129759.fb2 Zielony Mars - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Zielony Mars - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Część 9Pod wpływem impulsu

Zaludnianie nowego kraju zawsze stanowi wyzwanie. Gdy tylko postawiono namiot nad Nirgal Vallis, Separation de L’Atmosphere natychmiast umieściło pod kopułą kilka swoich największych aeratorów mezokosmosowych i wkrótce namiot wypełnił się mieszanką azotowo-tlenowo-argonową o ciśnieniu pięciuset milibarów, którą pozyskano i wyfiltrowano z otaczającego powietrza, obecnie dwustuczterdziestomilibarowego. Wówczas do miasta zaczęli się wprowadzać osadnicy przybyli z Kairu, Senzeni Na oraz ze wszystkich innych miejsc na obu planetach.

Pierwsi ludzie zamieszkali w ruchomych przyczepach, które ustawili obok małych przewoźnych oranżerii, i podczas gdy pracowali nad użyźnieniem gleb w kanionie, nasycając je bakteriami i orząc pługami, w oranżeriach rosły im mieszane rośliny, drzewa i bambus do budowy domów oraz rośliny pustynne. Po jakimś czasie przesadzali te ostatnie na zewnątrz farm. Smektyczne iły na dnie kanionu stanowiły bardzo dobrą bazę dla gleby uprawnej, chociaż trzeba było dodawać biotę, azot i potas; fosforu zawierały dużo, a soli — jak zwykle na Marsie — nawet więcej niż potrzebowali.

Spędzali więc dni na wzbogacaniu gleby, uprawie roślin cieplarnianych oraz sadzeniu wytrzymałych słonorostów pustynnych. W całej dolinie handlowali wszystkim, co wytworzyli, toteż niemal tego samego dnia, gdy się wprowadzili, zaczęło powstawać wiele małych handlowych ryneczków, a także sporo dróg, łączących poszczególne gospodarstwa rolne, i główna szosa biegnąca obok strumienia do środka doliny. Przy szczycie Nirgal Vallis nie było żadnej formacji wodonośnej, jednak rurociąg z Marineris pompował na szczyt wystarczającą ilość wody, powodując nawet powstanie małego strumyka. Jego wodę zbierano na dole, przy Bramie Uzbeckiej i kierowano rurami z powrotem na szczyt namiotu.

Każde z zabudowań gospodarskich zajmowało po około pól hektara i prawie wszyscy mieszkańcy starali się na tej przestrzeni wytworzyć dla siebie pożywienie. Większość osadników dzieliła swoją własność na sześć miniaturowych pól. Wdanej porze roku siali rośliny uprawne, stosując płodozmian, lub wypasali zwierzęta. Wszyscy mieli własne teorie na temat uprawy i zasilania gleby. Większość osób uprawiała zboża, orzechy, owoce lub drzewka na tarcicę. Widu hodowało kurczaki, niektórzy owce, kozy, świnie i krowy, przy czym prawie wszystkie krowy zostały zminiaturyzowane, toteż były niewiele większe od świń.

Osadnicy starali się zakładać farmy tylko na dnie kanionu przy strumieniu, pozostawiając wyższe, bardziej górzyste tereny pod ścianami kanionu dzikiej przyrodzie. Wprowadzili na tamte tereny przedstawicieli pustynnej fauny Ameryki Południowej i z racji tego w pobliżu ich domostw mieszkały jaszczurki, żółwie, duże króliki, a także kojoty, rysie i jastrzębie, które napadały na kurczaki i owce kolonistów. Przeżyli plagę jaszczurek krokodylowych, potem jednej z odmian ropuch. Populacje roślinne i zwierzęce powoli się rozrastały, chociaż pośród poszczególnych gatunków istniały ostre wahania. Rośliny rozprzestrzeniały się same. Ziemia z wolna zaczęła przypominać powierzchnię, na której zawsze istniało życie, chociaż ściany z czerwonej skały trwały nie zmienione, pionowe i urwiste nad tym nowym nadrzecznym światem.

Soboty były dniami rynkowymi, toteż od rana na wyznaczone bazary, w wypełnionych towarami pickupach, zjeżdżali się ludzie z całej doliny. Pewnego ranka wczesną zimą 2142 roku zgromadzili się w Playa Blanco pod ciemnym, chmurnym niebem, aby sprzedawać warzywa ozime, produkty codziennego użytku oraz jaja.

— Wiecie, skąd wiadomo, które jajka mają w sobie zarodki? Bierze się je wszystkie, wkłada do kubła z wodą i czeka, aż znieruchomieją. Po pewnym czasie niektóre jaja zaczną nieznacznie drżeć; właśnie te, w których znajdują się żywe zarodki kurcząt. Można je z powrotem oddać kurom, a resztę zjeść.

— Metr sześcienny nadtlenku wodoru, to jak tysiąc dwieście kilowatogodzin! A poza tym waży półtorej tony. Nie ma siły, będziecie go bardzo potrzebować.

— Próbujemy osiągnąć jakość rzędu jednej miliardowej, ale jak dotąd nie mieliśmy szczęścia.

— Centra de Educación y Tecnologia w Chile… ci naprawdę ostro pracują nad płodozmianem. Nie uwierzyłbyś. Przyjedź i zobacz sam.

— Nadchodzi burza.

— Hodujemy także pszczoły.

— Maya jest Nepalką, Bahram — Persem, Mawrth — Walijczykiem. Taak, gdy się wymawia jego imię, rzeczywiście brzmi to jak seplenienie, chociaż prawdopodobnie nie wymawiam go właściwie. Wymowa walijska jest dziwaczna. Zdaje się, że wymawiają to Moth, Mart albo nawet Mars.

Potem po rynku rozeszła się jakaś wiadomość; jak ogień przeskakiwała od grupy do grupy.

— Nirgal jest tutaj! Nirgal przyjechał! Będzie przemawiał w pawilonie…

Nirgal rzeczywiście tu był. Szedł szybko, prowadząc za sobą ciągle rosnący tłum. Pozdrawiał starych przyjaciół i ściskał dłonie ludziom, którzy do niego podchodzili. Wszyscy na rynku podążyli za nim, wciskając się do otwartego pawilonu i tłocząc na boisku do siatkówki na zachodnim końcu rynku. Nad szepczącym tłumem zabrzmiały dzikie ryki.

Nirgal stanął na ławce i zaczął przemawiać. Mówił o ich dolinie, a także o innym nowym marsjańskim terenie, który pokryto namiotem. Młody mówca tłumaczył, co to wszystko oznacza dla osadników. Jednak kiedy przeszedł do omawiania ogólniejszej sytuacji dwóch światów, burza nad głowami zebranych osiągnęła apogeum. W pręty odgromowe zaczęły trzaskać pioruny i w krótkich odstępach czasu zebrani zobaczyli najpierw deszcz, potem śnieg, deszcz ze śniegiem, wreszcie błoto.

Namiot nad doliną opadał tak stromo, jak dach kościoła, a pył i drobiny miału odrzucał ładunek elektrostatyczny zewnętrznej, piezoelektrycznej warstwy namiotu. Deszcz odbijał się od namiotu, śnieg natomiast ześlizgiwał na ziemię i gromadził wokół niego. Tworzył zaspy, odsuwane na boki przez ogromne automatyczne pługi śnieżne z długimi, ustawionymi ukośnie zestawami dmuchaw. Podczas burz śnieżnych pługi jeździły w tę i z powrotem po drodze na podkładzie. Największy problem stanowiło jednakże błoto. Zmieszane ze śniegiem tworzyło na namiocie, tuż nad fundamentem, zimną, twardą jak beton skorupę i ta gęsta pokrywa mogła się stać wystarczająco ciężka, aby uszkodzić namiot — co zdarzyło się już kiedyś na północy.

Kiedy więc burza wzmogła się na tyle, że światło w kanionie przybrało barwę gałęzi, Nirgal zaproponował zgromadzonym:

— Lepiej pojedźmy na górę.

Wszyscy wsiedli do ciężarówek i pojechali do najbliższej windy, która docierała w górę wnętrza kanionowej ściany, aż do stożka. Na szczycie ludzie, którzy wiedzieli, jak to należy zrobić, zatrzymali pługi śnieżne i zaczęli je obsługiwać ręcznie. Wielkie dmuchawy wyrzucały teraz z siebie parę w kierunku zasp, aby je zsunąć ze stoku namiotu. Wszystkie pozostałe osoby podzieliły się na zespoły, wsiadły w sterowane ręcznie pojazdy parowe i zabrały się za odsuwanie od fundamentów błotnistych hałd, które utworzyły pługi śnieżne. Nirgal pomagał im, biegając z wężem parowym to tu, to tam, jak gdyby uprawiał jakiś nowy, męczący sport. Nikt nie potrafił mu dotrzymać kroku, ale szybko wszyscy wpadli po uda w zimny, wirujący szlam. Wiatr wiał z prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a masywne, niskie czarne chmury przez cały czas zarzucały zebranych kolejnymi zwałami błota. Nagle wichura wzrosła do stu osiemdziesięciu kilometrów, jednak nikt nie zwracał na to uwagi. Żywioł wręcz pomagał oczyścić namiot z błota. Ludzie, zmiatając szlam, zataczali łuk za łukiem. Poruszali się z wiatrem na wschód, aż zepchnęli rzeki błota po pochyłym stoku do nie osłoniętej od wiatru Uzboy Vallis.

Kiedy burza się skończyła, namiot był zupełnie przezroczysty, chociaż ziemia po obu stronach Nirgal Vallis pogrążyła się głęboko w zamarzniętym błocie, a wszystkie ekipy byty przemoczone do suchej nitki. Ludzie wtłoczyli się z powrotem do wind i zjechali na dno kanionu, wyczerpani i zmarznięci, a kiedy dotarli na dno, spojrzeli po sobie: byli niemal całkowicie czarni — z wyjątkiem szybek hełmów. Nirgal zdjął hełm, ukazując twarz. Przez jakiś czas śmiał się ostro i niepohamowanie, a gdy zgarnął z hełmu błoto i rzucił w zebranych, rozpoczęła się prawdziwa bitwa. Większość osób uznała, że rozważniej będzie zachować hełmy na głowach, toteż widok był doprawdy dziwny — na ciemnym dnie kanionu stały zamaskowane i ubłocone postaci, które rzucały w siebie bryłami błota albo wbiegały do strumienia, gdzie podskakiwały, siłowały się i nurkowały.

Maja Jekaterina Tojtowna obudziła się w paskudnym nastroju, zaniepokojona snem, który rozmyślnie udało jej się zapomnieć podczas wstawania z łóżka. Niemal spuściła go wraz w wodą podczas pierwszej tego dnia wyprawy do łazienki. Sny były niebezpieczne. Maja ubrała się, stojąc tyłem do małego lustra nad zlewem, następnie zeszła po schodach do jadalni. Całe Sabishii zostało zbudowane w jednolitej manierze: stylu zwanym marsjańsko-japońskim, toteż Maja widziała z okna ogród zeń; wszystkie sosny i mchy rozproszone były wśród wypolerowanych różowych głazów narzutowych. Widok był piękny na swój własny sposób, który Maja uznała jednak za nieprzyjemny, ponieważ przypominał jej, i w pewnym sensie ganił ją, za zmarszczki na twarzy i ciele. Zlekceważyła go najlepiej jak umiała, skupiając się na śniadaniu. Śmiertelna nuda codziennych niezbędnych czynności.

Przy drugim stoliku — wraz z grupą sabishiiańskich issei — spożywali posiłek Wład, Ursula i Marina. Wszyscy sabishiiańczycy mieli ogolone głowy, a ich robocze kombinezony wyglądały jak szaty mnichów zeń. Jeden z sabishiiańczyków włączył maleńki ekran ponad stołem i z odbiornika popłynęły ziemskie wiadomości: metanarodowa produkcja z Moskwy, która miała taki sam związek z rzeczywistością, co swego czasu gazeta o nazwie „Prawda”. Pewne sprawy nigdy się nie zmieniają. Wersja, której słuchali, była anglojęzyczna i Maja pomyślała, że angielski spikera był lepszy niż jej własny, nawet po wszystkich tych latach codziennych rozmów w obcym dla niej języku.

„Teraz wiadomości, piątego sierpnia 2114 roku”.

Maja zesztywniała na krześle. W Sabishii było obecnie Ls dwieście czterdzieści sześć, bardzo blisko perihelium — czwartego dnia drugiego listopada. Dnie były krótkie, a noce ciepłe, jak na ten M-rok czterdziesty czwarty. Maja nie miała wcześniej pojęcia, jaka jest ziemska data — właściwie nie wiedziała tego od lat. I teraz uświadomiła sobie, że według starego ziemskiego kalendarza, dziś przypadały jej urodziny. Skończyła… hm… musiała obliczyć… skończyła sto trzydzieści lat.

Poczuła nagle mdłości, toteż spojrzała spode łba na na wpół zjedzonego bajgla, po czym rzuciła go na talerz, nadal na niego patrząc. Myśli wybuchły w jej głowie niczym zrywające się z drzewa ptaki. Nie potrafiła nad sobą zapanować; była zmieszana. Co to znaczyło, co znaczył ten jej straszliwie nienaturalny wiek? Dlaczego włączono ekran właśnie w momencie, kiedy spiker wymienił datę?

Upuściła półkromkę chleba, której również posłała złowieszcze spojrzenie i wyszła na dwór, w światło jesiennego poranka. Kroczyła śliczną główną aleją starej dzielnicy Sabishii, aleją zieloną od trawy i czerwoną od ognistych klonów o rozłożystych koronach; jeden z klonów przesłaniał znajdujące się nisko słońce, płonąc szkarłatem. Po drugiej stronie placu, przed ich budynkiem mieszkalnym, dostrzegła Jeliego Zudowa, który grał w kręgle z małą dziewczynką, prawdopodobnie prapraprawnuczką Mary Dunkel. Obecnie wielu przedstawicieli pierwszej setki przebywało w Sabishii, które funkcjonowało całkiem dobrze, jako półświat. Wszyscy oni pracowali w lokalnej gospodarce, mieszkali w starej dzielnicy, posługiwali się fałszywymi tożsamościami i szwajcarskimi paszportami — zadziwiająco łatwo i trwale udawało im się żyć żywotem powierzchniowym. I to bez jakiejkolwiek operacji plastycznej, która wcześniej tak bardzo zmieniła Saxa, ponieważ czas wykonał już ów zabieg za nich: nie zmieniając niczego w swoich twarzach, i tak nie byli możliwi do rozpoznania. Maja mogła spacerować ulicami Sabishii i ludzie widzieli w niej tylko starą babę, niczym się nie wyróżniającą spośród setek innych. Gdyby zatrzymali ją urzędnicy Zarządu Tymczasowego, ustaliliby tylko jej fałszywe nazwisko — Ludmiła Nowosybirskaja. Prawda jednak była taka, że nie mieli powodu, by ją zatrzymywać.

Maja przeszła całe miasto, próbując się oderwać od myśli o sobie samej. Z północnego końca namiotu mogła spojrzeć poza miasto i zobaczyć wielką kamienną hałdę — składała się z fragmentów skalnych, wydobytych wcześniej z moholu Sabishii. Hałda utworzyła długie faliste wzgórze, które biegło aż po horyzont, przez wysokie krummholzowe baseny Tyrrheny. Wygląd tego kopca zaprojektowano wcześniej i obecnie z góry prezentował się on jako wizerunek smoka, który w swoich szponach trzymał podobne jajkom namioty miasta. Zacieniona rozpadlina przecinająca hałdę znaczyła miejsce, gdzie od łuskowatego ciała stwora odchodził szpon. Poranne słońce świeciło jak srebrne oko smoka, który ponad ramieniem spoglądał za siebie na miasto.

Z nadgarstka Mai rozległo się pikanie i Rosjanka z irytacją odebrała rozmowę. Dzwoniła Marina.

— Jest tutaj Saxifrage — oświadczyła. — Zamierzamy się spotkać za godzinę w zachodnim kamiennym ogrodzie.

— Będę tam — odpowiedziała krótko Maja i przerwała połączenie.

