoś z nich decyzja stawała się jakby plonem wspólnych rozmyślań, milczącym przyzwoleniem. Tak też stało się i tym razem, gdy Smith pobieżnie spojrzał na okolice i skierował karawana w strona wąwozu.
Nieważki, wodny pył przyjemnie odświeżał twarz. Mimo dużej wilgotności, powietrze było zadziwiająco lekkie i przyjemne.
Wąwóz nie miał wyjścia. Potok rozlewał się szeroko warkoczami piany i ginął w mroku jaskiń.
Jeźdźcy kolejno zeszli z koni i wręczyli wodze Szerpie. Ang Temba zgonił objuczone jaki razem i otworzył bambusową butle z cz’angiem. Wypił ją co do kropelki i przykucnąwszy zaczął kreślić na ziemi jantry chroniące przed złym urokiem. Potem odwrócił się w strona gór, odśpiewał zaklęcia, nasunął czapka na nos i prawie demonstracyjnie pogrążył się w drzemkę. Czyż nie uprzedzał, że nie zna tutejszych dród?
Valenti prześliznął się spojrzeniem po pionowej ścianie skalnej upstrzonej jaskiniami i wyszlifowanej przez spływającą woda. Wyjął lornetkę i skierował ją na grotę, której wejście prawie całkowicie przysłaniała siatka pnącej roślinności. Nad nią zauważył wyraźnie widocznego, wyrzeźbionego w skale i lekko obwiedzionego ochrą konia z promienistym czandamani na wysokim siodle. Ten szczęśliwy symbol sam przez się nie miał żadnego znaczenia i chyba nie był żadnym drogowskazem. Raczej po prostu upamiętniał jakieś miejsce.
Valenti rozwinął bezcenną Yang-ke i spróbował porównać ją z okolicą. Wymalowana na zwoju stylizowana góra i strumień ginący w głębinie mogły podpowiedzieć właściwy kierunek. Cała trudność polegała na tym, że Yang-ki nie można było precyzyjnie zorientować według stron świata.
W czasie, gdy profesor zajmował się zwojem, MacDonald zmontował radiostacje i nastawił ją na odpowiednią częstotliwość. Zbliżał się moment, w którym włączało się nieznane źródło sygnałów, które okazało się być niezawodnym punktem orientacyjnym.
— Nie ma pani ochoty rozprostować trochę kości? — Smith przeciągnął się z rozkoszą i pociągnął Joy za sobą, oddalając się od rzeki. — Cudowne miejsce! I nawet kwiaty tu są!
Towarzyszyła mu w milczeniu, nie podzielając wcale jego przesadnych zachwytów Ale i w niej zaszła jakaś niedostrzegalna zmiana. Poczuła ochotę, by otworzyć przed nim dusze, podzielić się uczuciem głęboko ukrytej niepewności
— Czy nie znudziła się pani ta włóczęga po górach i pustyniach? — spytał Smith, wręczając jej skromny bukiecik różowych pierwiosnków.
— To nie to, Robercie! — odparła gwałtownie. — Gdyby to ode mnie zależało, już dawno wrócilibyśmy. Ale widzi pan, Tommaso jest jak opętany.
— Jak ja, jak Charlie, jak my wszyscy — smutno zażartował Amerykanin. — Cóż począć?
— Oczywiście, że nic. — Joy w rozdrażnieniu pokręciła głową. — Musimy porozbijać sobie łby o te ścianę, na którą natknęliśmy się w samą porę!— Poprawiła rozsypane na ramionach włosy i machnęła ręką. — Jakaż ze mnie była idiotka!
— O czym pani mówi, Joy? — Smith ze współczuciem dotknął jej ramienia.
— A, tak. To drobiazg, Robercie, niech pan nie zwraca uwagi.
— Wydawało mi się, że jest pani szczęśliwa — szepnął, jakby próbując się usprawiedliwić.
— Mylił się pan — sucho oznajmiła Joy, zawróciła i nagle zamarła Co to Robercie? — szepnęła wskazując na niebo.
