129757.fb2
Podszedł do drzwi. Noc była piękna, rozświetlona tuzinem pobliskich gwiezdnych gigantów. Rynek opustoszał i światła w oknach gasły powoli.
Oto właściwa pora na złodziejskie wyprawy!
Poczuł dreszcz emocji. Był z siebie dumny. Tak właśnie pracowali przestępcy i tak powinna się odbywać kradzież — w ciszy, późną nocą.
Pospiesznie sprawdził swój sprzęt, opróżnił worek z łupów i wyszedł.
Ostatnie kaganki pogasły. Tom sunął bezszelestnie przez wioskę. Znalazł się przy domu Rogera Przewoźnika. Roger zostawił opartą o mur swoją łopatę. Tom zabrał ją. Kawałek dalej, na swoim zwykłym miejscu koło drzwi, stał dzban na wodę pani Tkaczowej. Tom wziął go. Wracając do domu znalazł drewnianego konia, zapomnianego przez jakieś dziecko. Konik też powędrował do worka.
Kiedy łupy dotarły bezpiecznie do domu, Tom czuł przyjemne podniecenie. Postanowił zrobić jeszcze jeden kurs.
Tym razem wrócił z mosiężną tabliczką z domu burmistrza, najlepszą piłę Marva Cieśli i sierpem Jeda Farmera.
— Nieźle — mruknął do siebie. Wyrabiał się. Jeszcze jeden ładunek, a nocna praca przyniesie należyte efekty.
Udało mu się znaleźć młot i dłuto w szopie Rona Kamieniarza i wiklinowy koszyk koło domku Alice Kucharzowej. Miał właśnie zabrać grabie Jeffa Herna, gdy dosłyszał jakiś szmer. Przycisnął się do ściany.
Bilły Malarz skradał się ulicą, a jego odznaka lśniła w świetle gwiazd. W jednej ręce niósł krótką, ciężką pałkę, w drugiej parę kajdanków własnej roboty. W mroku jego twarz wyglądała złowieszczo. Była to twarz człowieka, który poświęcił się walce z przestępstwem, nawet jeśli nie był do końca pewien, czym ono było.
Tom wstrzymał oddech gdy Billy Malarz przeszedł nie dalej niż dziesięć stóp od niego. Potem powoli zaczął się cofać.
Coś brzęknęło w worku z łupem.
— Kto tam jest? — wrzasnął Billy. Gdy nikt nie odpowiadał rozejrzał się dookoła, próbując przebić wzrokiem ciemność. Tom znów przycisnął się do ściany. Był prawie pewien, że Billy go nie zauważy. Billy miał oczy słabe od oparów farb, które mieszał. Wszyscy malarze mieli słabe oczy. Między innymi dlatego byli tacy nerwowi.
— Czy to ty, Tom? — zapytał przyjaźnie Billy. Tom już miał odpowiedzieć gdy zauważył, że tamten uniósł pałkę do ciosu. Nie odezwał się.
— Jeszcze cię złapię! — krzyknął Billy.
— To złap go rano! — huknął Jeff Hern z okna sypialni. — Są tacy, co chcieliby się przespać.
Billy ruszył dalej. Gdy tylko się oddalił, Tom pognał do domu i wysypał łup na stos. Oglądał swą zdobycz z dumą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Łyknął jeszcze chłodnej glawy i poszedł do łóżka, gdzie od razu zapadł w spokojny sen bez marzeń.
Następnego ranka Tom wybrał się popatrzeć, jak postępują prace przy małej czerwonej szkółce. Chłopcy Cieślów pracowali ile sił. Pomagało im kilku innych mieszkańców wioski.
— Jak leci? — zapytał Tom uprzejmie.
— Nieźle — odpowiedział Marv Cieśla. — Byłoby lepiej, gdybym miał swoją piłę.
— Swoją piłę? — powtórzył tępo Tom.
Przypomniał sobie, że to on ukradł ją ostatniej nocy. Wtedy jakoś nie wydawało mu się, by należała do kogokolwiek. Piła i cała reszta były po prostu obiektami kradzieży. Nie pomyślał nawet, że ktoś może ich używać albo potrzebować.
— Jak myślisz — spytał Marv Cieśla — czy mógłbym zabrać tę piłę? Tylko na godzinkę.
— Nie jestem pewien — Tom zmarszczył brwi… — Wiesz, została legalnie ukradziona.
— Naturalnie. Ale gdybym mógł ją sobie pożyczyć… — Będziesz musiał oddać.
— Jasne, że oddam — Marv był urażony. — Nie zatrzymałbym czegoś, co zostało legalnie ukradzione.
— Jest w domu, razem z resztą łupu.
Marv podziękował i pobiegł w stronę domku Toma.
Tom szedł dalej, aż dotarł do domu burmistrza. Burmistrz stał przed drzwiami i patrzył w niebo.
— Tom, czy zabrałeś moją mosiężną tabliczkę? — zapytał.
— Oczywiście, że zabrałem — odpowiedział zaczepnie Tom.
— Aha. Zastanawiałem się tylko. Widzisz to? — burmistrz wyciągnął rękę w górę.
Tom podniósł głowę.
— Co?
— Tę czarną kropkę koło krawędzi mniejszego słońca.
— Tak. Co to jest?
— Założę się, że to statek inspektora. Jak ci idzie robota?
— Świetnie — Tom nie był zbyt pewny siebie.
— Zaplanowałeś już morderstwo?
— Miałem z tym trochę kłopotów — wyznał Tom. — Żeby być szczerym, panie burmistrzu, to w tej sprawie nie poczyniłem żadnych postępów.
— Wejdź do środka. Chcę z tobą porozmawiać.
Wewnątrz, v chłodzie zasłoniętego okiennicami salonu burmistrz nalał dwie szklaneczki glawy i wskazał Tomowi krzesło.
— Mamy coraz mniej czasu — stwierdził ponuro. — Inspektor może wylądować lada godzina. A ja mam pełne ręce roboty. To — wskazał międzygwiezdne radio — znowu się odezwało. Mówiło coś o rebelii na Deng IV i że wszystkie lojalne kolonie Ziemi powinny przygotować się do poboru — wszystko jedno, co to słowo oznacza. Nigdy nawet nie słyszałem o Deng IV, a teraz muszę, na dodatek do całej reszty, martwić się jeszcze rebelią.
Spojrzał na Toma z powagą.
— Przestępcy na Ziemi popełniają codziennie dziesiątki morderstw i nie sprawia im to żadnych problemów. A twoja wioska oczekuje od ciebie jednego, małego zabójstwa. Czy to aż tak wiele?
Tom rozłożył ręce.
— Czy naprawdę pan sądzi, że to konieczne?
— Wiesz — że tak. Jeśli ma tu być po ziemsku, to do końca. Tylko tem drobiazg nas hamuje. Cała reszta idzie zgodnie z planem.