Co za dzień, pomyślała gniewnie. Powędrowała na zachód wzdłuż obwodu miasta, roztargniona i przygnębiona. Sto trzydzieści lat. W Gruzji, nad Morzem Czarnym żyli Abchazowie, którzy rzekomo bez kuracji dożywali takiego wieku. Przypuszczalnie ciągle musieli się bez niej obywać, bowiem gerontologiczne kuracje rozdzielano na Ziemi w sposób nierówny, zależny od stopnia bogactwa i władzy, a Abchazowie zawsze byli biedni. Szczęśliwi, lecz biedni.

Maja próbowała sobie przypomnieć, jak było w Gruzji, regionie, gdzie Kaukaz stykał się z Morzem Czarnym. Miasto nazywało się Suchumi. Maja czuła, że odwiedziła je kiedyś w młodości — jej ojciec był przecież Gruzinem — jednak nie udawało jej się odtworzyć żadnego obrazu, nawet najmniejszego fragmentu. W gruncie rzeczy ledwie pamiętała rozmaite krajobrazy z różnych części Ziemi — Moskwę, Bajkonur, widok ze stacji „Nowyj Mir”. Twarz jej matki po przeciwnej stronie kuchennego stołu, śmiejącej się ponuro, kiedy prasowała lub gotowała. Maja miała świadomość, że pamięta niektóre słowa, ponieważ od czasu do czasu — kiedy odczuwała smutek — usilnie starała się je sobie przypominać. Natomiast co do prawdziwych obrazów…

Matka Mai umarła zaledwie na dziesięć lat przed tym rokiem, w którym zaczęto stosować kurację; w przeciwnym razie może jeszcze żyłaby. Miałaby obecnie sto pięćdziesiąt lat — całkiem możliwy do osiągnięcia wiek: najstarsi ludzie dożywali już około stu siedemdziesięciu lat i rekord ten stale pobijano. Nie pojawiła się też najmniejsza nawet oznaka, że pułap wieku może kiedykolwiek przestać rosnąć. Obecnie poddani kuracji ludzie umierali jedynie z powodu wypadków, rzadkich chorób i sporadycznie zdarzających się pomyłek lekarskich. No i z powodu morderstw. A także samobójstw.

Maja szła do ogrodów na zachodniej skale, nie rozpoznając żadnej ze starannie utrzymanych wąskich uliczek starej dzielnicy Sabishii. Tak kończyli starzy: nie pamiętali ostatnich wydarzeń, a przede wszystkim nie rozpoznawali ostatnio poznanych miejsc. Ponieważ wszyscy starzy ludzie najbardziej koncentrowali się na przeszłości, wspomnienia się rozmywały, zanim w ogóle zdążyły zapaść w pamięć.

Wład, Ursula, Marina i Sax siedzieli na ławce w parku naprzeciwko pierwotnych kesonów Sabishii, które ciągle jeszcze były wykorzystywane, przynajmniej przez gęsi i kaczki. Wszystko — staw, most, brzegi kamiennego nasypu oraz bambusy — wyglądało jak żywcem przeniesione ze starego drzeworytu, albo malowidła na jedwabiu; klisza. Za ścianą namiotu bałwaniła się bielą wielka cieplna chmura moholu; była gęstsza niż kiedykolwiek, ponieważ otwór się pogłębił, a atmosfera stawała się coraz wilgotniejsza.

Maja usiadła na ławce naprzeciw i popatrzyła ponuro na znajome twarze; stare dziady i baby, których skóra pocętkowana była plamami i pomarszczona. Wydawali się nieznajomi. Ach, jednak po dokładniejszej obserwacji dostrzegła gorące oczy Mariny o długich rzęsach i nikły uśmieszek Włada — z pewnością nie zaskakujący na twarzy człowieka, który od osiemdziesięciu lat żył z dwiema kobietami, najwyraźniej w zgodzie i w bardzo odosobnionej intymności. Chociaż niektórzy twierdzili, że Marina i Ursula są parą lesbijek, a Wład tylko ich swego rodzaju towarzyszem czy pieszczoszkiem. Jednak nikt nie mógł powiedzieć w tej kwestii niczego pewnego. Ursula także wyglądała na zadowoloną, zresztą, jak zwykle. Ulubiona cioteczka wszystkich. Tak, przy pewnym skupieniu można ich było rozpoznać. Tylko Sax wyglądał zupełnie inaczej: elegancki mężczyzna ze złamanym nosem, którego ciągle jeszcze sobie nie wyprostował. Nos wciąż tkwił na samym środku nowej ładnej twarzy mężczyzny, niczym oskarżenie wymierzone przeciwko Mai, jak gdyby to ona zrobiła mu krzywdę, a nie Phyllis. Nie patrzył jej w oczy, a jedynie spokojnie wpatrywał się w kaczki, które kwacząc chodziły wokół jego stóp. Wydawał się studiować ich obyczaje. Naukowiec w pracy. Z wyjątkiem tego, że był teraz szalonym naukowcem, niszczącym wszystkie ich plany, człowiekiem, któremu niczego nie można było wytłumaczyć.

Maja zacisnęła usta i popatrzyła na Włada.

— Subarashii i Amexx coraz bardziej zwiększają oddziały wojskowe Zarządu Tymczasowego — odezwał się. — Otrzymaliśmy wiadomość od Hiroko. Zebrali jednostkę, która, jako coś w rodzaju komanda ekspedycyjnego, zaatakowała Zygotę, a teraz ruszyli na południe, między Argyre i Hellas. Najwyraźniej nie wiedzą, gdzie się znajduje większość ukrytych kolonii, jednak kontrolują podejrzane miejsca jedno po drugim. Wkroczyli też do Christianopolis i przejęli osadę, czyniąc z niej swoją bazę operacyjną. Jest ich tam około pięciuset, są świetnie uzbrojeni i mają zabezpieczenie z orbity. Hiroko mówi, że ledwie jej się udało powstrzymać Kojota, Kaseia i Harmakhisa przed poprowadzeniem na nich partyzantów „Naszego Marsa”. Jeśli tamci dalej będą znajdowali kolejne ukryte kolonie, nasi radykałowie zostaną zmuszeni do szturmu.

„Nasi radykałowie” oznaczali przedstawicieli agresywnego młodego pokolenia mieszkańców Zygoty, pomyślała Maja z goryczą. Kiepsko ich wychowaliśmy, tych ektogenów, i w ogóle całe pokolenie sansei — mieli teraz prawie czterdziestkę i palili się do walki. Peter, Kasei i reszta generacji nisei zbliżali się obecnie do siedemdziesiątki i zwykłą koleją rzeczy powinni byli już dawno zostać przywódcami swego świata, a jednak zawsze pozostawali w cieniu nieśmiertelnych rodziców. Czy mogli się z tego powodu dobrze czuć? A jak mogli działać, jeśli się tak czuli? Może niektórzy z nich widzieli w kolejnej rewolucji szansę dla siebie. I chyba rzeczywiście było to jedyne możliwe zdarzenie, które mogłoby im taką szansę ofiarować. W końcu rewolucja to imperium młodych.

Starzy siedzieli w milczeniu, obserwując kaczki. Ponura, zniechęcona grupka.

— Co się stało z mieszkańcami Christianopolis? — spytała w pewnej chwili Maja.

— Niektórzy pojechali do Hiranyagarbha, a reszta została.

Jeśli siły Zarządu Tymczasowego przejmą południowe wyżyny, wówczas podziemie mogłoby się przenieść do miast… ale w jakim celu? Tak bardzo rozproszeni, nie byli w stanie naruszyć porządku dwóch światów, biorąc pod uwagę to, co się działo na Ziemi. Nagle Maja odniosła nieprzyjemne wrażenie, że cały projekt niezależności ich planety nie jest niczym więcej, jak tylko snem, kompensacyjną mrzonką dla zgrzybiałych niedobitków przegranej sprawy.

— Wiesz, dlaczego się ruszyły siły bezpieczeństwa? — odezwała się, przeszywając nienawistnym spojrzeniem Saxa. — Powodem były te duże sabotaże.

Sax w żaden sposób nie dał jej do zrozumienia, że usłyszał, co powiedziała, natomiast odpowiedział jej Wład:

— Niedobrze się stało, że w Dorsa Brevia nie zdołaliśmy uzgodnić jakiegoś planu działania.

— Dorsa Brevia — mruknęła Maja pogardliwie.

— To był dobry pomysł — wtrąciła Marina.

— Może i tak. Ale bez planu działania, na który zgodziliby się wszyscy, całe te, że tak powiem, konstytucyjne śmieci są tylko… — Maja zamachała ręką — budowaniem zamków na piasku. Zabawą.

— Chodziło o to, aby każda grupa powiedziała, jakie działanie uważa za najlepsze — odparł Wład.

— O coś takiego chodziło w sześćdziesiątym pierwszym — odrzekła Maja. — A teraz, jeśli Kojot i radykałowie zaczną wojnę podjazdową i poruszą w ten sposób nieodpowiednie struny, znowu znajdziemy się dokładnie w takiej samej sytuacji, jak wtedy.

— Więc co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić? — spytała z zaciekawieniem Ursula.

— Powinniśmy sami zacząć działać. Mamy plan, więc to my decydujemy, co robić. Zawiadommy o tym podziemie. Jeśli nie weźmiemy odpowiedzialności za całą akcję, wówczas, cokolwiek się zdarzy, stanie się z naszej winy.

— Tak właśnie próbował postępować Arkady — zauważył Wład.

— Arkady przynajmniej próbował! Powinniśmy rozwinąć to, co było dobre w jego pracy! — Roześmiała się krótko. — Nigdy nie sądziłam, że usłyszę z własnych ust takie słowa… Jednak… powinniśmy zacząć współpracować z bogdanowistami, a także ze wszystkimi innymi, którzy zechcą się przyłączyć. Musimy się zaopiekować podziemiem! Przecież jesteśmy przedstawicielami pierwszej setki, tylko my mamy odpowiedni autorytet, tylko my potrafimy to zrobić. Pomogą nam sabishiiańczycy, a wtedy bogdanowiści z pewnością za nami podążą.

— Potrzebujemy też Praxis — dodał Wład. — Praxis i Szwajcarów. Raczej trzeba szybciej obalić władzę, niż rozpocząć ogólną wojnę.

— Praxis zapewne zechce pomóc — oświadczyła Marina. — Ale co z radykałami?

— Musimy ich zmusić — zdenerwowała się Maja. — Odciąć im zaopatrzenie, odbierać im członków…

— Taka droga prowadzi do wojny domowej — sprzeciwiła się Ursula.

— Cóż, jakoś trzeba ich powstrzymać! Jeśli zbyt szybko zaczną rewolucję, a metanarodowcy przylecą do nas, zanim będziemy gotowi, wówczas będziemy skazani. Musimy zaprzestać wszelkich nieskoordynowanych ataków na tamtych. Nasi niczego w ten sposób nie dokonają, a tylko pomnożą siły bezpieczeństwa i jeszcze bardziej wszystko nam utrudnią. Takie akcje, jak wyrzucenie z orbity Deimosa nie przynoszą niczego dobrego i tylko z większą mocą uświadamiają tamtym naszą obecność.

Sax, nadal obserwując kaczki, odezwał się w swój niezwykły sposób, rytmicznie wypowiadając kolejne słowa:

— Tam było sto czternaście statków tranzytowych typu „Ziemia-Mars”. Czterdzieści siedem obiektów na marsjańskie obicie… to znaczy, na marsjańskiej orbicie. Nowy Clarke jest stacją kosmiczną w pełni nastawioną na defensywę. Deimos mógł się stać tym samym. Bazą militarną. Wyrzutnią rakietową.

— To był pusty księżyc — zaoponowała Maja. — A co do pojazdów na orbicie, i tak będziemy musieli sobie z nimi poradzić w odpowiednim momencie.

Sax znowu zachował się tak, jak gdyby wcale jej nie słyszał. Patrzył na te przeklęte kaczki, mrugając lekko oczyma i od czasu do czasu podnosząc wzrok na Marinę.

— To musi być kwestia dekapitacji — oznajmiła właśnie ona. — Tak, jak mówili w Dorsa Brevia Nadia, Nirgal i Art.

— Ciekawe, czy uda nam się znaleźć szyję do tej dekapitacji — mruknął oschłym tonem Wład.

Maja, którą coraz bardziej rozwścieczał widok Saxa, powiedziała:

— Każde z nas powinno sobie wybrać jedno z głównych miast i zorganizować tam ludzi w jednym ruchu oporu. Ja chcę wrócić do Hellas.

— Nadia i Art są w Południowej Fossie — stwierdziła Marina.

— Jednak musiałaby się do nas przyłączyć cała pierwsza setka, inaczej to się nie uda.

— Pierwsza trzydziestka dziewiątka — poprawił ją Sax.

— Potrzebujemy Hiroko — oświadczył Wład. — I musimy ją skłonić, by przekonała Kojota.

— Nikomu to się nie uda — powiedziała Marina. — Ale naprawdę potrzebujemy Hiroko. Pojedziemy do Dorsa Brevia, porozmawiamy z nią. Spróbujemy też utrzymać w ryzach Południe.

— A ty, Sax? — spytał Wład.

Sax, wyrwany z zadumy, spojrzał na Włada i zamrugał oczyma. Ciągle nie zwracał uwagi na Maję, mimo że dyskutowano nad jej planem.

— Zintegrowane metody zwalczania szkodników — oznajmił. — Wśród chwastów hodujesz wytrzymalsze rośliny, które potem same wypychają zielsko. Wybieram Burroughs.

Rozgniewana, że Sax tak ją traktuje, Maja wstała i zaczęła obchodzić mały staw. Zatrzymała się na przeciwległym brzegu i obie ręce zacisnęła na ustawionej przy ścieżce balustradzie. Popatrzyła z furią na grupę przyjaciół, którzy siedzieli za wodą na ławkach, niczym emeryci czy renciści gawędzący o jedzeniu, pogodzie, kaczkach i ostatniej rozgrywce szachowej. Cholerny Sax, niech go diabli! Czy już zawsze będzie ją oskarżał o śmierć Phyllis, tego wstrętnego babska…

Nagle usłyszała głosy, ciche, ale zrozumiałe. Za ścieżką znajdowała się półkolista gliniana ściana, która biegła niemal na całym obwodzie stawu, a Maja znajdowała się po jego drugiej stronie, prawie naprzeciwko siedzących; najwyraźniej ściana działała jak rodzaj sklepienia akustycznego, toteż Maja słyszała idealnie: ciche, zrozumiałe słowa, ułamek sekundy spóźnione po ruchu ust.

— Strasznie kiepsko, że Arkady nie przeżył — odezwał się Wład. o wiele łatwiej byłoby zapanować nad bogdanowistami.

— O tak — zgodziła się Ursula. — Szkoda, że nie przeżył. On i John. I Frank.

— Frank — mruknęła z pogardą Marina. — Gdyby nie zabił Johna, nic z tego wszystkiego by się nie zdarzyło…

Maja zamrugała oczyma. W pozycji stojącej utrzymała ją tylko balustrada.

— Co takiego?! — krzyknęła, zanim zdołała się zastanowić. Po przeciwnej stronie stawu małe ludzkie postaci szarpnęły się nerwowo i popatrzyły na nią. Maja oderwała się od balustrady, puszczając najpierw jedną, potem drugą rękę i ruszyła, podbiegając wokół stawu. Po drodze dwukrotnie się potknęła.

— Co chciałaś przez to powiedzieć? — krzyknęła do Mariny, kiedy zbliżała się do zebranych; słowa wybuchnęły z niej bez jej woli.

Wład i Ursula zatrzymali ją, gdy była o kilka kroków od ławek. Marina nadal siedziała, patrząc posępnie gdzieś w bok. Wład rozłożył ręce i Maja usiłowała się przez nie przedrzeć, aby dostać się do Mariny.

— Co masz na myśli, gdy mówisz takie podłe rzeczy? — krzyczała. W gardle czuła ból. — Dlaczego? Dlaczego? To przecież Arabowie zabili Johna, wszyscy o tym wiedzą!

Marina skrzywiła się i pokręciła głową, patrząc w dół.

— No więc? — wrzasnęła Maja.

— To była tylko taka przenośnia — oświadczył za nią Wład. — Frank dużo robił w tamtych dniach, aby podkopać autorytet Johna. Sama wiesz, że to prawda. Niektórzy mówią, że podburzył Braterstwo Muzułmańskie przeciw Johnowi, to wszystko.