Smith uniósł głowę. W mroźnym, przeszywanym dzikimi wiatrami błękicie, wschodziła nieznana planeta — nieco spłaszczona w jednym momencie połyskująca jak lustro, w innym prawie czarna kulka. Oślepiła ich metalicznym połyskiem, przekreśliła ukośnie nieboskłon i zniknęła za niewzruszoną, wieczną ścianą lodu. Wstrząśnięty Amerykanin zdążył jedynie zauważyć jak przecięty się na niej, tworząc ukośny krzyż, ostre promienie niewidzialnego jeszcze słońca.
MacDonald, któremu właśnie udało się schwytać upragnione zakłócenia zastygł z uniesioną głową i otwartymi ze zdziwienia ustami. Tylko Valenti nic nie zauważył.
— Widział pan? — zawołał Smith podbiegając do towarzysza. MacDonaid w milczeniu pokiwał głową.
— Co to… było? — wyszeptał, stopniowo odzyskując mowę.
— Lubi pan fantastykę naukową? — ironicznie uśmiechnął się Smith.
— No, lubię!
— To wie pan już wszystko.
— Czyżby…
— Tak, tak, właśnie to! — przerwał mu ze zniecierpliwieniem Smith. — Statek kosmiczny, automatyczna sonda, boja awaryjna — co pan sobie życzy.
— Panowie też byli tego świadkami? — Valenti, któremu Joy zdążyła już opowiedzieć o wydarzeniu, zbliżył się do nich ze zwojem w ręku. — Sądzicie, że to latający talerzyk? — Błysnął zębami w ironicznym uśmiechu.
— A pan? — spytał ponuro Smith.
— Choć nie byłem szczęśliwym naocznym świadkiem, osobiście wole inną interpretacje.
— Jaką? — wrogim tonem zapytał Smith.
— Proszę sobie przypomnieć nauki „Kalaczkary” — Profesor z satysfakcją zatarł ręce. — Powiedziano zaprawde: „znakami siedmiu gwiazd otworzone zostaną wrota…” O, proszę. — Zręcznie rozwinął zwój. — Ta rzeka — wskazał lazurową żyłkę, wijącą się wśród zielonych garbów — płynie na południe…
— Na południowy wschód — uściślił MacDonald.
— Skąd pan wie? — zdziwił się Valenti.
— Wiem — łagodnie, ale z jakąś niepowtarzalną, władczą intonacją, która zazwyczaj odbiera ochotę na zadawanie dalszych pytań, stwierdził MacDonald. — Pójdziemy tam, oczywiście jeżeli potrafimy — dodał pewnym tonem. Zorientował się, że popełnił błąd i uśmiechnął się. — Zdaje się, że chciał pan coś powiedzieć profesorze?
— Ja? — Valenti zmarszczył brwi. — Ach tak, rzeczywiście. Po prostu chciałem wszystkim nam złożyć gratulacje z okazji przybycia do Szambali! Prawdę mówiąc, do ostatniej chwili nie wierzyłem. Sądziłem, że Szambala to zniekształcona Czampala, to znaczy przełęcz Majtrei i uważałem to za swego rodzaju metaforę.
— No, a pańska ekspedycja? — przypomniał mu Smith. — Czy warto było pchać się tak daleko dla metafory?
— Przecież powinienem się przekonać, czy miałem racje? — Valenti rozłożył ręce. — Proszę mi wierzyć, gra była warta świeczki. Teraz wiem, że Szambala to nie tylko wyższy stopień doskonałości duchowej, lecz i…
— Co? — z nieukrywaną goryczą w głosie przerwał mu Smith. — Co za „i”?
— … pewien zespół zjawisk które należy zbadać — skończył Valenti jakby nigdy nic.
— Brawo, profesorze! — MacDonald udawał, że klaszcze. — Jestem całkowicie po pańskiej stronie.
— Ładne mi „zjawiska”! A wiec wszystko, co przeżyliśmy było tylko złudzeniem? — ni to z wyzwaniem, ni to z żalem zapytał Smith.
— A jak pan myśli? — profesor wywinął się od odpowiedzi. — Tak nie myślę, ale trudno mi zaręczyć, że jest inaczej.
