129741.fb2
Błędy konstrukcji i ukryte wady materiału dały o sobie znać zbyt późno, w chwili, gdy nic nie można już było zmienić. Najpierw nie wytrzymało wiosło. Gdy MacDonald próbował wyminąć skałę, na którą niósł ich nieubłagany prąd, aluminiowa łopata zaledwie otarta się o kamień i natychmiast odpadła. Przez jakiś czas łódka, prawie niesterowna, w miarę pomyślnie płynęła z prądem, wpadając na głazy i trąc nadymanymi burtami o najrozmaitsze szorstkie i ostre fragmenty skał.
Kiedy wreszcie wyszarpało dziurę w dnie i w łódkę wlało się ze sto litrów lodowatej wody, okazało się, że guma nie utrzymuje ciśnienia i drogocenne powietrze bezpowrotnie ulatuje przez mikroskopijne pory.
Czy ma pan choć najmniejsze wyobrażenie o strukturze elastomerów? — MacDonald poczuł, że przemókł do nitki i nie mógł powstrzymać się, aby nie robić wyrzutów.
— A pan? — odciął się szczekający zębami Valenti.
— Niech diabli wezmą ten pański pomysł! — przemarznięty do szpiku kości Australijczyk upadł piersią na sflaczałą burtę. Łódka przechyliła się i nagle przewaliła na bok. Gwałtowny strumień wody w mgnieniu oka zmył ludzi i ładunek. Obracało ich w niesamowitym wirze, uderzało o kamienne sklepienia, pod którymi kłębiła się brudna piana i niosło, niosło, to wciągając w bezdenne głębię, to wyrzucając na powierzchnię.
MacDonald pierwszy odzyskał przytomność Odsunął się od ognia, który porządnie osmalił mu bok i z jękiem zmienił pozycje. Patrzył na oświetlone odbłyskami płomieni sklepienie, z którego spadały ciężkie jak stalowe kulki krople i nie bardzo mógł pojąć, co się z nim dzieje. Potem zobaczył ognisko i leżące przy nim dwa ciała, nad którymi kłębiła się para. Gdy poleżał tak przez dłuższą chwile, zauważył z radością, że przestało go boleć porozbijane ciało, że rytm oddechu i bicie serca wróciły do normy.
Wkrótce mógł już bez specjalnego trudu wstać i rozejrzeć się wokół. Obydwaj jego towarzysze najwyraźniej żyli, bo udało im się samodzielnie zmienić położenie i odsunąć od ogniska. Było to głębokie omdlenie lub też zdążyło już ono przejść w sen.
Zegarek, podobno wodoodporny, który też przebył lodowatą kąpiel, stał. W odległym wyłomie wejścia migotały ledwo widoczne gwiazdy.
”Ile czasu minęło?” — spytał sam siebie MacDonald i dręczące uczucie głodu podpowiedziało mu, że dużo…
Poczuł drażniący zapach pieczonego mięsa i bez trudu odnalazł ułożone z zakopconych kamieni prymitywne palenisko, nad którym potężne udo baranie ociekało syczącym sosem. Nieco dalej podgrzewało się do właściwej temperatury sake w tradycyjnych japońskich ołowianych dzbankach, a w glinianej misce lśnił polany obficie oliwą ryż z frutti di mate.
Australijczyk chciwie łyknął ciepłą wódkę prosto z dzbanka, splunął na węgle i zaklął wściekle przez zęby.
Swego czasu, gdy los rzucił go do Tokio, pił tam taką samą łagodną i nieco słodkawą wódkę. Ale to było pół biedy. Gorzej wyglądała sprawa z rizotto, które MacDonald jadł swego czasu w Famaguście. Przypomniał sobie idiotyczną piosenkę Smitha i zamyślił się głęboko. Zdrowy rozsądek mówił mu, że pora kończyć sprawy jak najszybciej jeżeli nie jest już za późno” — trzeźwo ocenił sytuację.
Boleśnie ukłuło go wspomnienie kontenerów, które zostawił pod pieczą Szerpy i prawie natychmiast zatliła się w nim nadzieja. Powtórzył w myśli parametry siatki diamentu, skoncentrował myśl na szlifie i tak jak tam, w willi, unaocznił sobie migoczące stosy i błękitne iskry.
Ale tym razem nic się nie stało. Oni — teraz MacDonald myślał o nich w liczbie mnogiej — wyraźnie znudzili się jednostajną zabawą.
Przyszła mu do głowy nieproszona, całkiem obłąkańcza myśl.