— Też coś! — krzyknęła Maja. — Wszyscy kłóciliśmy się wtedy ze wszystkimi, to nic nie znaczy!

Wtedy zauważyła, że Sax patrzy jej prosto w oczy — w końcu teraz, kiedy była taka wściekła — że patrzy na nią z jakimś szczególnym wyrazem twarzy, zimnym i niemożliwym do odczytania: piorunujące spojrzenie, mówiące o oskarżeniu, o zemście… o czym? Maja krzyczała po rosyjsku i reszta odpłacała jej się tym samym. Nie sądziła, żeby Sax mówił w tym języku. Może był po prostu ciekaw powodu ich zdenerwowania. Jednak taka niechęć w jego poważnym spojrzeniu… jak gdyby potwierdzał to, co powiedziała Marina — wbijając w nią te słowa niczym gwóźdź!

Maja odwróciła się i uciekła.

Znalazła się przed drzwiami swego pokoju, zupełnie nie pamiętając, jaką trasą przeszła przez Sabishii, i wpadła do środka, jakby się rzucała w ramiona matki; jednak w pięknej, choć skromnej, drewnianej komorze mieszkalnej szybko się poderwała z łóżka, wstrząśnięta wspomnieniem innego pomieszczenia, które wyjrzało nagle ze stanu niepamięci, by ją trapić… jakiś inny moment szoku i strachu… Żadnych odpowiedzi, znikąd zapomnienia, nigdzie najmniejszej nadziei na ucieczkę…

W lustrze nad małym zlewem Maja dostrzegła widok własnej twarzy, jak gdyby w obramowanym portrecie: wynędzniała, stara; jaskrawoczerwone wokół tęczówek oczy przypominały oczy jaszczurki. Uznała ten widok za obrzydliwy. To było to, przypomniała sobie — to była owa chwila, kiedy dostrzegła na Aresie pasażera na gapę; ta twarz widziana za butlą z glonami… Kojot. Poczuła wstrząs, który w oczywisty sposób udowadniał, że nie była to halucynacja, tylko rzeczywistość.

Tak samo mogło być z informacją na temat Franka i Johna.

Próbowała sobie przypomnieć. Ze wszystkich sił usiłowała sobie przypomnieć Franka Chalmersa, naprawdę go sobie przypomnieć. Rozmawiała z nim tamtej nocy w Nikozji i było to spotkanie niezbyt znaczące, choćby z powodu jego skrępowania i napięcia. Frank, jak zawsze, urażony i odrzucony… Byli przecież razem w tamtym właśnie momencie, kiedy Johna pobito do nieprzytomności, a potem zaciągnięto na farmę, gdzie prześladowcy pozostawili go, by umarł. Frank nie byłby w stanie…

Tyle że… oczywiście, niekoniecznie trzeba tego dokonać własnymi rękoma. Zawsze można komuś zapłacić, aby coś za ciebie zrobił. Arabów niby nie interesowały pieniądze same w sobie. Ale duma, honor… płatność w honorze albo w jakimś politycznym quipro quo, w takiej walucie, którą Frank łatwo potrafił wydrukować, co do której był takim świetnym ekspertem…

Jednak mało pamiętała z tamtych lat, tak niewiele szczegółów. Ilekroć się zastanawiała nad przeszłością, ilekroć zmuszała się, by ją odtworzyć, by przywołać wspomnienia, przerażał ją fakt, jak niewiele pozostało jej w pamięci. Jedynie fragmenty, momenty, zaledwie okruchy całego życia. Pewnego razu Maja tak się wściekła z tego powodu, że zrzuciła ze stołu filiżankę z kawą; odłamane uszko naczynia wyglądało żałośnie, podobnie jak leżący na stoliku na wpół zjedzony bajgiel. Gdzie miało miejsce to zdarzenie? Kiedy i z kim? Nie była tego pewna.

— Aaach! — krzyknęła mimowolnie i nagle poczuła obrzydzenie, patrząc w lustro: wynędzniała, stara twarz wyrażająca patetyczny, paskudny ból. Tak strasznie brzydka! A kiedyś była bardzo piękna, kiedyś Maja czuła tak wielką dumę ze swego oblicza, kiedyś używała go jak skalpela.

Jednak teraz… W ostatnich latach jej czystobiałe włosy stały się matowoszare; w jakiś sposób zmieniły się podczas ostatniej kuracji. I na dodatek przerzedzały się, mój Boże, i to tylko w pewnych miejscach, a w innych nie. Obrzydliwe! A kiedyś była naprawdę piękna, kiedyś, dawno temu. Ta jastrzębia, królewska twarz… a teraz… Tak jak baronowa Blixen, także rzadka piękność w młodości, która po pewnym czasie zaczęła brzydnąć i więdnąć, stopniowo zmieniając się w syfilityczną wiedźmę nazwiskiem Isak Dinesen. A Maja będzie żyła dalej jeszcze przez stulecia po takiej przemianie, jak wampir albo zombie… ogołocone zwłoki jaszczurki żyworódki… stutrzydziestoletnia kobieta… wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, wszystkiego najlepszego…

Pomaszerowała do zlewu i szarpnęła bok lustra, otwierając przepełnioną apteczkę. Nożyczki do paznokci leżały na górnej półce. Gdzieś na Marsie produkuje się nożyczki do paznokci, wytwarzając je, bez wątpienia, z magnezu. Maja wyjęła je z szafki, a następnie odciągnęła od głowy pasmo włosów tak mocno, że aż zabolało i odcięła je tuż przy skórze. Ostrze było tępe, ale jeśli ciągnęła wystarczająco mocno, udawało jej się ciąć. Uważała, aby się nie skaleczyć — nie pozwalały jej na to pewne maleńkie pozostałości własnej próżności. Wykonywała więc długie, żmudne, czynione z uwagą i sprawiające ból zajęcie. Jednak czuła też swego rodzaju pociechę, że potrafi postępować w sposób tak szalony, tak systematyczny i tak destrukcyjny.

Pierwsze podcięcia były dość nierówne i musiała się naprawdę bardzo męczyć, aby osiągnąć jakikolwiek efekt. Cała praca zajęła jej sporo czasu. Godzinę. Jednak, niestety, nie potrafiła podciąć włosów do tej samej długości, w końcu więc wzięła brzytwę spod prysznica i dopełniła reszty goląc skalp; przykładała kawałki papieru toaletowego na obficie krwawiące nacięcia i lekceważyła stare blizny, które się otwierały, straszliwe guzy i wgłębienia gołej czaszki, leżące tak płytko pod skórą. Trudno było wykonać całe to zadanie, nie spoglądając choćby od czasu do czasu w lustro: na potworną twarz.

Kiedy Maja skończyła, popatrzyła bezlitośnie na potwora w lustrze — obupłciowego, zasuszonego, szalonego. Orzeł stał się sępem: goły skalp, szyja z naroślami, oczy jak paciorki, haczykowaty nos, wydęte małe usta, niemal pozbawione czerwieni warg. Gdy się wpatrywała w tę odrażającą twarz, upływały długie momenty, w których nie potrafiła sobie przypomnieć choćby jednej rzeczy, związanej z Mają Tojtowną. Trwała zamrożona w czasie teraźniejszym, obca wobec wszystkiego.

Pukanie do drzwi sprawiło, że aż podskoczyła. Jednocześnie odgłos ten wyzwolił ją z dziwacznego zapatrzenia w lustro. Zawahała się, nagle zawstydzona, nawet przerażona swoim czynem. Właściwie wbrew sobie wykrakała z trudem:

— Wejść.

Drzwi otworzyły się. To był Michel. Zobaczył ją i na moment stanął w progu.

— No? — spytała, patrząc na niego. Czuła się naga.

Michel przełknął ślinę i zadarł głowę.

— Piękna jak zawsze. Uśmiechnął się z przymusem.

Musiała się roześmiać. Potem usiadła na łóżku i zaczęła płakać. Siąkała i pociągała nosem.

— Czasami — odezwała się w końcu, wycierając oczy — czasami chciałabym przestać być Mają Tojtowną. Jestem tym taka zmęczona, zmęczona wszystkim, co zrobiłam.

Michel usiadł obok niej.

— Musimy być sobą aż do końca. Jest to cena, którą płacimy za posiadanie świadomości. Jednak… Kim lepiej być: osobą skazaną na tę świadomość, czy idiotą pozbawionym jej?

Maja potrząsnęła głową.

— Byłam w parku z Władem, Ursula, Mariną… i Saxem, który mnie nienawidzi… Patrzyłam na nich wszystkich… Musimy coś zrobić, naprawdę zrobić… Gdy tak patrzyłam na nich i przypominałam sobie wszystko… gdy próbowałam sobie przypomnieć… nagle my wszyscy wydaliśmy mi się ludźmi tak bardzo skrzywdzonymi.

— Wiele się zdarzyło — odparł Michel i położył rękę na jej dłoni.

— Czy masz problemy z pamięcią? — Maja zadrżała i chwyciła się dłoni Michela, niczym koła ratunkowego. — Czasami tak bardzo się boję, że wszystko zapomnę. — Zaśmiała się pogardliwie. — Zdaje się, że to oznacza, iż wolę być skazańcem niż idiotą i odpowiadać na twoje pytania… Jeśli człowiek zapomni, uwolni się od przeszłości, ale to niczego nie oznacza. Nie ma więc ucieczki… — Maja znowu zaczęła płakać. — Pamiętam, czy zapominam, rani mnie to równie głęboko.

— Problemy z pamięcią są dość powszechne w waszym wieku — wyjaśnił łagodnie Michel. — Zwłaszcza wydarzenia z okresu, że tak powiem, pośredniego. Istnieją ćwiczenia, które pomagają.

— Pamięć to nie jest mięsień.

— Wiem. Jednak jej moc wydaje się rosnąć, im częściej ją się ćwiczy. Natomiast akt przypominania sobie najwyraźniej wzmaga same wspomnienia. Kiedy się zastanowić, ma to sens. Fizyczne wzmocnienie lub zastąpienie zwojów nerwowych… coś w tym rodzaju.

— Tyle że… skoro nie potrafisz stawić czoła temu, co pamiętasz… och, Michelu… — Maja zrobiła wielki nierytmiczny wdech.

— Powiedzieli… Marina powiedziała, że Frank zamordował Johna. — Mówiła to pozostałym, kiedy sądziła, że nie słyszę i powiedziała to w taki sposób, jak gdyby było to zupełnie oczywiste, coś, o czym wszyscy wiedzą! — Maja kurczowo trzymała ramię Michela, ściskając je, jakby mogła w ten sposób pazurami wydrzeć ze swego rozmówcy odpowiedź. — Powiedz mi prawdę, Michelu! Czy tak było? Co wszyscy sądzą na ten temat? Co ty słyszałeś?

Michel potrząsnął głową.

— Nikt nie wie, co się wówczas zdarzyło.

— Ależ ja tam byłam! Byłam w Nikozji tamtej nocy, a oni nie! Byłam z Frankiem, kiedy to się stało! Nie miał o niczym pojęcia, przysięgam!

Michel niepewnie zmrużył oczy, a Maja krzyknęła:

— Nie patrz tak na mnie!

— Nie patrzę, Maju, nie patrzę. Po prostu się zastanawiam. Chcę ci powiedzieć wszystko, co słyszałem i próbuję właśnie sobie dokładnie przypomnieć. Krążyły wówczas plotki — mnóstwo plotek — na temat tego, co się zdarzyło tamtej nocy. Rzeczywiście, niektórzy mówią, że Frank był w to… hmm… wplątany. Czy też, że był powiązany z Saudyjczykami, którzy zabili Johna. Mówi się, że spotkał się z tym mężczyzną, który umarł następnego dnia i tym podobne rzeczy…

Maja zaczęła jeszcze bardziej płakać. Zgięła się wpół, czując skurcze żołądka i położyła głowę na ramieniu Michela. Jej żebra unosiły się w ciężkim oddechu.

— Nie mogę tego znieść. Jeśli się nie dowiem, co się wtedy stało… Jak mogę sobie to przypomnieć? W jaki sposób mogę choćby o tym myśleć?

Michel trzymał ją w ramionach i koił uściskiem. Ciągle ugniatał jej mięśnie karku.

— Ach, Maju.

Po długim czasie Maja usiadła prosto, potem wstała, poszła do zlewu i obmyła twarz zimną wodą; unikała spojrzenia w lustro. Następnie wróciła do łóżka i usiadła, zupełnie przybita. W każdym mięśniu czuła wielkie zmęczenie.

Michel znowu chwycił jej dłoń.

— Zastanawiam się, czy nie pomogłoby ci, gdybyś poznała całą prawdę. Albo przynajmniej, gdybyś się dowiedziała tyle, ile się da. No wiesz, gdybyś przeprowadziła badania. Poczytała o Johnie i Franku. Istnieje teraz sporo tekstów na ten temat. Można też zapytać inne osoby, mieszkające wówczas w Nikozji, szczególnie Arabów, którzy widzieli się z Selimem el-Hayilem, zanim umarł. Tego rodzaju rzeczy. W jakiś sposób zapanowałabyś nad tym, no wiesz… Nie byłoby to sensu stricto przypomnienie, ale nie można również nazwać tego zapominaniem. Sytuacja nie sprowadza się do alternatywy, chociaż może się to wydawać dziwne… Nie możemy odrzucać naszej przeszłości, prawda? Musimy uczynić ją częścią siebie, częścią tego, czym jesteśmy teraz. Możemy tego dokonać poprzez akt wyobrażenia sobie. To działanie twórcze, aktywne. Proces jest skomplikowany. Jednak, znam cię, Maju, i wiem, że zawsze czujesz się lepiej, kiedy jesteś aktywna, kiedy masz nad czymś jakąś kontrolę…

— Nie wiem, czy potrafię to zrobić — przerwała mu. — Nie umiem znieść niewiedzy, ale boję się poznać prawdę. Nie chcę wiedzieć. Zwłaszcza, jeśli taka właśnie jest prawda.

— Sprawdź, jak się poczujesz — zaproponował Michel. — Spróbuj się dowiedzieć, a wtedy zobaczysz. Biorąc pod uwagę, że i tak nie obejdzie się bez bólu, może będziesz wolała działanie, zamiast jego braku.

— No cóż. — Maja pociągnęła nosem i jednym spojrzeniem obrzuciła pokój. Z lustra na przeciwległej ścianie patrzył na nią ktoś o wyglądzie mordercy z siekierą. — Mój Boże! Jaka ja jestem brzydka! — powiedziała, a uświadomienie sobie tego faktu wywołało mdłości.

Michel wstał i podszedł do lustra.

— Istnieje coś, co nazywamy zaburzeniem dysmorfii ciała — zauważył. — Jest to dolegliwość związana z problemami obsesji i przymusu oraz z depresją. Już od dłuższego czasu zauważam u ciebie oznaki tej choroby.

— Ale to są moje urodziny.

— Ach tak… No cóż, ten problem jest możliwy do wyleczenia.

— Urodziny?

— Zaburzenie dysmorfii ciała.

— Nie będę przyjmować żadnych lekarstw.

Michel narzucił ręcznik na lustro, po czym odwrócił się, by spojrzeć na Maję.

— Co chcesz przez to powiedzieć? Być może po prostu brakuje ci serotoniny. Niedomoga biochemiczna. Choroba. Nic, czego trzeba by się wstydzić. Wszyscy bierzemy leki. Klomipramina bardzo pomaga przy takich kłopotach.

— Pomyślę o tym.

— I żadnych luster.

— Nie jestem dzieckiem! — warknęła. — Sama wiem, jak wyglądam! — Podskoczyła do lustra i zdarła z niego ręcznik. Szalony, brzydki sęp, pterodaktyl, okrutny…

Było to w jakiś sposób poruszające.

Michel wzruszył ramionami. Na jego twarzy gościł nieznaczny uśmieszek; miała go ochotę uszczypnąć albo pocałować. Najwidoczniej lubił jaszczurki.

Potrząsnęła głową, aby rozjaśnić umysł.