— Bardzo rozsądnie. Podzielam pana zdanie. Właściwie również w klasztorze Moruling w Lhassie i w Taszil-hun-po, gdzie znajduje się bezcenne dzieło trzeciego Panczen-lamy, dawno już uznano, że istnieją dwie Szambale: niebiańska i ziemska…
Proszę mi wybaczyć, panowie, ale chciałbym nieco dokładniej wiedzieć, w której z nich się znajdujemy. — MacDonald z uśmiechem przerwał wykład — Jeszcze żyje, czy już umarłem?
— Chwileczkę — Smith drgnął nagle i wskazał oczyma Joy. Stała koło pontonu, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się na brzegu i płakała cicho.
— Pan t e g o chciał, Bobby? — spytał ostrym tonem MacDonald.
— Wątpię — Smith pokręcił głową.
— A wiec pan? — MacDonald odwrócił się i palcem, jak lufą pistoletu, wskazał Valentiego.
— Tak mi się zdaje, choć nie ręcze…
— Trzykomorowa, sześcioosobowa łódź typu „Pstrąg” — określił Smith. — Specjalnie przystosowana do górskich rzek. Widział już pan coś podobnego?
— Tak — skinął głową Valenti, bezwiednie obgryzając paznokcie. — Mieliśmy identyczną w czasie badań źródeł Mekongu.
— Za nic na świecie nie wsiądę do tej łódki. — Joy nerwowo zapaliła papierosa. — Mam tego dość.
— Ale dlaczego? — zmartwił się Valenti. Mam wrażenie, że nie powinniśmy odrzucać takiego zaproszenia, jeżeli w ogóle chcemy coś zrozumieć.
— Ja również tak uważam — popart go z zapałem Smith. — To jest jak obrzęd inicjacji, który trzeba przejść, by zostać dopuszczonym do tajemnic.
— Albo test — skinął głową Valenti.
— Obrzęd! Test! Nie możecie, panowie, mówić bardziej zrozumiałym językiem? — MacDonald udał, że ogarnia go wzburzenie. — Nie mam nic przeciwko uczestniczeniu w takiej grze, ale zanim się do niej przyłącze, wolałbym ustalić jej zasady i określić stopień ryzyka.
— Obawiam się, że to gra bez reguł — z goryczą odparł Smith.
— Dlaczego? — zaoponował Włoch. -Ja odnoszę raczej wrażenie, że prowadzimy dialog z jakimś komputerem, który próbuje wszechstronnie nas ocenić.
— I nawet pozwala korygować zadanie techniczne na displayu?
— I bardzo dobrze! — Valenti złożył dłonie w geście dziękczynienia — To kolejny dowód, że nie mamy do czynienia z wszechwiedzącym bogiem. On też się uczy, doskonali… Uważam, że powinniśmy wziąć tylko niezbędne rzeczy.
— Jeżeli to koryto w ogó1e może pływać: — MacDonald dał do zrozumienia, że przyłącza się do większości. — Ja również odniosłem wrażenie, ze jego wszechmoc jest nader ograniczona. Zdolny jest tworzyć jedynie to, co sam dobrze zna.
— Albo to, co wiemy my — uściślił Valenti.
— W tym rzecz, że tak naprawdę, to nie wiemy prawie nic… Dlatego proponuje, by najpierw wypróbować te łajbę.
— Zgoda! — Valenti z zadowoleniem machnął ręką. — Słyszałaś naszą rozmowę, kochanie? — pochylił się w stronę Joy i szepnął do niej po włosku.
— To okrutne doprowadzać mnie do szaleństwa! — krzyknęła szeptem. — Czemu nie możesz tego pojąć?
— Dobrze. — Valenti pochylił głowę. — Daj mi jeszcze pięć, najwyżej sześć dni i wrócimy. — Chcesz zbadać jaskinie?
— Tam musi być przejście.
— I odejdziesz, nie próbując nawet popatrzeć? Nie wierze!
— Dałem słowo i dotrzymam go. Tylko sześć dni, najwyżej tydzień…