129757.fb2
— Świeżuteńkie — zapewniła go Młynarzowa, niewysoka, jasnooka kobieta. Tom pamiętał długą rozmowę, jaką odbyła z jego matką dawno temu, kiedy rodzice jeszcze żyli.
— Wyglądają na smaczne — powiedział żałując w duchu, że przyszło mu do głowy zatrzymać się akurat tutaj.
— Są smaczne — oświadczyła Młynarzowa. — Dziś rano je zrywałam.
— Czy on coś teraz ukradnie? — upewnił się szeptem ktoś w tłumie.
— Pewno. Patrz tylko — odszepnął ktoś inny.
Tom wziął do ręki jasnozielonego gifera i przyjrzał mu się. Tłum zamarł.
— Faktycznie, wygląda na bardzo smaczny — stwierdził Tom i starannie odłożył gifera na miejsce.
Tłum westchnął.
Przy następnym straganie stał Max Tkacz, jego żona i ich pięcioro dzieci. Dzisiaj wystawili dwa koce i koszulę. Uśmiechnęli się z zakłopotaniem, gdy podszedł do nich Tom, a za nim cały tłum gapiów.
— Ta koszula jest mniej więcej twojego rozmiaru — poinformował Tkacz marząc, by ludzie odeszli i pozwolili Tomowi pracować.
— Hmm… — Tom wziął ją do ręki.
Tłum zadrżał w oczekiwaniu. Jakaś dziewczyna zachichotała nerwowo. Tom mocniej ścisnął w dłoni koszulę i otworzył swój worek na łupy.
— Chwileczkę! — do przodu przepchnął się Billy Malarz. Miał już odznakę — starą, ziemską monetę, którą oczyścił i przypiął do pasa. Wyglądał bardzo urzędowo.
— Co robisz z tą koszulą, Tom? — zapytał. — No… oglądam ją.
— Oglądasz, co? — Billy obejrzał się zakładając ręce do tyłu. Nagle odwrócił się do Toma i wystawił w jego stronę palec wskazujący. — Nic wydaje mi się, żebyś ją oglądał, Tom. Moim zdaniem masz zamiar ją ukraść!
Tom milczał. W jednej ręce trzymał wiele mówiący worek, w drugiej koszulę.
— Jako szef policji — mówił dalej Billy — mam obowiązek chronić tych ludzi. Jesteś mocno podejrzanym typem, Tom. Chyba cię przymknę do wyjaśnienia.
Tom spuścił głowę. Nie spodziewał się tego, ale w sumie był zadowolony. Kiedy już znajdzie się, w więzieniu, jego problemy się skończą. A kiedy Billy go wypuści, będzie mógł wrócić do łowienia ryb.
Nagle przez tłum przepchnął się burmistrz, powiewający połami rozpiętej na piersi koszuli.
— Billy, co ty wyprawiasz?
— Spełniam swój obowiązek, panie burmistrzu. Tom zachowywał się bardzo podejrzanie. Według książki…
— Wiem, co jest w książce — przerwał mu burmistrz. — Sam ci ją dałem. Nie możesz aresztować Toma. Jeszcze nie.
— Ale w wiosce nie ma innego przestępcy — zaprotestował Billy.
— Nic na to nie poradzę — odparł burmistrz. Billy zacisnął wargi.
— Książka mówi o prewencyjnym działaniu policji. Powinienem zapobiegać przestępstwom, zanim zostaną popełnione. Burmistrz podniósł ręce i opuścił je zniechęcony.
— Billy, czy tego nie rozumiesz? W tej wiosce musi zostać popełnione jakieś przestępstwo. Ty też powinieneś pomóc.
— W porządku, panie burrnistrzu — Billy wzruszył ramionami. — Starałem się tylko wykonywać swoje obowiązki. — Odwrócił się, lecz odchodząc obejrzał się jeszcze raz: — Jeszcze cię złapię — powiedział do Toma. — Pamiętaj: Zbrodnia Nie Popłaca. I odszedł.
— Jest trochę nadgorliwy — stwierdził burmistrz. — Nie przejmuj się. No dalej, ukradnij coś i miejmy to już za sobą.
Tom ruszył w stronę rozciągającego się za wioską lasu.
— Co się stało, chłopcze? — spytał zmartwiony burmistrz. — Straciłem nastrój — wyjaśnił Tom. — Może jutro…
— Nie. Zaraz — nalegał burmistrz. — Nie możesz ciągle odkładać tego na potem. No już, wszyscy ci pomożemy.
— Pewnie, że tak — wtrącił się Max Tkacz. — Ukradnij tę koszulę, Tom. Akurat na ciebie pasuje.
— Co powiesz na piękny dzban na wodę? — Spójrz tylko na te orzeszki skigowe.
Tom rozglądał się po straganach. Kiedy sięgał po koszulę Tkacza zza pasa wypadł mu nóż. Tłum zacmokał z zachwytu. Tom podniósł nóż i schował go czując się jak niezdara. Wyciągnął rękę, chwycił koszulę i wsadził ją do worka na łupy. W tłumie rozległy się oklaski.
Tom uśmiechnął się słabo. Poczuł się trochę lepiej: — Chyba zaczynam łapać, o co w tym chodzi.
— Jasne, że tak.
— Wiedzieliśmy, że dasz radę. — Weź coś jeszcze, chłopcze.
Idąc przez targ Tom zabrał kawał liny, garść skigowych orzeszków i słomkowy kapelusz.
— To chyba wystarczy — spojrzał na burmistrza.
— Na razie tak — zgodził się tamten. — Zresztą wiesz, to się naprawdę nie liczy. To było tak, jakby ludzie sami ci wszystko dawali. Dla praktyki, można powiedzieć.
— Aha — Tom był rozczarowany.
— Ale już wiesz, na czym to polega. Następnym razem pójdzie ci łatwo.
— Chyba tak.
— I nie zapominaj o morderstwie.
— Czy to naprawdę konieczne?
— Chciałbym, żeby nie było — westchnął burmistrz. — Ale ta kolonia istnieje już dwieście lat i nie mieliśmy żadnego morderstwa. Ani jednego! Według zapisów inne kolonie mają ich masę.
— No tak, chyba powinniśmy mieć chociaż jedno — przyznał Tom. — Zajmę się tym.
Ruszył w stronę własnego domku. Tłum wiwatował na jego cześć.
W domu Tom zapalił kaganek i przygotował sobie kolację. Zjadł, a potem długo siedział w wielkim fotelu. Nie był z siebie zadowolony. Właściwie kradzież nie była udana. Praktycznie rzecz biorąc, ludzie musieli sami pchać mu wszystko w ręce. Ładny był z niego złodziej!