— No cóż. Mówisz, że mam zacząć działać. — Zamyśliła się. — Hm, rzeczywiście wolę działanie niż jego brak, w każdym razie w obecnej sytuacji. — Przekazała mu nowiny z południa i opowiedziała o propozycji, którą złożyła przyjaciołom nad stawem. — Doprowadzają mnie do wściekłości. Po prostu siedzą i czekają, aż nam się znowu przytrafi katastrofa. Wszyscy z wyjątkiem Saxa, który robi, co chce: sabotuje, nie konsultuje się z nikim, poza głupcami takimi jak on sam… Musimy zrobić coś, że tak powiem, skoordynowanego!

— Dobrze — odparł z emfazą Michel. — Zgadzam się. Potrzebujemy takiego działania.

Popatrzyła na niego uważnie.

— Pojedziesz ze mną do basenu Hellas?

Twarz mu się rozjaśniła, posłał Mai spontaniczny uśmiech, oznaczający czystą rozkosz. Radość, o którą prosiła! Gdy to zobaczyła, poczuła dziwne zimno na sercu.

— Tak — odrzekł. — Mam do skończenia pewną sprawę, ale mogę to zrobić szybko. Potrzebuję tylko kilku tygodni. — Znowu się uśmiechnął. Kochał ją, widziała to. Nie tylko jako przyjaciółkę czy pacjentkę, którą poddawał terapii, także jako kochankę. A jednak jakoś na dystans, michelowy dystans, dystans terapeuty.

Więc ciągle mogła oddychać. Być kochaną i nadal oddychać. Nadal mieć przyjaciela.

— I możesz ciągle to znosić, ciągle być ze mną, mimo że taaak wyglądam?

— Och, Maju. — Roześmiał się. — Tak, nadal jesteś piękna, jeśli chcesz znać prawdę. Dzięki Bogu, że nadal chcesz znać prawdę… — Uściskał ją, potem odsunął nieco od siebie i przyjrzał jej się. — To niby taki drobiazg. Jednak jakże ważny.

Odepchnęła go.

— I nikt mnie nie rozpozna.

— Nikt, kto cię nie zna. — Wstał. — Słuchaj… jesteś głodna?

— Tak. Poczekaj, tylko się przebiorę.

Siedział na łóżku i obserwował j ą, jak się ubierała, sycąc się jej nagością. Stary lubieżnik. Jej ciało ciągle było ciałem ludzkim, naprawdę zadziwiającym, bardzo, bardzo kobiecym, nawet w tym absurdalnym „pośmiertnym” wieku. Mogła podejść i przycisnąć pierś do jego twarzy, a on ssałby jak dziecko. Zamiast tego jednak ubrała się, czując, że psychicznie odbija się od dna, nabiera humoru. Najlepszy moment w całej sinusoidzie nastrojów, jak zimowe przesilenie dnia z nocą dla ludzi pierwotnych, moment ulgi, kiedy wiesz, że słońce znowu wróci pewnego dnia.

— To dobre — odezwał się Michel. — Znowu cię potrzebujemy, żebyś nas poprowadziła, Maju. Masz autorytet, sama wiesz… Naturalny autorytet. Ważne jest, żeby otoczyć się pracą, żeby ją rozprzestrzenić wokół siebie. Musisz się skoncentrować na Hellas. To świetny plan. Ale wiesz… do tego trzeba czegoś więcej, niż tylko gniewu.

Wciągnęła sweter przez głowę (łysą czaszkę poczuła jako coś zabawnego, gołego i surowego), potem zaskoczona popatrzyła na Michela. Podniósł palec ostrzegawczo.

— Twój gniew jest pomocny, ale może nie wystarczyć. Frank cały się składał z czystego gniewu, pamiętasz? Z niczego więcej… I zobacz, dokąd go to zaprowadziło. Musisz walczyć nie tylko przeciw temu, czego nienawidzisz, ale i o to, co kochasz. Rozumiesz? I musisz się dowiedzieć, co kochasz. Musisz to sobie przypomnieć albo sobie wyobrazić…

— Tak, tak — przerwała, nagle zirytowana. — Kocham cię, kocham, ale teraz milcz. — Podniosła jego podbródek władczym ruchem. — Idziemy jeść.

Pociąg z Sabishii, pędzący po magnetycznym torze Burroughs-Hellas, składał się tylko z czterech wagonów: małej lokomotywy i trzech wagoników pasażerskich; każdy z nich nie był nawet w połowie zapełniony ludźmi. Maja przeszła przez cały pociąg aż do ostatniego siedzenia w ostatnim wagonie; ludzie podnosili na nią oczy, ale tylko na krótko. Nikt nie wydawał się skonsternowany jej brakiem włosów. W końcu na Marsie było obecnie sporo bardzo mocno łysiejących kobiet, kilka nawet w tym pociągu. Także nosiły kombinezony robocze — kobaltowobłękitne, rdzawe albo jasnozielone, także były stare i zniszczone od nadmiernego promieniowania ultrafioletowego — rodzaj wzorca: tkwiący tu od początku starożytni marsjańscy weterani, którzy widzieli wszystko i gotowi byli zanudzić każdego na śmierć opowieściami o burzach pyłowych i swej słabości do powietrznych śluz.

No cóż, tak to już było. Nie chciała przecież, aby ludzie trącali się łokciami i wykrzykiwali: „Popatrzcie, tam jest Tojtowna!” Jednak, gdy siedziała w fotelu, czuła się brzydka i zapomniana. Było to niemądre odczucie, ponieważ wiedziała, że świat naprawdę musi o niej zapomnieć. A brzydota w tym pomagała; zawsze bowiem wszyscy pragną zapomnieć o ludziach brzydkich.

Zapadła się w fotel i wpatrzyła przed siebie. Sabishii najwyraźniej odwiedzała właśnie grupa japońskich turystów z Ziemi. Wszyscy tkwili teraz na skierowanych ku sobie siedzeniach na przedzie wagonu, gawędząc i rozglądając się wokół siebie, z wideookularami na nosach. Bez wątpienia nagrywali każdą minutę swego życia, tworząc nagrania, których nikt nigdy nie obejrzy.

Pociąg łagodnie posuwał się naprzód, oddalając się od miasta. Sabishii ciągle pozostawało małą namiotową mieściną, położoną na wzgórzach; pagórkowaty teren między miastem i głównym torem magnetycznym usiany był wielkimi, rzeźbionymi wiatrem głazami narzutowymi, a w skalne ściany wcięto małe schrony. Wszystkie skierowane na północ zbocza pokrywała lepka powłoka śniegowa z pierwszych jesiennych burz. Gdy pociąg przejeżdżał obok zamarzniętych stawów, Maja zauważyła, że słońce w oślepiających błyskach odbija się od gładkich tafli lodu. Genomy wszystkich niskich, ciemnych krzewów oparto na cechach ich przodków z Hokkaido i roślinność ta nadawała powierzchni wygląd kolczastej czarno-zielonej struktury; był to zbiór ogrodów bonsai, a każdy z nich stanowił wysepkę oddzieloną chropowatym morzem popękanej skały.

Japońscy turyści naturalnie uważali ten krajobraz za uroczy. Chociaż możliwe, że przyjechali tu z Burroughs: nowi emigranci odwiedzający miejsce lądowania swoich pierwszych pobratymców, jak gdyby robili sobie wycieczkę z Tokio do Kioto. A może byli to tubylcy, którzy nigdy nie widzieli Japonii. Maja potrafiłaby rozstrzygnąć tę kwestię, gdyby zobaczyła, w jaki sposób chodzą; ale właściwie nie miało to dla niej znaczenia.

Tor magnetyczny biegł dokładnie na północ od Krateru Jarry-Deslogesa, który z zewnątrz wyglądał jak duże koliste płasko wzgórze. Jego przedpole było szerokim wachlarzem śnieżnego rumoszu, upstrzonym tulącymi się do powierzchni drzewkami, a także łaciatymi szeregami ciemnozielonych i jaskrawych porostów oraz górskich kwiatów i wrzosu; każdy gatunek wyróżniał się kolorem. Dodatkowo całe pole zostało usiane rozproszonymi głazami eratycznymi, które spadły z nieba podczas formowania się krateru. Efektem tego było pole czerwonej skały, pod którą leżała barwna tęcza kwiatów.

Maja wpatrywała się w jaskrawy stok, czując lekkie oszołomienie. Śnieg, porosty, wrzos, sosny; niby wiedziała, że podczas gdy ona ukrywała się pod czapą polarną, planeta się zmieniała. Maja była też świadoma, że zanim wszystko to uległo takiej metamorfozie, w czasie kiedy ona sama mieszkała w skalnym świecie i doświadczała wszystkich tych intensywnych zdarzeń ostatnich lat, jej serce pod ich wpływem samo niemal skamieniało w stiszowit. Jednak z trudnością łączyła oba fakty. Trzeba albo sobie wszystko przypomnieć, albo chociaż poczuć cokolwiek z tego, co można sobie przypomnieć. Usiadła wyprostowana na siedzeniu, zamknęła oczy i spróbowała się odprężyć. Niech mnie otoczą wspomnienia, pomyślała.

…To wcale nie było wyraźne wspomnienie jakiegoś szczególnego wydarzenia, raczej coś w rodzaju mieszaniny zdarzeń: Frank Chalmers, wściekle coś potępiający, naśmiewający się lub wybuchający gniewem. Michel miał rację: Frank był gniewnym mężczyzną. Ale jednak charakteryzował się nie tylko gniewem. Maja wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny, ponieważ (chyba) widywała go w chwilach spokoju, a jeśli nie w chwilach spokoju — może nigdy nie widziała go spokojnego — przynajmniej w momentach szczęścia. Albo czegoś w tym rodzaju. Widziała, jak jej się obawiał, jak jej pragnął, widziała go zakochanego w niej: widziała to wszystko. Jednak… krzyczał też na nią wściekły za jakąś małą zdradę, a może w ogóle bez powodu… To oczywiście również widywała. Ponieważ ją kochał.

Ale jaki był, jaki był naprawdę? A może raczej: dlaczego był taki, jaki był? Czy w ogóle może istnieć wyjaśnienie, odpowiedź na pytanie, dlaczego ktoś jest taki, jaki jest? Tak niewiele wiedziała o jego życiu przed poznaniem jej: o całym jego życiu w Ameryce; było to „wcielenie” Franka, którego nie znała. Potężny, śniady mężczyzna, którego poznała na Antarktydzie — nawet tę „osobę” niemal zupełnie zapomniała, bowiem na jej wspomnienie nałożyło się to, co zdarzyło się na Aresie i na Marsie. A o tym, co się z nim działo przed Antarktydą, nie wiedziała zupełnie nic, albo prawie nic. Zaczął pracować w NASA, dzięki czemu dostał się do programu „Mars”, bez wątpienia w ten sam bezwzględny sposób, jaki charakteryzował go w latach późniejszych. Przez krótki czas był żonaty, w każdym razie Mai wydawało się, że coś takiego sobie przypomina. Jakie to było małżeństwo? Biedna kobieta. Maja uśmiechnęła się do swoich myśli. Potem jednak ponownie usłyszała w głowie ściszony głos Mariny, mówiącej: „Gdyby Frank nie zabił Johna” i poczuła ciarki na całym ciele. Popatrzyła na przenośny komputer, leżący na jej kolanach. Japońscy pasażerowie na przedzie wagonu śpiewali jakąś piosenkę — chyba biesiadną — i podawali jeden drugiemu flaszkę z trunkiem.

Krater Jarry-Deslogesa znajdował się już za nimi; pociąg pędził teraz wzdłuż północnego stożka Zapadliska lapygia, owalnego terenowego wgłębienia, które przez jakiś czas było wyraźnie widoczne. Potem znalazło się za horyzontem. Wgłębienie było gęsto pokryte kraterami, a wewnątrz każdego pierścienia rósł obecnie nieco odrębny od pozostałych ekoświat; miało się wrażenie, jak gdyby patrzyło się z góry na zdemolowaną kwiaciarnię: kosze porozrzucane wszędzie i przeważnie połamane, choć tu i ówdzie pojawiał się kosz żółtego gobelinu, różowy palimpsest lub białe, błękitne czy zielone perskie dywany…

Maja włączyła komputer i wystukała słowo „Chalmers”.

Bibliografia na ten temat była naprawdę ogromna: artykuły, wywiady, książki, filmy wideo, cała biblioteka jego komunikatów z Ziemią, kolejna biblioteka komentarzy — dyplomatycznych, historycznych, biograficznych, psychologicznych, psychologiczno-biograficznych: historie, komedie i tragedie, wszelkie możliwości, łącznie — najwyraźniej — z operą. Oznaczało to, że tam, na Ziemi istnieje jakaś okropna koloratura i wyśpiewuje myśli Mai.

Przerażona wyłączyła komputer, jednak po kilku minutach głębokiego oddychania ponownie go włączyła i znowu wywołała plik. Pomyślała, że nie potrafi znieść jego widoku: ani filmu wideo, ani nawet zdjęć. Wyszukała więc najkrótsze artykuły biograficzne, wydrukowane w popularnych magazynach, wybrała jeden na chybił trafił i zaczęła czytać.

Chalmers urodził się w Savannah, w stanie Georgia w 1976 roku, dorastał w Jacksonville na Florydzie. Jego matka i ojciec rozstali się, gdy miał siedem lat, a po rozwodzie mały Frank mieszkał przeważnie z ojcem w różnych mieszkaniach w pobliżu Jacksonville Beach, dzielnicy plażowych domków z taniego stiuku, zbudowanych w latach czterdziestych dwudziestego wieku, za pasażem straganów z krewetkami i budek z hamburgerami. Czasami chłopiec pomieszkiwał z ciotką i wujem w pobliżu śródmieścia, gdzie wznosiły się duże wieżowce zbudowane przez towarzystwa ubezpieczeniowe. Matka Franka przeprowadziła się do stanu Iowa, kiedy chłopiec miał osiem lat. Jego ojciec trzy razy próbował rzucić picie, wstępując do klubu anonimowych alkoholików. Frank był w szkole przewodniczącym klasy oraz kapitanem drużyny footballowej, w której grał na pozycji środkowego, a także drużyny baseballowej, gdzie był łapaczem. Jeszcze w okresie szkolnym zaproponował, by się pozbyć z rzeki St. John duszących hiacyntów. „Hasło poświęcone mu w roczniku ostatniej klasy jest tak długie, że każdy od razu zdaje sobie sprawę, że z tym młodym człowiekiem coś musiało być nie tak!”

Przyjęto go do Harvardu, gdzie otrzymał stypendium, ale po roku Frank przeniósł się do Massachussets Institute of Technology, gdzie zdobył dyplom z inżynierii i astronomii. Podczas studiów przez cztery lata mieszkał sam w pokoju nad garażem w Cambridge i na temat tego okresu jego życia zachowało się bardzo mało informacji; najwyraźniej znało go bardzo niewiele osób. „Przemknął przez Boston jak duch”.

Po ukończeniu college’u Chalmers przyjął pracę w Narodowych Korpusach Usługowych w Fort Walton Beach na Florydzie i tutaj dała się poznać jego energia i talent. Kierował jednym z najbardziej udanych, związanych z NKU, cywilnych programów zapewniania mieszkań i pracy: budował mieszkalne pomieszczenia dla karaibskich imigrantów, którzy zatrzymywali się w Pensacola. Podczas tego etapu życia znało Franka tysiące ludzi, spotykając się z nim przynajmniej na gruncie zawodowym. „Wszyscy zgodnie twierdzą, że był natchnionym przywódcą, z poświęceniem podchodzącym do spraw imigrantów, pracującym bez przerwy, aby pomóc im w integracji ze społecznością amerykańską”. Właśnie w tych latach poślubił Priscillę Jones, piękną córkę sławnej rodziny z Pensacola. Ludzie przebąkiwali o karierze politycznej. „Był na samym szczycie świata”.

