129741.fb2 Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Zbud? si? w Famagu?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

23

Dzień, chmurny i krótki, jak zwykle w zimie gasł w oczach. Smith ledwo zdążył załadować bańki z klonowym sokiem, gdy prześwitujące miedzy drzewami niebo, a zarazem zaspy i nadtopione czapy na sosenkach pochłonął głęboki błękit.

Pokryte szronem konie parsknęły, wydmuchując kłęby pary, niechętnie ruszyły z miejsca i brnąc w śniegu wyciągnęły sanie na drogę. Sucho pisnęły płozy, wcinając się w oblodzone koleiny, zadzwoniły, uderzając o siebie, napełnione bańki.

Smith wiedział i zarazem nie wiedział, dokąd wiozą go poskrzypujące sanie. Kiedy ukazał się plujący iskrami komin i malinowo oświetlone okienko przypomniał sobie samotną warzelnię cukru i poczuł lekkie rozczarowanie. Miał wrażenie, że źle ocenił te objawy, że sugerowały mu inne spotkanie. Hucząca paszcza pieca, przysłonięta częściowo rozpalonymi drzwiczkami, przekształciła się nagle, jak we śnie w kominek, w którym pękały rozpalone węgle. Na dywaniku, położywszy pysk na wyciągniętych łapach, czujnie drzemała stara Sandy Długo patrzył na psa i nie wpadło mu do głowy, by popatrzeć za siebie. Kiedy jednak odwrócił głowę, nie zdziwił się widząc wszystkich w komplecie.

Zapewne w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że coś takiego jest po prostu niemożliwe. Ale jednak siedzieli wszyscy razem, jak na zdjęciu, z rękami na stole: ojciec w starej bonżurce, mama w szlafroczku i Lien z maleńką Beverley na ręku.

Smith nie pamiętał, w laki sposób znalazł się za stołem, jak dotknął palcem żółtych plam na wychudzonej ręce matki. Pochylił się w stronę ojca, by w nieprzeniknionej głębinie uchwycić choć cen rozpoznania i ojciec odpowiedział mu słabym uśmiechem.

— Gdzie byłeś tak długo? — z delikatnym wyrzutem spytała matka.

W rzeczy samej, gdzie był? Smith nie mógł przypomnieć sobie ani lat, które przeżył, ani poszczególnych wydarzeń. Nie wiedział, po co w ogóle była potrzebna ta tragiczna rozłąka, nie rozumiał, jak mógł być tak daleko od swych bliskich, myśląc z bólem, że nie wie, czy żyją jeszcze. W niewyobrażalnej teraz dali domyślał się chyba, że został całkiem sam, ale nie wiedział o tym dokładnie, choć próbował się dowiedzieć, kto kiedy umarł. Chociaż nie, chwilami podejrzewał, że przeczucia go oszukały, że kogoś jeszcze można uratować i płacząc we śnie biegł na pomoc.

— Tak na ciebie czekaliśmy, a ty wciąż nie przychodziłeś — nie odwracając woskowej twarzy, powite dział obcym głosem ojciec.

— Tak, bardzo na ciebie czekaliśmy — przytaknęła Lien i ze smutkiem skinęła głową. — Myśleliśmy już, że nas nie zastaniesz. — Mama powoli cofnęła rękę.

— Nawet zaczęliśmy cię zapominać — przyznała się Lien.

— A ja najpierw zaczęłam zapominać, tatusiu — wyciągnęła do niego rączki córka. — Ale teraz przypomniałam sobie.

Smith domyślał nie, że musi zdobyć nie na nieprawdopodobny wysiłek i dać upust rozpaczy, która nie pozwalała mu ani mówić ani oddychać. I gdy tylko zaczął domyślać się, jak to zrobić, nagle zadął mrożący krew w żyłach wiatr, wydmuchując żar spod popiołu.

„Dlaczego mówią do mnie jakby po kolei? — zadał sobie pytanie. — A nie wszyscy razem, przerywając jedno drugiemu jak to bywa przy dawno oczekiwanym spotkaniu?”

„Nie pytaj martwych — ukłuła go w serce odpowiedź. — Oni nic nie mogą opowiedzieć”.

Smith domyślał się, że jest jeszcze w stanie ostatnim wysiłkiem nakarmić gasnące cienie, wejść w ich widmowy krąg i zostać tu, dopóki we wszechświecie nie rozwieje się jego żywe ciało.

To była wielka pokusa, choć nie miał już żadnej wątpliwości, że drogie obrazy nie mogą mówić. Siła, która je stworzyła, nie była władna obdarzyć glinę uchem i pamięcią. Pozostawiono mu swobodę wyboru, a on nie zechciał zamknąć nie w wiecznym milczeniu.

