129741.fb2 Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

22

Gdy MacDonald zbadał cały system jaskiń, przekonał się, że wpadł w pułapkę. Jak zwykle przy słonecznej pogodzie śniegi topniały gwałtowniej woda podniosła się i zalała dolne galerie. Teraz by popłynąć pod prąd, w kierunku wejścia, musiałby dysponować przynajmniej motorówką, a nie gumową łajbą. Wydostać się z pieczary można było oczywiście kosztem znacznego wysiłku, po sklepieniu, jak jaka mucha czy jaszczurka. MacDonald zapalił pochodnie i pedantycznie obejrzał wilgotny, stalaktytowy strop. Zapowiadała się niezła robota. Żeby dobrze umocować haki, najpierw trzeba było odbić łamliwe, wapniowe nacieki. I wszystko to powinien MacDonald zrobić sam, własnymi rękoma. Po tej historii z gumową łódką nie można było ufać „sile umysłu” Co innego wyobrazić sobie diament — rzecz o prostej strukturze, co innego zaś — syntetyczny kauczuk, którego dokładnej formuły nie pamiętał nawet dyplomowany chemik Smith. Dlatego też należało całkowicie odrzucić wszelkie wyroby polimerowe, gdyż ich wytrzymałość w decydującym stopniu zależała od mikroskopijnych defektów struktury. MacDonald przypomniał sobie historie z wiosłem i wykluczył również wszelkie stopy. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie mókł wybudować nie tylko jakiejś maszyny, ale nawet czegoś najprostszego — lotni, czy też balonu którym bez obaw mógłby wierzyć życie. „Jakże wrażliwa jest cywilizacja — przemknęła mu myśl — Gdy tylko znikną informatory i podręczniki, człowiek musi sam tworzyć wszystko od nowa, jak jakiś Robinson”.

Superkomputer, jeżeli istotnie był to statek z innej planety, na myślowy impuls odpowiadał dość różnie. Czasami, reagując na jakiś minimalny impuls w strefie podkorowe, tworzył stabilne produkty o niewiarygodnym stopniu komplikacji, czasami zaś popełniał niewiarygodne błędy w najprostszych rzeczach. MacDonald przekonał się w czasie swych eksperymentów, że największą stabilnością odznaczały się właśnie spontaniczni reakcje nieznanego gospodarza doliny. Wyglądało to tak, jakby czerpanie wzorów z podświadomości było dla niego ciekawym, pociągającym zajęciem, podczas gdy wypełnianie dokładnych, inżynieryjnych zadań stanowiło coś w rodzaju nudnej rutyny

Pierwszy hak wszedł, chwała Bogu, dobrze i trzyma mocno. Alpinista tej klasy co on, może polegać na własnych siłach. Tym bardziej że ma z czym wracać do domu. Najważniejsza sprawa — to naprowadzić na cel, a później przetartym szlakiem pójdą satelity, śmigłowce specjalne ekspedycje W mgnieniu oka wykonają całą czarną robotę, na którą pojedynczemu człowiekowi nie starczyłoby całego życia, potem zaś włączy się centrala obliczeniowa, poukłada wszystko do szufladek, zrobi ostateczny bilans, jasny rak dwa razy dwa i wyciągnie wniosek, w którym nie będzie miejsca na żadne tajemnice. A wtedy każdy otrzyma według zasług. Za MacDonaldem stoi wszechmocna organizacja, która dysponuje najnowocześniejszą techniką i nieograniczonymi funduszami. I to jedyna rzecz, o której powinien pamiętać we dnie i w nocy.

Przystojny mężczyzna w wieku czterdziestu lat którego fotografia widniała w autralijskim paszporcie wydanym w Sydney na nazwisko Charlesa MacDonalda, uważany był w Langley za specjalistę najwyższej klasy. Zazwyczaj otrzymywał wyjątkowo delikatne zadania, takie, które wymagały szczególnego taktu i wyczucia sytuacji międzynarodowej. Dopiero wyjątkowe okoliczności zmusiły kierownictwo do włączenia go do programu „Człowiek śniegów, który początkowo funkcjonował zupełnie gładko.

Punkt śledzenia badań atomowych został w tajemnicy zmontowany na górze Nanda Devi już w 1985 roku. Aparatura zasilana praktycznie wiecznymi bateriami plutonowymi pracowała bez zarzutu przez ponad dziesięć lat, kontrolując rozległe obszary Środkowej i Południowej Azji. Pierwsze komplikacje pojawiły się, gdy niespodziewana lawina dorwała urządzenia i zniosła je w stronę źródeł Gangesu, wypływającego z lodowej pieczary „Krowia morda”. Nad świętą rzeką, która zaopatrywała w woda prawie potowe Indii, zawisła groźba skażenia radioaktywnego. Wysłane natychmiast ekspedycje alpinistyczne, wyposażone w najnowsze liczniki cząstek radioaktywnych, wróciły, z pustymi rękami. Zaginiona stacja która mogła na trzysta lat zatruć wodę w rzece, w której codziennie dokonywały rytualnych ablucji dziesiątki milionów Hindusów przepadła bez śladu. Dopóki Waszyngton milczał, wszystko szło swoją koleją — staruszkowie spieszyli do Benares, by umrzeć na świętych brzegach i bez najmniejszej zwłoki włączyć się do koła życia, zaś niezliczeni pielgrzymi w dalszym ciągu roznosili świętą wodę po wsiach i miastach.