Potem, w roku 2004, zakończono działalność NKU, a w następnym roku Chalmers przystąpił do programu astronautycznego w Huntsville w stanie Alabama. Jego małżeństwo rozpadło się w tym samym roku. W 2007 został astronautą i szybko otrzymał posadę w „latającej administracji”. Jednym z jego najdłuższych lotów w przestrzeń kosmiczną był sześciotygodniowy pobyt na amerykańskiej stacji kosmicznej, gdzie przebywał sam na sam z „wschodzącą gwiazdą astronautyki”: Johnem Boonem. W 2015 roku Frank został szefem NASA, a John — dowódcą tamtej stacji kosmicznej. Chalmers i Boone razem przeforsowali w amerykańskim rządzie program „Mars Apollo”, a po tym, jak Boone wylądował po raz pierwszy na Czerwonej Planecie w roku 2020, obaj zasilili szeregi pierwszej setki osadników i w 2027 roku polecieli kolonizować Marsa.

Maja patrzyła na wyraźne czarne litery rzymskiego alfabetu. Popularne artykuły ze swoimi krótkimi, dowcipnymi stwierdzeniami i wykrzyknikami miały w sobie sugestywne momenty, nie można było mieć co do tego żadnych wątpliwości. Pozbawiony matki chłopiec, którego ojciec był alkoholikiem. Ciężko pracujący młody idealista, pnący się na wysokie stanowisko, potem tracący — w tym samym roku — pracę i żonę. Zresztą, pomyślała Maja, trzeba się dokładniej przyjrzeć rokowi 2005. Najwidoczniej okres ten bardzo zmienił Franka. A dalej? Zwykłe życie astronauty, takie samo, niezależnie od tego, czy w NASA, czy w Gławkosmosie: zawsze próbować spędzać jak najwięcej czasu w kosmicznej przestrzeni, wykonywać prace administracyjne, aby rosnąć w siłę, dzięki czemu można latać jeszcze częściej… Do tego momentu w życiu Chalmersa te informacje, które Maja przejrzała, pasowały do mężczyzny, którego znała. Nie, sedno sprawy tkwiło w młodości, w dzieciństwie; chociaż… trudno jej było pojąć, wyobrazić sobie małego Franka.

Wywołała ponownie indeks i przebiegła wzrokiem po spisie materiałów biograficznych. Dostrzegła artykuł pod tytułem: Złamane obietnice: Frank Chalmers i Narodowe Korpusy Usługowe. Maja wystukała kod wywoławczy dla tego artykułu i tekst pojawił się na ekranie. Część przebiegła wzrokiem, aż zobaczyła jego nazwisko.

Chalmers, podobnie jak wielu ludzi z podstawowymi problemami psychologicznymi, spędzał lata w Pensacola na nieustannej aktywności. Wychodził z założenia, że skoro nie ma czasu na odpoczynek, nie ma też czasu na rozmyślanie. Tę strategię stosował z powodzeniem już od czasu szkoły średniej, kiedy to poza szkolnymi zajęciami poświęcał także dwadzieścia godzin tygodniowo na udział w programie powszechnego nauczania pisania i czytania. Natomiast w Bostonie, jako student, postępował w taki sposób, że stał się osobą, którą jeden z klasowych kolegów nazwał „człowiekiem niewidzialnym”. O tym okresie jego życia wiemy mniej niż o jakimkolwiek innym. Istnieją pogłoski, że swoją pierwszą bostońską zimę przemieszkał w samochodzie, myjąc się w łazienkach przy sali gimnastycznej na kampusie. Zlokalizować go można dopiero, gdy załatwia sobie przeniesienie do MIT…

Maja przeskoczyła szybko do przodu: klik, klik.

Na początku dwudziestego pierwszego wieku florydzka enklawa była jednym z najbiedniejszych rejonów państwa: stan zamieszkiwali karaibscy imigranci, zamknięto lokalne bazy wojskowe, a w dodatku wielkie nieszczęścia powodował huragan Dale. „Czułeś się, jak gdybyś pracował w Afryce” — opowiada jeden z robotników Narodowych Korpusów Usługowych. Podczas trzech lat pobytu Chalmersa na Florydzie uzyskujemy jego najpełniejszy obraz jako społecznika, zabiegającego o fundusze na rozszerzenie programu wyszukiwania stanowisk pracy, który poruszył całe wybrzeże, służąc pomocą tysiącom ludzi zmuszonym przez huragan Dale, by przeprowadzili się do prowizorycznych baraków. Programy szkoleniowe nauczyły ludzi budować domy, jednocześnie ucząc ich pewnych umiejętności, z których mogli wszędzie zrobić użytek. Programy te były ogromnie popularne wśród osób zainteresowanych, jednak napotykały na przeciwności ze strony lokalnego przemysłu inwestycyjnego. Chalmers musiał więc brać udział w polemikach i w pierwszych latach nowego stulecia często się pojawiał w lokalnych mediach, gdzie z entuzjazmem bronił swoich programów i doradzał ich zastosowanie, przedstawiając je jako przykład podstawowego, masowego i długofalowego działania społecznego. W artykule dla Fort Walton Beach Journal pisze: „Oczywistym rozwiązaniem jest skierowanie na ten problem całej naszej energii, a praca nad nim powinna się stać kwestią ustrojową. Musimy zbudować sobie domy, farmy i w ten sposób nakarmić się sami”.

Dzięki wynikom uzyskanym w Pensacola i Fort Walton Beach lokalne NKU otrzymały większe dotacje z Waszyngtonu, a także spore fundusze od uczestniczących w programie korporacji. W szczytowym momencie, w roku 2004, Narodowe Korpusy Usługowe Wybrzeża w Pensacola zatrudniały dwadzieścia tysięcy osób i były jednym z głównych czynników sprawczych czegoś, co nazywano „Renesansem nad zatoką”. Małżeństwo Chalmersa z Priscillą Jones, pochodzącą z jednej ze starych, bogatych rodzin z Panama City, wydawało się symbolizować tę nową syntezę ubóstwa i przywilejów na Florydzie. Przez około dwa lata Chalmers i Priscila stanowili sławną parę wśród społeczności wybrzeża.

Ten dobry okres przerwały wybory w roku 2004. Jednym z pierwszych posunięć nowej administracji stało się natychmiastowe rozwiązanie NKU. Chalmers spędził dwa miesiące w Waszyngtonie, gdzie — przed podkomisjami Kongresu i Senatu — zdawał raporty ze swej działalności i próbował znaleźć ludzi, którzy pomogliby mu przepchnąć ustawę przywracającą prawo istnienia dla jego programu. Ustawę rzeczywiście głosowano, jednak dwóch demokratycznych senatorów z Florydy oraz pewien kongresmen z okręgu Pensacola nie poparli jej, i Kongres nie mógł lekceważyć weta wykonawczego. Przedstawiciele nowej administracji oświadczyli więc, że NKU „zagraża siłom rynkowym” i tym samym przypieczętowali ostateczny koniec Korpusów. W osiem lat później postawiono w stan oskarżenia i zasądzono dziewiętnastu kongresmenów (łącznie z przedstawicielem miasta Pensacola) za lobbizm i podejmowanie nieprawidłowych decyzji związanych z przemysłem budowlanym, tyle że do tego czasu nie istniał już najmniejszy ślad po NKU, a uczestnicy programu rozproszyli się po kraju.

Dla Franka Chalmersa rozwiązanie NKU było prawdziwym wstrząsem. Wycofał się wówczas z działalności publicznej i pod wieloma względami nigdy się z tego szoku nie otrząsnął. Jego małżeństwo nie przetrwało przeprowadzki do Huntsville i Priscillą wkrótce wyszła ponownie za mąż za przyjaciela rodziny, którego poznała jeszcze przed przyjazdem Chalmersa na Florydę. Chalmers zamieszkał w Waszyngtonie, prowadząc proste życie — jego jedynym zainteresowaniem stała się działalność w NASA. Był tam znany z racji swego osiemnastogodzinnego dnia pracy oraz poczynań, które miały wielki wpływ na działalność agencji. Te sukcesy uczyniły go człowiekiem sławnym na cały kraj, chociaż chyba nikt w NASA, ani gdziekolwiek indziej w Waszyngtonie, nie znał go najwyraźniej zbyt dobrze w tym okresie. Można więc z całą mocą stwierdzić, że znowu obsesyjne zaangażowanie w pracę posłużyło Chalmersowi jako maska, za którą na dobre zniknął idealistyczny społecznik z florydzkiego wybrzeża.

Poruszenie w wagoniku sprawiło, że Maja podniosła oczy znad tekstu. Japończycy wstawali i zdejmowali bagaże. Stało się teraz jasne, że są to tubylcy z Burroughs. Byli przeważnie młodzi; większość z nich mierzyła około dwóch metrów, niemal wszyscy mieli bardzo długie kończyny, a uśmiechali się szeroko, szczerząc zęby. Ich głowy zdobiły jednako lśniące czarne włosy. Jakakolwiek była tego przyczyna — grawitacja, dieta czy cokolwiek innego — ludzie urodzeni na Marsie rośli wysoko. Ta grupa Japończyków przypomniała Mai ektogenów z Zygoty, te dziwne dzieci, które rosły jak na drożdżach… I które teraz rozproszyły się po planecie. Zresztą cały ich światek zniknął już na dobre, tak jak wcześniej wszystko inne w życiu Mai.

Skrzywiła się na tę myśl i pod wpływem impulsu szybko przewinęła do przodu tekst na ekranie: aż do ilustracji, którymi wzbogacono artykuł. Znalazła fotografię Franka w wieku dwudziestu trzech lat, na początku jego pracy dla NKU: ciemnowłosy młokos z bystrym, pewnym siebie uśmiechem człowieka patrzącego na świat w taki sposób, jak gdyby był mu gotów powiedzieć coś, czego ten świat nie wie. Taki młody! Taki młody i taki przekonany o własnych talentach i wartości. W pierwszej chwili Maja pomyślała, że wyglądać na osobę tak pewną siebie jest przywilejem niewinnej młodości, jednak trudno było nie zauważyć, że twarz Franka właściwie nie wyglądała na niewinną. Nic dziwnego, nie miał przecież niewinnego dzieciństwa. Był jednak bojownikiem, znalazł swój własny sposób na życie i potrafił dominować. A takiej siły nikt nie jest w stanie pokonać — tak przynajmniej zdawał się mówić jego uśmiech.

Tyle że… gdy kopniesz świat, złamiesz nogę. Jak mawiali na Kamczatce.

Pociąg zwolnił i łagodnie zaczął się zatrzymywać. Znajdowali się na Stacji Poumiera, gdzie tor z Sabishii łączył się z głównym torem magnetycznym Burroughs-Hellas.

Japończycy z Burroughs wysiedli z wagonika jeden po drugim. Maja kuknięciem wyłączyła komputer i podążyła za nimi. Stacja była tylko małym namiotem, położonym na południe od Krateru Poumiera; wnętrze było proste, a kopuła w kształcie litery „T”. Dziesiątki ludzi chodziło po trzech poziomach stacji, w grupach lub pojedynczo; większość osób było ubranych w zwykłe kombinezony robocze, choć wielu miało na sobie garnitury, mundury metanarodowców albo zwykłe ubrania, które obecnie składały się z luźnych spodni, bluzy i mokasynów.

Maja uznała widok tak wielu ludzi za nieco alarmujący i zakłopotana przeszła obok szeregu kiosków i zatłoczonych kafeterii, ustawionych frontem do torów magnetycznych. Nikt nie zwracał uwagi na łysą, starą kobietę. Czując sztuczny wietrzyk na gołej czaszce, Maja wysunęła się do przodu, aby wsiąść do następnego pociągu, który zmierzał na południe. W pamięci stale miała fotografię z książki. Czy on i ona rzeczywiście byli kiedyś tacy młodzi?

O godzinie pierwszej wtoczył się pociąg z północy. Funkcjonariusze sił bezpieczeństwa wyszli z pomieszczenia przy kafejkach i pod ich znudzonymi spojrzeniami Maja przyłożyła nadgarstek do przenośnego czytnika, po czym wsiadła do pociągu. Jakże prosta była ta nowa procedura. W czasie gdy szukała swojego fotela, jej serce kołatało. Najwyraźniej sabishiiańczycy, z pomocą Szwajcarów, przełamali nowy system zabezpieczeń Zarządu Tymczasowego. Ale i tak miała powód, aby się bać — przecież była Mają Tojtowną, jedną z najsłynniejszych kobiet w historii, jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców na Marsie. Pasażerowie na swoich siedzeniach podnosili na nią oczy, kiedy przechodziła obok nich przejściem między siedzeniami, czując się naga pod błękitnym bawełnianym kombinezonem.

Naga, ale dzięki swej szpetocie niewidzialna. A prawda była taka, że przynajmniej połowa pasażerów wagonika wyglądała tak staro jak ona, marsjańscy weterani, którzy wyglądali na siedemdziesiątkę, a mogli mieć dwa razy tyle lat — pomarszczeni, siwowłosi, łysiejący, najwyraźniej często w przeszłości narażeni na kontakt z promieniami ultrafioletowymi, w okularach — rozproszeni wśród tych wysokich, rześkich, młodych tubylców, niczym jesienne liście między wiecznie zielonymi iglakami.

Nagle w tłumie Maja zauważyła kogoś, kto wyglądał jak Spencer Jackson. Kiedy zarzucała torbę na wieszak nad głową, popatrzyła na tamten fotel trzy rzędy przed nią. Łysa głowa mężczyzny nie mówiła jej wiele, ale Maja była całkowicie przekonana, że to on. Pech. Według ogólnych zasad, które sobie wyznaczyli, pierwsza setka (czy też raczej pierwszych trzydziestu dziewięciu) starała się nigdy nie podróżować razem. Jednak zawsze istniało niebezpieczeństwo, że spotkają się gdzieś przypadkiem.

Maja siedziała w fotelu obok okna, zastanawiając się, co porabia Spencer. Ostatnio, jak słyszała, wraz z Saxem stworzyli w moholu Vishniac zespół technologiczny, który prowadził utrzymywane w tajemnicy badania nad bronią. Tak w każdym razie mówił Wład. Spencer byłby więc częścią szalonego zespołu przestępców-ekotażystów Saxa, przynajmniej w pewnym stopniu. Taki typ działalności nie pasował Mai do Spencera i zastanawiała się, czy to nie on właśnie ma na Saxa wpływ hamujący, który ostatnio zauważono w działaniach Russella.

Maja zastanawiała się także, czy Hellas stanowi jego cel podróży, czy też może wracał do ukrytych na południu kolonii? No cóż… nie dowie się, póki — w najlepszym razie — nie dotrze do Hellas, ponieważ wedle ustaleń musieli się ignorować, chyba że zostaną sami.

Tak więc Maja ignorowała Spencera — jeśli to był on — a także pasażerów ciągle wsiadających do wagonu. Fotel obok niej pozostawał pusty, natomiast naprzeciwko niej, po przekątnej, siedziało dwóch mężczyzn około pięćdziesiątki. Byli w garniturach, z wyglądu wydawali się emigrantami i prawdopodobnie podróżowali z dwoma innymi, podobnymi do siebie osobnikami, którzy zajmowali miejsca przed siedzeniem Mai. Kiedy pociąg wyjechał z namiotu stacji, mężczyźni zaczęli dyskutować na temat jakiejś gry, która najwyraźniej stanowiła ich wspólne hobby.

„Odrzucił ją na całą milę! Miał szczęście, że w ogóle ponownie ją odnalazł!”

Najwidoczniej chodziło o golf. Amerykanie, pomyślała Maja, czy też jacyś podobni. Członkowie zarządu któregoś z konsorcjów metanarodowych na delegacji, wysłani, by sprawdzić coś w Hellas (nie wspomnieli, co takiego). Maja wyjęła przenośny komputer; na uszy nałożyła słuchawki. Wywołała „Nową Prawdę” i obserwowała maleńkie obrazki z Moskwy. Trudno było jej się skoncentrować na głosach, a wysiłek wywołał senność. Pociąg pędził na południe. Reporter lamentował nad narastającym konfliktem między Armscorem i Subarashii, dotyczącym warunków planu eksploatacji Syberii. Lament ten przypominał jednakże nieszczere krokodyle łzy, ponieważ rosyjski rząd od lat z dużą nadzieją podjudzał dwóch gigantycznych przeciwników do rywalizacji, uważał bowiem, że lepiej postawić syberyjskie pola naftowe w dobrej sytuacji licytacyjnej, niż zmierzyć się ze zjednoczonym frontem metanarodowym, dyktującym wszystkie warunki. W gruncie rzeczy było zaskakujące, że owe dwa konsorcja metanarodowe wyłamały się w ten sposób z szeregu. Maja nie spodziewała się, iż coś takiego może się zdarzyć, bowiem interes metanarodowców leżał raczej w tym, aby trzymać się razem, starać się odpowiednio rozparcelować dostępne źródła i nigdy o nie ze sobą nie walczyć. Gdyby się pokłócili, krucha równowaga sił mogłaby się załamać. Taka możliwość nie była dla nich korzystna, z czego z pewnością zdawali sobie sprawę.