Pokój z wygasłym kominkiem wyblakł i stał się przeźroczysty

I wkrótce księżyc, doskonały i martwy rozpędził ostatnie cienie. Drżąca ścieżka oświetliła antracytowy żwir i przekształciła pustynie w jezioro.

Smith wiedział już, że pójdzie tam, w te dzikie góry okryte parami ciężkich metali. Wszystko co jego mózg we śnie zbierał i układał w komórkach nieoczekiwanie ułożyło się w jakiś, na razie jeszcze chimeryczny system. Pomiędzy urywkowymi wiadomościami i aluzjami zaczęły powstawać więzi przyczynowe, za którymi widniało, albo raczej dało się wyczuć rozwiązanie zagadki.

Ostrożnie, jakby próbując gruntu pod nogami, Smith dążył na spotkanie tego odświeżającego powiewu. Przeszedł przez pałający żarem i przepełniony widziadłami labirynt, wyrwał się z majaków. I razem ze zdjętymi czarami, opadły więzy które krepowały jego myśli. Smith nie odważył się jeszcze na śmiały lot ku odległym wyżynom, tam gdzie widniało wyzwolenie, lecz chciwie uchwycił się pierwszej deski ratunku, którą tak w porę podsunęła mu pomieć Dziwne było tylko to, że on, chemik, nie rozpoznał od pierwszego spojrzenia przyczyny tak niezwykłego zabarwienia par, otulających tajemnice wejścia. Tylko miedź w sąsiedztwie uranu mogła dać tak charakterystyczne widmo!

Smith oczywiście pamiętał, że w Afryce geolodzy odkryli naturalny reaktor, w którym przez tysiąclecia przebiegała spowolniona reakcja łańcuchowa. Od razu narzucał się wniosek, że coś podobnego mogło zdarzyć się również i tutaj, u stóp Kanczendzangi W naturalny sposób wyjaśniał on ślady technetu w miedzi, która stanowiła podstawę bhutańskich brązów. Podobnie jak grzyby atomowe na zwoju przedstawiającym Dankana pędzącego przez dym i płomienie na koźle o spiralnych rogach, technet mógł być ostrzeżeniem, które pozostawili ludzkości współbracia stojący na wyższym szczeblu rozwoju. Choć Smitha irytowała oczywiście fantastyczna banalność takiej koncepcji, to jednak sferoid unoszący się nad górami, zagłuszanie fal radiowych i inne tajemnicze osobliwości doliny nadawały jej spore prawdopodobieństwo.

Ostrzeżenia były wystarczająco zamaskowane, by nie rzucać się w oczy. Należało je odkrywać i to na różnych etapach myślenia i kultury Mit ze swą skomplikowaną symboliką i obrzędami odwoływał się do atawistycznych instynktów. Spektrometria masowa pobudzała zdrowy rozsądek i od widmowego, lecz nie poddającego się powierzchownej interpretacji obrazu zaniepokojona myśl powracała mimo woli do wieloznacznych, pełnych przesądów opowieści na temat doliny.

„Może nie tylko tutaj — myślał Smith doskonaląc logiczną konstrukcje wywodu — ale i na innych planetach utrwalona została pamięć katastrof, które położyły kres ewolucji rozumu we Wszechświecie? I ten, kto przyniósł te tak wspaniale ukrytą informacje — obojętnie, czy byli to ostatni mieszkańcy niebios czy ich automaty — zadbał, by nie miał do niej dostępu człowiek niegodny”.

Coś mówiło Smithowi, jeżeli nie było to kolejną halucynacją, że przeszedł wszelkie próby i stoi teraz przed ostatnim, najważniejszym testem.

Wielki Architekt, w którego istnienie Smith w żaden sposób nie mógł uwierzyć, powinien być wszechwiedzący i w konsekwencji nie potrzebował stosować żadnych prób czy testów. Należało również wykluczyć starodawne czary, bowiem w żaden sposób nie dało się ich pogodzić z aparatem latającym. A wiec, Bóg z nimi, z niespójnymi stereotypami, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie jak wytarte jednocentówki. Z tajemniczych przybyszów, dobroczyńców z dalekiej przyszłości trudniej było zrezygnować, ale Smith i ten balast wyrzucił za burtę.

Nieznane, z którym nikt i nigdy jeszcze nie miał okazji się zetknąć, wydało mu się pustką.

Księżyc w pełni wzywał go w nieznaną drogę.

„Famagusta — przez myśl przemknęło mu znajome słowo, i jakby echem odezwało sie: „Holocaust”… „Masowa zagłada… Nazistowskie piekło na ziemi…

Z przełęczy idzie karawana — zameldował naczelnemu lamie obserwator. — To oni wrócili.

— Wszyscy? — niesłychanie zdziwił się starzec o twarzy pociemniałej figurki z drzewa sandałowego.

— Jest ich bardzo mało — odpowiedział obojętnie mnich i otulił się szkarłatną szatą.

Koniec