Kiedy wiadomości o awarii na lodowcu Nanda Devi przedostały się do prasy, wybuchł koszmarny skandal, który zmusił CIA do chwilowego zamrożenia długofalowego programu. Dopiero po upływie kilku lat, gdy prasa przycichła, znów podjęto pracę nad rozbudową nowej sieci.

Dla zmodernizowanej stacji, wyposażonej w system awaryjny, wszczynający alarm przy najmniejszym przemieszczeniu aparatury, wybrano najpustynniejszy i najtrudniej dostępny fragment „Gór śnieżnego człowieka”. Stacje uruchomiono w najściślejszej tajemnicy w bieżącym roku, ale z powodu nieznanych zakłóceń, jakby specjalnie dostrojonych do aparatury nadawczej, cała ta impreza nie przyniosła żadnych rezultatów. Całą zakodowaną informację kompletnie zagłuszały szumy. Ta właśnie nieprzewidziana komplikacja zmusiła kierownictwo w Langley do wezwania z niespokojnego regionu Morza Śródziemnego swego najzdolniejszego pracownika, posiadającego w dodatku odpowiednie przygotowanie alpinistyczne i do przerzucenia go w rejon Himalajów.

MacDonald wykonał swoje zadanie w ciągu jedenastu tygodni, nie licząc czasu koniecznego na aklimatyzacje i zapoznanie się z warunkami. jednakże zdobyta przezeń bezcenna informacja w dalszym ciągu była bezużyteczna. Rezultat wyjątkowej operacji, która niewątpliwie będzie obiektem badań w szkołach wywiadowczych, zależał obecnie od takich błahostek jak haki, liny, czy blok przeprawowy.

MacDonald przeanalizował wszystkie swoje dotychczasowe poczynania i ocenił je pozytywnie. Nawet chwilowe zaćmienie umysłu rzymskiej willi było niezbędne do skonstruowania ogólnego obrazu. Był to swoisty eksperyment, bez którego dalsze tarapaty mogły się źle skończyć. MacDonald wiedział, bądź w najgorszym przypadku domyślał się istnienia stale czuwającego oka dlatego nie założy w jaskini ładunku wybuchowego, by kierunkową eksplozją usunąć zagradzającą przejście wodę. Nie będzie również przeprowadzał ryzykownej próby zniszczenia źródła zakłóceń uderzeniem atomowym choć mógłby bez trudu stworzyć dwie półkule z plutonu lub uranu 235 i siłą woli połączyć je gdzieś w pobliżu latającej kuli. Nie! Nawet myśli na ten temat są niebezpieczne. Trudno przewidzieć, jak o n i zareagują na agresje, choćby tylko pomyślaną…

Dopiero gdy do krwi ugryzł się w rękę, udało mu się wyzwolić od natrętnych skojarzeń. Znów przestawił się na samoanalizę i doszedł do niezbyt pocieszającego wniosku, że o ile do historii z pontonem zachowywał się, ogólnie rzecz biorąc, poprawnie, to wszystkie dalsze jego poczynania były łańcuchem kolejnych błędów.

I znowu pojawił się, odrzucony przed chwilą zespół myśli. Wrócił do niego i umocnił w świadomości. MacDonald zacisnął zęby.

Nie ma prawa o tym myśleć!

Ale nawet ból, który pojawił się pod plombą, nie przeszkodził mu w udzieleniu odpowiedzi na pytanie, które znów wypłynęło z otchłani, gdzie kształty i słowa nie łączyły się z przedmiotami i obrazami.

„Dlaczego pluton? — zadał sobie pytanie. — A nie uran?”

Zrozumiał wtedy, że pomyślał o tym izotopie tylko dzięki asocjacji z baterią zasilającą stację śledzenia. Przyczyny i skutki stworzyłyby koło, nierozerwalne jak obręcz na szyi człowieka przykutego do pręgierza.

MacDonald ocknął się, słysząc brzękniecie żelaza. Zapalił następną pochodnie i bez trudu odnalazł hak, który wypadł z takim trudem wykutego otworu. Było to co najmniej dziwne, ale nie kolidowało z prawami przyrody. Z charakterystycznym dla siebie uporem MacDonald wybrał nowe miejsce i znów zaczął odbywać wapniowe nacieki. Zdołał odpędzić nieproszoną wizję choć nie podejrzewał, że jego własny umysł szykował nową pułapkę.

W jego mózgu pojawiła się i utrwaliła myśl, która sprawiła, że bezsilnie opuścił uniesioną rękę i wypuścił młotek.

Jeżeli informacji o dolinie nie można było przekazać za pośrednictwem fal radiowych, to trudno uwierzyć, by dało się tego dokonać za pomocą innych środków. Człowieka, a właściwie jego umysł, łatwiej trzymać w niewoli niż nieuchwytny kwant elektronów.

MacDonald zaczął miotać się po wąskim korytarzyku, napełnionym świstem i grzmotem zbliżającej się wody. Myśli rozsypywały się i opadały, jak zetlałe łachmany. Wola, chęć stawiania oporu, zostały złamane.

I tylko plamka światła, padającego tu z szerokiej, wonnej doliny, do której nie chciał zstąpić, szarzała przed nim jak odblask nadziei.

„Wychylić kielich do dna…”