Rosjanka odchyliła sennie głowę do tyłu i patrzyła na mijaną okolicę. Zjeżdżali teraz do Zapadliska lapygia i przed Mają rozciągał się rozległy widok na południowy zachód. Kraina wyglądała rzeczywiście jak syberyjska granica tajgi z tundrą (tak opisywano ją w nowym programie informacyjnym, który Maja właśnie obejrzała) — wielka, pokryta popękanym szronem mieszanina wzniesień, całkowicie oblepionych twardą powłoką śniegu i lodu, goła skała pokryta porostami i bezkształtnymi kopcami mszaków w kolorach oliwki i khaki, koralowymi kaktusami i karłowatymi drzewkami, które wypełniały każde niższe wgłębienie terenu. Pinga, które pokrywały jedną z płaskich, położonych nisko kotlin, wyglądały jak wysypka rumieniowa na ludzkim ciele posmarowana ciemną maścią.

Maja zdrzemnęła się na chwilę.

Nagle szarpnął nią i obudził ze snu obraz dwudziestotrzyletniego Franka. Zaczęła sennie rozmyślać na temat tego, co przeczytała, próbując przypomnieć sobie istotne informacje i wysnuć jakieś wnioski. Na przykład kwestia ojca Franka: co go skłoniło, że trzykrotnie wstępował do klubu anonimowych alkoholików i dlaczego dwa razy (a może trzy?) wyrzucano go stamtąd? Sprawa ta nie wyglądała najlepiej. Zdaje się, że właśnie w reakcji na takie postępowanie ojca, jego syn nabrał zwyczajów pracoholika, już w młodym wieku bardzo upodobniając się do tego Franka, jakiego Maja pamiętała, mimo że praca, którą wykonywał, wydawała się być — jak dla niego — zbyt idealistyczna. Sprawiedliwość społeczna nie należała do kwestii, w które pamiętany przez Maję Frank wierzył. Był raczej politycznym pesymistą, zaangażowanym w ciągłe działania zakulisowe, pragnącym powstrzymać gorsze przed zmianą w najgorsze. Zawód: kontroler uszkodzeń… I — jeśli należało wierzyć niektórym — kontroler wzrostu własnej siły oraz znaczenia. Niewątpliwie było w tych określeniach coś z prawdy. Chociaż Maja czuła, że Frank zawsze pragnął władzy po to, ażeby prowadzić jeszcze ściślejszą kontrolę „uszkodzeń”. Nikt jednak nie potrafił rozdzielić od siebie splotów tych dwóch pobudek. Były splątane jak mech i skała na zewnątrz pociągu, na Zapadlisku. Władza, to sprawa złożona.

Gdyby tylko Frank nie zabił Johna… Maja popatrzyła na komputer, włączyła go, a następnie wystukała nazwisko Johna. Bibliografia zdawała się nie mieć końca. Sprawdziła liczbę pozycji — 2146. A była to tylko wyselekcjonowana lista. Ta dotycząca Franka liczyła zaledwie kilkaset, w najlepszym razie. Maja włączyła tryb indeksowy i wyszukała hasło: „Śmierć”.

Dziesiątki plików, setki! Oblana zimnym potem podążyła wzrokiem w dół listy. Kontakty berneńskie, Braterstwo Muzułmańskie, „Nasz Mars”, UNOMA, Frank, ona, Helmut Bronski, Sax, Samantha. Po samych tytułach zdołała zauważyć, że autorzy tekstów oskarżali wszystkie możliwe osoby. Oczywiście! Teoria konspiracyjna zawsze i wszędzie była niezwykle popularna. A ponieważ ludzie pragnęli czytać o takich katastrofach, które oznaczają coś więcej niż tylko szaleństwo jakiejś jednostki, toteż nagonkę kontynuowano.

Oburzenie, jakie poczuła widząc wybrane postaci i organizacje na liście, sprawiło, że prawie wyszła z pliku. Jednak potem pomyślała: może po prostu boję się? Otworzyła więc jedną z wielu biografii; na ekranie pojawiło się zdjęcie Johna. Zadawniony ból przeszył jej ciało, pozostawiając coś w rodzaju wybielonej, pozbawionej emocji pustki. Maja kliknięciem przeniosła się do ostatniego rozdziału.

Zamieszki w Nikozji byty wczesną manifestacją napięć panujących w marsjańskim społeczeństwie; ostatecznie i z całą mocą wybuchły w roku 2061. Na planecie przebywało już wtedy sporo arabskich techników, zmuszonych przystosować się do bardzo trudnych warunków mieszkaniowych. Żyli oni w bliskim sąsiedztwie innych grup etnicznych, w poprzednich epokach historycznych nie zawsze nastawionych do nich pokojowo, a także pracowników administracji, których o wiele lepsze warunki mieszkaniowe, przywileje do podróżowania po planecie i chodzenia po powierzchni kłuły Arabów w oczy. W dodatku w tamtym czasie do Nikozji zjechało mnóstwo ludzi reprezentujących różne grupy, połączonych chęcią świętowania powstania miasta, toteż przez wiele dni większość dzielnic była niezwykle zatłoczona.

Klik, klik…

Przyczyn ówczesnych aktów przemocy nigdy nie udało się wyjaśnić w sposób zadowalający. Niewystarczająca jest, na przykład, teoria Jensena mówiąca, że nikozyjskie zamieszki spowodował wewnętrzny konflikt arabski, zaostrzony toczoną przez Libańczyków wojną o uwolnienie kraju od wpływu Syrii. W tym czasie miały bowiem miejsce również ataki na Szwajcarów i odnotowano sporo przypadkowych aktów przemocy — obu tych spraw nie da się wytłumaczyć opierając się o sam konflikt arabski.

Oficjalne zeznania osób, przebywających tej nocy w Nikozji, nie wyjaśniają w najmniejszym stopniu, co stanowiło zapalnik dla konfliktu. Niektóre raporty sugerują obecność pewnego agent provocateur, którego tożsamości nigdy nie ustalono…

Klik, klik…

O północy, kiedy rozpoczęła się szczelina czasowa, Saxifrage Russell przebywał w kafeterii w śródmieściu, Samantha Hoyle obchodziła mur miejski, a Frank Chalmers i Maja Tojtowna spotkali się w zachodnim parku, gdzie kilka godzin wcześniej wygłaszano przemówienia z okazji święta. W tym czasie w medynie wybuchły już walki. John Boone zszedł centralną aleją, aby sprawdzić przyczynę zamieszek; równocześnie z innej strony w tym samym celu zbliżał się Sax Russell. Około dziesięć minut po rozpoczęciu się szczeliny czasowej, grupa mężczyzn — od trzech do sześciu — osaczyła Boone’a. W publikacjach prasowych czasami określa się ich mianem „Arabów”. Powalili oni Boone’a, a następnie zanieśli go do medyny, zanim którykolwiek ze świadków tego zdarzenia zdołał zareagować. Natychmiastowe poszukiwania Amerykanina nie przyniosły rezultatów i dopiero po upłynięciu szczeliny czasowej, około godziny 12:27 największa grupa poszukiwawcza zdołała zlokalizować rannego na farmie miasta. Zabrano go stamtąd do najbliższego szpitala, na Bulwarze Cyprysów. Russell, Chalmers i Tojtowna pomagali przenieść poszkodowanego…

Znowu jakieś poruszenie w wagonie oderwało Maje od tekstu. Poczuła, że jej skóra jest wilgotna i zimna, a całe ciało lekko drży. Rosjanka pomyślała, że niektóre wspomnienia nigdy się nie zacierają, niezależnie od tego, jak bardzo człowiek stara sieje stłumić; nie chciała tego, ale dokładnie przypomniała sobie leżące na ulicy szkło, ułożoną na plecach w trawie ludzką postać, zmieszanie na twarzy Franka i — nieco inaczej wyrażające się — na obliczu Johna.

Maja zauważyła, że z przodu wagonu stoi kilku strażników, którzy powoli przechodzili przejściem między siedzeniami, zbliżając się do niej. Sprawdzali dowody tożsamości oraz dokumenty podróżne. Dwaj inni ustawili się z tyłu wagonu.

Stuknięciem wyłączyła komputerek. Obserwowała trzech policjantów, idących od przodu wagonika i czuła, jak serce łomocze jej w piersi. To było coś nowego; nigdy przedtem nie widziała takiej kontroli i sądząc po reakcji pasażerów, oni również nie mieli o niej pojęcia. W wagoniku zapadła cisza; wszyscy obserwowali. Ktoś w pojeździe mógł się posługiwać fałszywym dowodem tożsamości i z tego powodu w milczeniu pozostałych można się było doszukiwać swego rodzaju solidarności. Wszystkie oczy skupiły się na policji; nikt się nie rozglądał, może nie chcąc zobaczyć, jak ktoś inny blednie pod wpływem jego spojrzenia.

Trzech policjantów reagowało beznamiętnie na spojrzenia pasażerów; można było odnieść wrażenie, że sprawdzani przez nich ludzie są im równie obojętni. Żartowali między sobą, dyskutując na temat restauracji w Odessie i gwałtownie przechodzili od jednego rzędu do następnego, jak konduktorzy, dając znaki siedzącym, aby podnieśli nadgarstki i przyłożyli do małego czytnika, a następnie powierzchownie przeglądali wyniki, porównując zaledwie przez kilka sekund ludzką twarz z fotografią z identyfikatora, która pojawiała się na małym ekranie.

Podeszli właśnie do Spencera i serce Mai zaczęło bić jeszcze gwałtowniej. Jednak Spencer (o ile to był on) po prostu pewnie przyłożył dłoń do czytnika i wpatrzył się prosto przed siebie, na oparcie fotela, który znajdował się przed nim. Nagle coś w jego ręce wydało się Mai bardzo znajome i pomyślała, że mimo tych żył i plam wątrobowych są to dłonie Spencera Jacksona; nie miała najmniejszych wątpliwości. Czuła to w kościach. Mężczyzna odpowiadał teraz ściszonym głosem na pytanie. Jeden z policjantów przytrzymał na krótko czytnik głosu i wzoru siatkówki przy twarzy Spencera, a potem wszyscy zastygli w oczekiwaniu. W końcu otrzymali szybki odczyt na wyświetlaczu, a wówczas ruszyli dalej. Znajdowali się już zaledwie o dwie osoby od Mai. Nawet bogaci biznesmeni w wagoniku milczeli, na ich twarzach pojawiały się sardoniczne grymasy, rzucali sobie wymowne spojrzenia unosząc brwi, jak gdyby uważali za absurdalny sam fakt wniesienia do pociągu czytników. Nikomu się nie podobała ta kontrola; uważali ją za pomyłkę. Z owego faktu Maja czerpała otuchę. Spojrzała przez okno. Pociąg wspinał się na południowy stok Zapadliska, posuwając się po łagodnie wznoszącym się torze magnetycznym na niskich wzgórzach, z których każde następne było wyższe od poprzedniego. Jechali stale z tą samą prędkością, jak gdyby pociąg unosił się na magicznym dywanie ponad jeszcze bardziej magicznym kobiercem, przedstawiającym krajobraz millefleur.

Kontrolerzy stanęli przed Mają. Najbliższy jej fotela mężczyzna miał nałożony w talii, na rdzawy mundurowy kombinezon, pas, z którego zwisało wiele różnych przyrządów, łącznie z pistoletem ogłuszającym.

— Identyfikator naręczny, proszę.

Mężczyzna nosił plakietkę z nazwiskiem, fotografią, dozymetrem i napisem: „Zarząd Tymczasowy Organizacji Narodów Zjednoczonych”. Był emigrantem o pociągłej twarzy; miał może ze dwadzieścia pięć lat, choć jego młody wiek łatwiej było odgadnąć ze zdjęcia, niż z samej twarzy, która wyrażała zmęczenie. Odwrócił się właśnie i powiedział do stojącej za nim kobiety-funkcjonariuszki:

— Lubię cielęcinę z parmezanem, którą tutaj przyrządzają.

Dotyk czytnika na nadgarstku Mai był ciepły. Funkcjonariuszka obserwowała Rosjankę uważnie, ale Maja zignorowała spojrzenie i zapatrzyła się na nadgarstek, żałując, że nie ma broni. Potem spojrzała w oko czytnika głosu i wzoru siatkówki.

— Jaki jest cel pani podróży? — spytał młody mężczyzna.

— Odessa.

Przez moment trwało milczenie.

Potem rozległ się wysoki pisk.

— Przyjemnego pobytu.

Odeszli.

Maja próbowała wyrównać i uspokoić oddech. Czytniki nadgarstków mierzyły tętno i jeśli komuś zaczynało bić w tempie mniej więcej ponad sto dziesięć uderzeń na sekundę, czytnik zawiadamiał o tym fakcie aplikator; w tym sensie urządzenie to pełniło więc również funkcję prostego wykrywacza kłamstw. Najwidoczniej jednak jej tętnu udało się nie przekroczyć wyznaczonej granicy. Ale przecież mój głos, mój wzór siatkówki, pomyślała z lękiem Maja, przecież one nigdy nie zostały zmienione. Szwajcarski system przyznawania paszportów musi był naprawdę potężny, skoro potrafi zamaskować wcześniejsze dane osoby sprawdzanej, przynajmniej w tym systemie zabezpieczeń. Czy zrobili to Szwajcarzy? A może sabishiiańczycy, Kojot, Sax albo jakaś siła, o której istnieniu Maja nie miała nawet pojęcia? Czyżby naprawdę udało jej się przejść bezproblemowo przez kontrolę? A może dali spokój, aby móc ją później śledzić? Może chcą, aby ich doprowadziła do innych poszukiwanych osób z pierwszej setki? Wydawało się to tak samo prawdopodobne, jak pomysł, że potrafili opanować duże banki danych — tak samo prawdopodobne, a może nawet bardziej.

Jakkolwiek było, Maję na razie pozostawiono w spokoju. Kontrolerzy odeszli. Jej palec zastukał w mikrokomputer i mimowolnie przypomniała sobie, o czym czytała przed pojawieniem się policji. Michel miał rację: rzeczywiście czuła się wytrzymała i mocna, rzeczywiście miała siły, by przebijać się ponownie przez tę całą sprawę. By przeglądać teorie na temat śmierci Johna Boone’a. Został zabity, a teraz ją sprawdzała policja podczas podróży po powierzchni Marsa zwykłym pociągiem. Trudno było nie zauważyć, że musiał istnieć jakiś związek tych dwóch faktów, jakiś rodzaj związku przyczynowo-skutkowego. Trudno było nie pomyśleć, że gdyby John żył, tego typu sytuacje nie miałyby na Marsie miejsca.

Wszystkie ważne osobistości przebywające tej nocy w Nikozji oskarżano o związek z morderstwem. Russella i Hoyle stawiały w gronie podejrzanych ostre różnice w poglądach na politykę „Naszego Marsa”, Tojtownę — kłótnia kochanków, a rozmaite mieszkające w mieście grupy etniczne czy państwowe — polityczne spory, rzeczywiste lub urojone. Oczywiście, najwięcej podejrzeń przez wszystkie lata, które upłynęły od morderstwa, padało na osobę Franka Chalmersa. Chociaż widziano go z Tojtowną w chwili napaści (co według niektórych teorii każe oskarżać Tojtownę o współudział lub nazywać ją wręcz współkonspiratorką), jego kontakty z Egipcjanami i Saudyjczykami w Nikozji tej nocy oraz zadawniony konflikt z Boonem sprawiają, co nieuniknione, że Chalmersa utożsamia się często z „podstawowym motywem”, dla którego zamordowany został Boone. Niewiele osób, jeśli są w ogóle takie, zaprzecza, że Selim el-Hayil był przywódcą trzyosobowej grupy Arabów, do czego przyznali się oni tuż przed swoim samobójstwem (być może również zostali zamordowani). Jednak fakt ten czyni Chalmersa jeszcze bardziej podejrzanym, ponieważ wiadomo, iż był on znajomym el-Hayila. Rozmaite ulotki i inne tego typu publikacje twierdzą rzekomo, iż w Nikozji tamtej nocy znajdował się „pasażer na gapę”, który widział Chalmersa i el-Hayila pogrążonych w rozmowie. Ponieważ jednak „pasażer na gapę” jest mitem, za pomocą którego niektórzy ludzie określają anonimowego, zwykłego mieszkańca Marsa, istnieje możliwość, że ta metafora jest tylko kamuflażem dla osób, które nie chciały się ujawnić jako świadkowie.