Zapragnąłem i zaprzedałem dusze. Nie mam już drogi powrotu. Cóż za bzdury pchają się do głowy… Precz z tymi głupotami! Spokojnie zjeść, spróbować osiągnąć zadowolenie, wysuszyć odzież nad ogniskiem i spać, spać…”
Obudził się późno. Smith i Valenti już wstali i coś jedli bez apetytu siedząc przy wygasłym ogniu Daleka, rozproszona poświata wskazywała wyjście na drugą stronę, ale nikt się nie spieszył tak jak wczoraj.
Mgliste marzenia, podświadome nadzieje, niekontrolowane przez umysł pragnienia — wszystko to stało się niezwykle niebezpieczne. Normalna, przebiegająca jakby bez udziału woli praca umysłu stała się podobna do ślepego błądzenia po polu minowym. W każdej chwili mógł nastąpić v4ybuch. Niebezpieczeństwo kryło się w sąsiedzie, w samym sobie, przede wszystkim w szczerości, gdy opadały więzy i zasypiali niewidzialni strażnicy.
— Jak pan się czuje, Charlie? — zapytał elegancko Smith widząc, że współtowarzysz nie śpi.
— Dziękuję, a pan?
— Wspaniale, Charlie, jak zawsze… Nie jest pan głodny?
— Nie. — MacDonald od razu wszystko sobie przypomniał i uznał, że nie należy odwlekać rozwiązania tej sytuacji. — Wiecie panowie, postanowiłem, że wycofuje się z gry. Zawracam.
— Być może ma pan racje. W głosie Włocha zabrzmiała ulga. — Na swój sposób, oczywiście. A czy pan, Roberto, nie zmienił decyzji?
— Pójdę z panem, Tom.
— A wiec proszę, przyjacielu, niech pan zaopiekuje się Joy! — Valenti gwałtownie odwrócił się w stronę zbierającego rozłożoną na kamieniach odzież Australijczyka. -Jeżeli nie wrócę, nie wrócimy— poprawił się — powiedzmy po upływie tygodnia, niech pan jej pomoże powrócić do cywilizowanego świata.
— Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy — obiecał MacDonald.
Smith i Valenti odprowadzili MacDonalda i zaczęli szykować się do drogi. Profesor wyszedł na półkę skalną i osłonił dłonią oczy. Za gajami muszkatowców, za rzeką z jej wodospadami i zarośniętymi lotosem starorzeczami, za górą — Valenti ujrzał pięć ośnieżonych szczytów.
Była to wielka Kanczendzanga i gdzieś tam, u jej podnóża, spowitego kłębami żófto-zielonych par, kryło się tajemnicze wejście do zaklętej krainy. Srebrnoszara, tytanowa kula bezszelestnie przesuwała się w zaczarowanej ciszy.
— To sur — z uśmiechem wyjaśnił Valenti i skierował lornetę na trującą chmurę. — Strzeże Szambali.
— No proszę! — obojętnie odparł Smith.
Niedawno każda aluzja dotycząca tajemniczej krainy powodowała, że zaczynał snuć gorączkowe domysły, ale teraz i tak wiedział już wszystko, co wiedzieć powinien i nie czuł potrzeby podzielenia się tym z innymi osobami. Poprzednie życie zszarzało ostatecznie, a wraz z nim umarła i ciekawość.
— Jestem przekonany, że zdołamy pokonać te ostatnią przeszkoda! — Starając się nie okazywać radości profesor powoli chował lornetę.
— Życzę panu powodzenia, Tom. Jestem pewien, że wszystko będzie o key
— Porzuca mnie pan? — Valenti natychmiast posmutniał. — Ale dlaczego, Roberto?
— Tak trzeba, profesorze. Rozstaniemy się przy tych schodach. Widzi pan? Zasypane są białymi kwiatami.
— Czy spotkam pana, gdy będę wracał? — spytał Valenti patrząc Smithowi w oczy.
— Nie wiem. — Amerykanin spojrzał w bok. — Niech pan próbuje…
— No cóż, pójdę sam. Powinienem dowiedzieć się, co tam jest. Dowiem się.
— Mną też stale kierowało poczucie obowiązku. Ale teraz, Tom, ostatecznie zrozumiałem, że nic nikomu nie jestem dłużny. Nawet samemu sobie.
— I nie wydaje się panu, że jakoś pana zubożyło?…
— Zubożyło? Pan żartuje, Tom! Stałem się ostatnim nędzarzem! Ale to obdarzyło mnie zadziwiającą wolnością.
— A wiec żegnaj przyjacielu. Nie mam już panu nic do powiedzenia.
— Żegnam pana signore!
Uścisnęli się, postali tak chwile i rozeszli, bowiem każdy z nich znalazł swą prowadzącą w dół ścieżkę.