Maja kuknięciem przeskoczyła na koniec tekstu.

El-Hayil znajdował się w ostatnim stadium śmiertelnych paroksyzmów, kiedy wszedł do hotelu zamieszkiwanego przez Egipcjan i przyznał się do zamordowania Boone’a, utrzymując, że on sam jest wprawdzie przywódcą, jednak pomagali mu w akcji Rashid Abou i Buland Besseisso z ahadyjskiego skrzydła Braterstwa Muzułmańskiego. Ciała Abou i Besseissa znaleziono później tego popołudnia w jakimś pokoju w medynie. Zmarli, zatruci koagulatorami, które zaaplikowali sobie sami lub podali jeden drugiemu.

Prawdziwi mordercy Boone’a byli więc martwi. Jednakże powodu, dla którego go zabili i kto mógł z nimi współpracować w przygotowaniu akcji, nigdy nie poznamy. Nie pierwszy raz zaistniała taka sytuacja, i nie ostatni, ponieważ im dłużej szukamy, tym więcej pojawia się znaków zapytania.

Gdy Maja przeglądała przypisy do artykułu, wstrząsnął nią fakt, jak wiele materiałów napisano na temat śmierci Boone’a. Dyskutowali tę kwestię historycy, uczeni przeróżnych dziedzin i wszelkich maści spiskowcy. Wyłączyła komputer, odwróciła twarz w kierunku podwójnego okna, po czym zacisnęła powieki, próbując przywołać w pamięci wizerunek Franka, a także Boone’a: takich, jakimi ich znała. Przez ostatnie lata starała się nie myśleć o Johnie, ból wspomnienia był bowiem zbyt wielki; a z jakiegoś powodu nie chciała wcześniej myśleć również o Franku. Natomiast teraz zapragnęła, by wrócili. Ból stał się już tylko widmem bólu, ale potrzebowała ich powrotu, dla własnego dobra. Ponieważ musiała poznać prawdę.

Mityczny pasażer na gapę… Zacisnęła zęby, czując przypomnienie tego nieważkiego halucynacyjnego strachu, którego doświadczyła, gdy zobaczyła go po raz pierwszy: brązowa, osobliwie zniekształcona twarz i wielkie, wyolbrzymione przez szkło oczy… Czy rzeczywiście coś wiedział? Czy naprawdę był wówczas w Nikozji? Desmond Hawkins, pasażer na gapę, Kojot… Był dziwnym człowiekiem. Nigdy nie potrafiła z nim normalnie rozmawiać. Trudno powiedzieć, czy udałoby jej się teraz, gdy tak bardzo tego potrzebowała; szczerze w to wątpiła.

„Co się dzieje?” — spytała wtedy Franka, gdy usłyszeli odgłosy desperackich krzyków.

Szybkie wzruszenie ramion, odwrócony wzrok. „Coś, co się robi pod wpływem impulsu”. Gdzie wcześniej słyszała te słowa? Frank odwrócił wzrok, kiedy to powiedział, jak gdyby nie mógł znieść jej spojrzenia. Jak gdyby powiedział jej zbyt wiele.

Górskie pasma, które otaczały basen Hellas, najszersze były na zachodnim półksiężycu zwanym Hellespontus Monies. Ze wszystkich marsjańskich pasm to właśnie najbardziej przypominało ziemskie góry. Na północy, w miejscu, gdzie tor magnetyczny z Sabishii i Burroughs wcinał się w basen, pasmo było węższe i niższe, a powierzchnia — nawet nie tyle z powodu górzystości terenu, a raczej z powodu nieregularnego uskoku do dna basenu — pozornie cisnęła się na północ w płytkich koncentrycznych falach. Tor magnetyczny schodził zboczem pagórka i często zdarzały się tu ostre, gwałtowne zakosy na długich pochyłościach wciętych w stoki skalnych fal, z których każda następna była niższa od poprzedniej. Na tych zakrętach pociąg znacznie zwalniał i raz za razem przez całe minuty za oknem Mai trwał widok albo fali z obnażonego bazaltu, po której zjeżdżali, albo dużego obszaru północno-zachodniego Hellas, ciągle jeszcze oddalonego od toru o trzy tysiące metrów w dół.

Hellas było szeroką, płaską równiną, na pierwszym planie w kolorach ochry, oliwki i khaki. Dalej na horyzoncie zmieniało się w brudną mieszaninę połyskującej jak potłuczone lustro bieli; był to lodowiec nad Low Point, nadal w większości zamarznięty, choć z każdym rokiem coraz bardziej tajał. Na jego powierzchni znajdowały się stopione stawy, natomiast daleko poniżej — głębsze wodne złoża soczewkowate, w których obficie pieniło się życie i które od czasu do czasu przełamywały się na powierzchnię lodu albo nawet na przyległe tereny, jako że ten płat lodu rósł niezwykle szybko. Na dno basenu wypompowywano wodę z warstw wodonośnych, znajdujących się pod otaczającymi górami. Głęboka depresja w północno-zachodniej części basenu, gdzie znajdowało się Low Point i mohol, stanowiła centrum tego nowego morza, które miało ponad tysiąc kilometrów długości i, w najszerszym punkcie — właśnie nad Low Point — trzysta kilometrów szerokości. A poza tym usytuowane zostało w najniższym punkcie na Marsie. Bardzo obiecująca sytuacja, jak twierdziła Maja już od chwili wylądowania na planecie.

Miasto Odessa zostało założone dość wysoko na północnym zboczu basenu, na wysokości jednego kilometra ponad miejscem, gdzie zamierzano ustabilizować ostateczny poziom morza. Tym sposobem miasto stało się portem czekającym na wodę i ze względu na to oczekiwanie, jego południową krawędź stanowił długi chodnik z desek, zwany też gzymsem: szeroka trawiasta esplanada, która biegła do wnętrza namiotu, zabezpieczonego na krawędzi wysokiej tamy, znajdującej się obecnie ponad nagą ziemią. Kiedy pociąg zbliżał się do Odessy, obserwatorzy, widząc tamę, mieli wrażenie, że leży przed nimi tylko pół miasta, że jego południowa część oderwała się i zniknęła.

Wreszcie pociąg wjechał na peron miejskiej stacji kolejowej i widok zniknął, jakby odcięty. Pociąg zatrzymał się, a wówczas Maja zdjęła torbę i wyszła z wagonu, podążając za Spencerem. Nie patrzyli na siebie, ale gdy tylko wydostali się ze stacji, podobnie jak wiele innych osób poszli na przystanek tramwajowy, gdzie wsiedli do małego błękitnego tramwaju, który jeździł za gzymsowym parkiem, sąsiadującym z tamą. W pobliżu zachodniego końca miasta oboje wysiedli na tym samym przystanku.

Za otwartym rynkiem ocienionym platanami, znajdował się trzykondygnacyjny kompleks mieszkalny wewnątrz otoczonego murem dziedzińca; boczne ściany obrastały rzędy młodych cyprysów. Każde kolejne piętro budynku było nieco cofnięte w stosunku do poprzedniego, toteż na dwóch wyższych poziomach znajdowały się balkony, na których stały drzewka w donicach; z balustrad zwisały skrzynki z kwiatami. Kiedy Maja wspinała się po schodkach ku bramie dziedzińca, uznała, że architektura budynku przypomina jej spalone arkady Nadii; tyle że tu, na górze, z powodu pobielonych ścian i błękitnych żaluzji, oświetlona późnopopołudniowym słońcem wiszącym za rynkiem budowla wyglądała jak znad Morza Śródziemnego lub Czarnego; całość była także nieco podobna do pewnych ekskluzywnych nadbrzeżnych bloków mieszkalnych w ziemskiej Odessie. Przy bramie Maja odwróciła się, aby spojrzeć za siebie ponad rynkowymi platanami; słońce tkwiło nad górami Hellespontus i kierowało się coraz bardziej na zachód, ku odległej lodowej krainie. Odblaski światła słonecznego połyskiwały barwą tak żółtą, jak masło.

Maja przeszła za Spencerem przez ogród, weszła do budynku, przedstawiła się konsjerżce — dokładnie tak jak on przyjęła od kobiety klucz, a następnie ruszyła do przydzielonego jej mieszkania. Cały budynek należał do Praxis i niektóre mieszkania w nim funkcjonowały jako tak zwane bezpieczne domy, łącznie z jej mieszkaniem i bez wątpienia także mieszkaniem Spencera.

Spencer i Maja wsiedli razem do windy i, nie odzywając się do siebie, pojechali na trzecie piętro. Mieszkanie Mai dzieliły cztery drzwi od apartamentu Spencera. Rosjanka weszła do środka. Dwa przestronne pomieszczenia, z tego jedno z wnęką kuchenną; poza tym łazienka i pusty balkon. Widok z kuchennego okna rozciągał się na balkon i na odległy lodowiec.

Maja położyła torbę na łóżku i ponownie wyszła na zewnątrz. Skierowała się na rynek, ponieważ chciała sobie kupić coś na kolację. Zakupy zrobiła u sprzedawców przy wozach i pod parasolami, a potem usiadła na ławce, stojącej na trawie, przy gzymsie. Jedząc souvlakie, którą popijała retsiną z maleńkiej butelki, Rosjanka obserwowała, jak wieczorne tłumy powoli przemieszczają się w górę i w dół gzymsu. Najbliższa krawędź lodowego morza znajdowała się mniej więcej jakieś czterdzieści kilometrów od miasta i teraz niemal cały lód — z wyjątkiem części odsuniętej najbardziej na wschód — pokryty był cieniem Hellespontusa: mroczny błękit stopniowo przechodzący na wschodzie w róż zorzy.

W pewnej chwili na ławce obok niej usiadł Spencer.

— Ładny widok — zauważył.

Skinęła głową i jadła dalej. Podsunęła mu butelkę z retsiną, ale odpowiedział:

— Nie, dziękuję.

Mówiąc to, pokazał jej na wpół zjedzone tamale. Maja pokiwała głową i upiła łyk z butelki.

— Nad czym pracujesz? — spytała, przełknąwszy płyn.

— Robię części dla Saxa. Bioceramika, między innymi.

— Dla Biotique?

— Dla jej siostrzanej firmy. Ona Wytwarza Muszelki.

— Co takiego?

— Tak brzmi nazwa tego przedsiębiorstwa. Jednego z wydziałów Praxis.

— Skoro mowa o Praxis… — Maja na krótko spojrzała na Spencera.

— Tak. Sax dość szybko potrzebuje tych części.

— Zrobi z nich broń?

— Tak.

Maja potrząsnęła głową.

— Potrafisz utrzymać go na uwięzi przez jakiś czas?

— Mogę spróbować.

Obserwowali światło słoneczne sączące się z nieba, tryskające na zachód jak płyn. Za nimi światła migotały jeszcze w koronach drzew nad rynkiem, jednak powietrze zaczęło się powoli ochładzać. Maja była zadowołona, że siedzi obok niej stary przyjaciel. Milczenie wydawało jej się przyjemne. Stosunek Spencera do niej stanowił wyraźny kontrast wobec zachowania Saxa; w przyjaznym zachowaniu Spencera Maja wyczuwała przeprosiny za to, że oskarżał ją w pojeździe, gdy odjeżdżali z Kasei Vallis. Miała też wrażenie, że wybacza jej to, co uczyniła Phyllis. Doceniała go. A zresztą Spencer należał do jej „najbliższej rodziny” i cieszyła się, że jest tutaj. Tutaj, gdzie rozpoczynała nowe życie. Nowe miasto, nowe życie — jak wiele nowego zdarzy się teraz?

— Znałeś Franka bardzo dobrze? — zapytała.

— Raczej nie. Nie tak jak ty i John.

— Sądzisz… czy sądzisz, że mógł być zamieszany w zamordowanie Johna?

Spencer nadal patrzył na błękitny lód, pokrywający czarny horyzont. W końcu wziął z ławki stojącą obok Mai butelkę z retsiną i wypił. Potem spojrzał na nią.

— Czy to ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie?

Wcześniej Maja spędziła wiele lat pracując w basenie Hellas i była przekonana, że dzięki swemu niskiemu położeniu teren ten jest wymarzonym miejscem na założenie kolonii. Obecnie kraina leżała tuż ponad jednokilometrowym konturem, który znajdował się wszędzie wokół basenu, w miejscach, które badała jako jedna z pierwszych. W AI miała jeszcze stare notatki na ten temat i teraz, jako Ludmiła Nowosybirskaja, zamierzała zrobić z nich użytek.

Otrzymała pracę w biurze spółki hydrologicznej, która wypełniała basen wodą. Zespół ten stanowił część konglomeratu wielu organizacji, zajmujących się przekształcaniem i eksploatacją basenu; wśród nich znajdowały się towarzystwa naftowe Czarnomorskiej Grupy Gospodarczej, a także rosyjskie przedsiębiorstwo, które wcześniej próbowało wskrzesić Morze Kaspijskie oraz Aralskie. Była wśród nich również spółka Mai — o nazwie Głębokie Wody — która należała do Praxis. Praca Mai wiązała się z koordynacją wielu operacji hydrologicznych w regionie, toteż Rosjanka znowu zamierzała się dostać w samo serce projektu „Hellas”, dokładnie tak samo jak kiedyś, kiedy właśnie ona, Maja, stanowiła siłę napędową całego planu. Powrót po latach był z różnych przyczyn satysfakcjonujący, choć niektóre dokonania wydały się Mai ze wszech miar dziwne: na przykład, fakt, iż „jej” miasto, Low Point (Maja musiała przyznać po latach, że była to źle wybrana lokalizacja) znajdowało się teraz na zewnątrz, z każdym dniem coraz bardziej. To było jasne: zatopiona przeszłość, zatopiona przeszłość, zatopiona przeszłość…

W każdym razie Maja otrzymała pracę i mieszkanie, które wypełniła używanymi meblami, wiszącymi przyborami kuchennymi oraz roślinami w doniczkach. Odessa okazała się miłym miastem. Została zbudowana głównie z żółtego kamienia i brązowej dachówki, a umiejscowiono ją na fragmencie zbocza stożka basenu, które wyginało się do środka bardziej niż inne, tak że z każdej części miasta można było spojrzeć w dół na samo centrum jeszcze suchego nabrzeża; zewsząd rozciągał się także wspaniały widok ponad basenem na południe. W niżej położonych dzielnicach znajdowały się sklepy, miejsca pracy i parki, wyższe natomiast podzielono na pocięte pasami ogrodów kwartały mieszkalne. Odessa leżała tuż nad trzydziestym stopniem szerokości areologicznej południowej, toteż Maja trafiła tu z pełnej jesieni w pełną wiosnę. Teraz towarzyszyło jej duże gorące słońce, które oświetlało swymi promieniami deptaki górnej części miasta i topiło zimowy śnieg na krawędziach lodowej masy oraz wierzchołkach gór Hellespontus na zachodnim horyzoncie lodowego morza. Ładne niewielkie miasteczko.

Mniej więcej miesiąc później od przyjazdu Mai przyjechał z Sabishii Michel i zajął pokoje tuż obok jej mieszkania. Na sugestię Mai zainstalował drzwi łączące ich salony, po czym rozpoczęli wędrówki między dwoma mieszkaniami. Właściwie mieszkali razem, a jednocześnie żyli każde swoim życiem w małżeńskiej atmosferze, której Maja nigdy przedtem nie doświadczyła; obecnie normalność tę uznała za bardzo kojącą. Nie kochała Michela miłością namiętną, ale uważała go za prawdziwego przyjaciela, wspaniałego kochanka i dobrego terapeutę; gdy był obok, czuła się tak, jak gdyby wewnątrz miała kotwicę powstrzymującą ją przed odlotem w świat radosnej hydrologii lub rewolucyjnego ferworu, a także przed zbyt głębokim pogrążeniem się w straszliwe otchłanie politycznej rozpaczy, albo odrazy do samej siebie. Ruch w górę i w dół sinusoidy własnych nastrojów był dla Mai bezradnym drganiem, którego nienawidziła, a więc wysoko sobie ceniła wszystko, co robił Michel w kwestii modulacji tej amplitudy. Nie mieli w mieszkaniach żadnych luster, co wraz z dawkami klomipraminy pomagało złagodzić napady depresji Mai. Jednak jej własne odbicia w dnach garnków i ciemnych nocnych oknach, przypominały jej o wszystkim, co złe. Musiała więc bardzo nad sobą panować, co starała się robić jak najczęściej.

Dzięki obecności Spencera, mieszkającego nieco dalej na tym samym korytarzu, budynek trochę kojarzył się Mai z Underhill. Uczucie to wzmacniały sporadyczne wizyty gości spoza miasta, wykorzystujących mieszkania ich trojga jako „bezpieczne domy”. Kiedy przyjeżdżali inni przedstawiciele pierwszej setki, Maja, Michel i Spencer wychodzili z nimi na spacery i przechadzali się po oczekującym na wodę nabrzeżu, patrzyli na zlodowaciały horyzont i wymieniali się nowinami, jak starzy ludzie wszędzie na obu planetach. Koalicja „Nasz Mars”, prowadzona przez Kaseia i Harmakhisa, stawała się coraz bardziej radykalna. Peter pracował nad windą, wyczerpany jak ćma latająca wokół światła. Sax chwilowo przerwał swą szaloną kampanię ekotażową (dzięki Bogu!) i skoncentrował się na projektach przemysłowych w moholu Vishniaca, gdzie budował między innymi pociski „ziemia-przestrzeń kosmiczna”. Maja uważała, że nie potęga militarna jest im potrzebna; w tej kwestii zgadzała się z Nadią, Nirgalem i Artem. Potrzebowali czegoś innego, czegoś, czego nie potrafiła sobie jeszcze uzmysłowić. I ta szczelina w jej myślach była jednym z zapalników, które powodowały drogę w dół po sinusoidzie jej nastrojów i były jedną z rzeczy, które naprawdę wściekały Rosjankę.

Maję zaczęła interesować wykonywana praca. Polegała ona na koordynacji różnych aspektów projektu zalewania basenu. Udawała się do biura w centrum miasta i tam intensywnie pracowała, przeglądając raporty przysyłane przez wiele załóg różdżkarzy i przedstawicieli operacji wiertniczych; wszystkie pełne były sugestywnych danych szacunkowych na temat ilości wody, którą można by wpuścić do basenu, i wszystkim towarzyszyły prośby o dodatkowe wyposażenie oraz personel, co znacznie przekraczało rezerwy i możliwości Głębokich Wód. Z fotela w biurze trudno było oszacować zasadność różnych żądań, toteż przedstawiciele technicznej ekipy Mai zwykle tylko spoglądali bezradnie i wzruszali ramionami.

„Przypomina to ocenę w konkursie na najlepszego blagiera” — zauważył ktoś z nich.

Następnie zaczęły przychodzić także raporty z wszystkich nowo powstających w basenie kolonii; ludzie budujący je pochodzili z Grupy Czarnomorskiej, albo byli związani z konsorcjami metanarodowymi. Wiele grup po prostu trudno było zidentyfikować — jedna z różdżkarskich ekip Mai odnotowała istnienie jakiegoś miasta namiotowego, które formalnie nie istniało i nikogo nie interesowała jego rejestracja. Natomiast dwa duże projekty kanionowe — w Dao Vallis i systemie Harmakhisa-Reulla — były najwyraźniej zaludnione przez znacznie większą liczbę osób niż można się było doliczyć w oficjalnej dokumentacji, a zatem ludzie ci musieli żyć pod przybranymi nazwiskami i mieć sfałszowane życiorysy — dokładnie tak, jak Maja — albo żyć zupełnie poza siecią. Wszystkie tego typu informacje Rosjanka uważała za bardzo ciekawe.

Jakiś rok wcześniej ukończono właśnie budowę toru magnetycznego wokół Hellas; technicznie było to trudne zadanie, ponieważ stożek basenu porozdzierany był rozpadlinami i podłużnymi występami, a także — z powodu bombardowania dużymi ejektamentami — upstrzony kraterami. Obecnie jednak tor ten znajdował się już na swoim miejscu i Maja zdecydowała, że powinna zaspokoić własną ciekawość i wybrać się w podróż po okolicy. Chciała osobiście skontrolować cały projekt Głębokich Wód, a także przyjrzeć się niektórym nowym koloniom.

O towarzystwo w wyprawie poprosiła jedną z pracownic działu areologii przedsiębiorstwa, młodą kobietę imieniem Diana, której raporty docierały do Mai ze wschodniego basenu. Raporty te były bardzo lapidarne i pozornie niczym się nie wyróżniały, ale Maja dowiedziała się od Michela, że dziewczyna jest dzieckiem syna Esther, Paula, którego Esther urodziła niedługo po opuszczeniu Zygoty. Z tego, co Maja wiedziała, Esther nigdy nikomu nie wyjawiła, kto jest ojcem chłopca, toteż mógł nim być zarówno mąż Esther, Kasei — a wówczas Diana byłaby bratanicą Jackie i praprawnuczką Johna i Hiroko — jak i Peter (tak przypuszczało wiele osób), a w takim wypadku byłaby tylko półbratanicą Jackie oraz praprawnuczką Ann i Simona. Obie te możliwości Maja uznała za intrygujące, a poza tym młoda kobieta była jedną z yonsei, czwartego pokolenia Marsjan, co również bardzo interesowało Maję, niezależnie od antenatów dziewczyny.

Sama młoda Marsjanka rzeczywiście okazała się godna zainteresowania Mai. Poznały się w biurach Odessy na kilka dni przed podróżą. Była to kobieta niezwykle masywnej budowy (ponad dwa metry wzrostu, bardzo krągła i mocno umięśniona), ale poruszająca się z gracją, o azjatyckich rysach i wystających kościach policzkowych; wydawała się przedstawicielką jakiejś nowej rasy, która zdecydowała się dotrzymać Mai towarzystwa w podróży po nowym zakątku świata.

Okazało się, że Diana nieomal cierpi na obsesję związaną z basenem Hellas i jego ukrytą wodą; mówiła o tym terenie godzinami, tak długo i szczegółowo, że Maja uznała tajemnicę pochodzenia dziewczyny za rozwiązaną — była przekonana, że osoba, która jest taką maniaczką na punkcie Marsa, musi być spokrewniona z Ann Clayborne, wobec czego ojcem Paula powinien być Peter.

Maja siedziała w fotelu pociągu obok tej dużej młodej kobiety i obserwowała ją albo spoglądała przez okno na urwiste północne zbocze basenu. Czasem zadawała pytania i patrzyła, jak Diana przesuwa kolana, które niemal się stykały z oparciem znajdującego się przed nią siedzenia. Nietrudno było dostrzec, że te kolejowe fotele były zbyt małe, jak na potrzeby tubylców.

Jedną z kwestii, które fascynowały Dianę, stanowiło odkrycie, że pod basenem Hellas znajduje się znacznie więcej podziemnej wody, niż przewidywały to modele areologiczne. Odkrycie to, dokonane podczas badań terenowych w ostatniej dekadzie, zainspirowało aktualny projekt „Hellas”, który miał zmienić hipotetyczne morze z miłego pomysłu w realną możliwość. Jednocześnie ów plan zmusił areologów do ponownego rozważenia ich teoretycznych modeli wczesnej historii Marsa i spowodował zainteresowanie innymi dużymi basenami pouderzeniowymi na planecie; zaczęto organizować wyprawy rozpoznawcze do otaczających krainę Argyre Charitum Monies i Nereidum Monies, a także na wzgórza opasujące południowe Isidis.

Jeśli chodzi o sam basen Hellas, to prawie już zakończono obliczenia. Wynikało z nich, że odkryto może ze trzydzieści milionów metrów sześciennych wody, chociaż niektórzy różdżkarze twierdzili, że z pewnością to nie wszystko.

— Istnieje jakiś sposób, aby się dowiedzieć, kiedy się skończą te źródła? — spytała Dianę Maja, zastanawiając się nad wszystkimi, zgłaszanymi do jej biura, prośbami o dodatkowe środki.

Diana wzruszyła ramionami.

— Po jakimś czasie po prostu wszędzie widzisz wodę.

— A co z samym dnem basenu? Czy zalanie go może uniemożliwić dotarcie do jakichś formacji wodonośnych?

— Nie.

— Jak wyjaśniła Diana, pod samym dnem basenu znajdowało się bardzo niewiele wody. Dno zostało osuszone przez pierwotne uderzenie meteorytowe i teraz składało się z warstwy eolicznego osadu, mniej więcej kilometrowej grubości, która leżała pod twardą pokrywą zgruzowanej skały, powstałą podczas tego krótkiego, aczkolwiek o ogromnym ciśnieniu uderzenia. Ten sam nacisk spowodował również głębokie pęknięcia wszędzie wokół stożka basenu i one właśnie wyzwoliły niezwykle duże odgazowanie z wnętrza planety. Substancje lotne przesączyły się w górę, po czym schłodziły się, a ich część wodna wciekła do płynnych warstw wodonośnych i spłynęła w wiele stref wysoce nasyconej zmarzliny.

— Niezłe uderzenie — zauważyła Maja.

— Rzeczywiście było duże.

Zwykle, jak powiedziała Diana, meteoryty są wielkości jednej dziesiątej rozmiaru krateru czy basenu, który tworzą (tak jak postaci historyczne, pomyślała Maja); toteż, w tym wypadku, uderzająca w powierzchnię planetezymala była ciałem o średnicy około dwustu kilometrów, które spadło na starożytny, zbombardowany już teren wyżynny. Widoczne ślady wskazywały na fakt, iż była to prawdopodobnie zwykła asteroida, składająca się głównie z chondrytu węglowego o dużej zawartości wody, a poza tym trochę niklu i żelaza. Musiała spaść z prędkością około siedemdziesięciu dwóch tysięcy kilometrów na godzinę i uderzyć lekko pod kątem w kierunku wschodnim, co wyjaśniało ogromny zniszczony region, leżący właśnie na wschód od Hellas, a także wysokie, stosunkowo regularne koncentryczne grzbiety Hellespontus Montes na zachód od basenu.

Następnie Diana opisała kolejną zasadę uderzenia, która wyzwoliła u Mai wolne skojarzenia w postaci analogii do ludzkiej historii: im większy meteoryt, tym mniejsza jego ilość pozostawała po kolizji. W ten sposób podczas naprawdę kataklizmowego uderzenia wyparowywały niemal wszystkie fragmenty meteorytu; chociaż, na przykład, pod Kraterem Gledhilla znaleziono mały bolid grawitacyjny, który niektórzy areologowie uważali za — prawie na pewno — zagrzebaną pozostałość pierwotnej planetezymali, stanowiącą jej może jedną dziesięciotysięczną część albo nawet mniej. Niektórzy utrzymywali, że gdyby pofatygowano się wykopać ten fragment, dostarczyłby on całego żelaza i niklu, jakiego mogliby kiedykolwiek potrzebować mieszkańcy planety.

— Czy taka operacja jest w ogóle możliwa do przeprowadzenia? — spytała Maja.

— Raczej nie. Łatwiej i taniej jest eksploatować asteroidy.

I to właśnie robimy, pomyślała ponuro Maja. Tak brzmiały też obecnie więzienne wyroki, teraz, gdy władzę sprawował ZT ONZ: kilka lat na pasie asteroidowym, spędzanych na obsłudze bardzo specjalistycznych statków wydobywczych i maszyn automatycznych. Zarząd Tymczasowy uważał tę karę za skuteczną. Cieszyły go także więzienia, które znajdowały się daleko, a równocześnie przynosiły zyski.

Jednak Diana ciągle myślała o straszliwych narodzinach basenu. Uderzenie meteorytu miało miejsce mniej więcej trzy i pół miliarda lat temu, kiedy litosfera planety była cieńsza, a wnętrze gorętsze. Siły wyzwolone przez uderzenie były trudne do wyobrażenia: całkowita energia stworzona przez ludzkość w ciągu całej historii była niczym w porównaniu z ową mocą. Z tego też powodu późniejsza aktywność wulkaniczna była tu naprawdę znaczna. Okolice Hellas pokrywała wielka liczba starożytnych wulkanów, które powstały tuż po uderzeniu meteorytu, łącznie z Australis Tholus na południowym zachodzie, Amphitrades Patera na południu oraz Hadriaca Patera i Tyrrhena Patera na północnym wschodzie. Uważano, że blisko wszystkich tych regionów wulkanicznych powinny się znajdować formacje wodonośne z płynną wodą.

Dwie z tych formacji wybuchły w zamierzchłych czasach, wylewając swą zawartość na powierzchnię i pozostawiając na wschodnim zboczu basenu dwie charakterystyczne, faliste, wyżłobione przez wodę doliny: Dao Vallis, powstałą na pofałdowanych zboczach Hadriaca Patera oraz — oddaloną bardziej na południe — parę połączonych dolin, znaną jako system Harmakhisa-Reulla, system, który ciągnął się przez tysiąc kilometrów. Od czasu wybuchów, przez miliony lat, formacje wodonośne pod dnami dolin ponownie zapełniły się wodą. Załogi budowlane zdążyły już pokryć namiotem Dao, a obecnie pracowały nad Harmakhisem-Reullem i wyzwalały z formacji wodonośnych wodę, która długimi zamkniętymi kanionami spływała do ujść na dnie basenu. Maję niezwykle interesowały te duże nowe obszary, dodawane do istniejącej już powierzchni, przystosowanej do ludzkiego bytowania, toteż Diana, która znała je dobrze, postanowiła ją zabrać w odwiedziny do swoich przyjaciół w Dao.

Pociąg, którym jechały, przez cały pierwszy dzień posuwał się wzdłuż północnego stożka Hellas; niemal bez przerwy w polu widzenia dwóch kobiet znajdował się lód na dnie basenu. Minęły Sewastopol — małe miasto na stoku, którego skalne ściany przybrały tego popołudnia odcień florenckiej żółci — a następnie dotarły do Piekielnych Wrót: miasta leżącego na najniższym końcu Dao Vallis.

Maja i Diana wysiadły z pociągu na stacji kolejowej Piekielnych Wrót późnym popołudniem i spojrzały z góry na to nowo powstałe miasto namiotowe, ulokowane pod ogromnym wiszącym mostem. Na moście znajdował się kolejowy tor magnetyczny, łączący stoki Dao Vallis do samego wylotu kanionu. Kolumny mostu ciągnęły się przez ponad dziesięć kilometrów. Ze stożka kanionu przy moście, w miejscu, gdzie znajdowała się stacja kolejowa, można było dostrzec rozszerzającą się gardziel kanionu na dnie basenu, rozciągającego się pod witrażem dziwacznych, zabarwionych słońcem chmur. Spojrzawszy w inną stronę, obserwator mógł dostrzec urwisty, wąski świat właściwego kanionu. Gdy kobiety szły schodkową krętą ulicą do centrum, nowy namiot nad kanionem widoczny był tylko jako jakaś mgiełka w odcieniu czerwieni wieczornego nieba; czerwień ta była rezultatem rozproszonych drobin miału, leżących na powłoce namiotu.

— Jutro wejdziemy drogą na szlak stożkowy — powiedziała Diana — i rozejrzymy się. Później wrócimy na dno kanionu, żebyś mogła zobaczyć, jak jest tam, na dole.

Zeszły deptakiem, który składał się z siedmiuset ponumerowanych stopni. Pochodziły po śródmieściu Piekielnych Wrót, zjadły kolację, po czym wróciły na górę, do biurowca Głębokich Wód, znajdującego się na dolinowej ścianie tuż pod mostem. Zatrzymały się tam w przydzielonych im pokojach, a następnego ranka poszły do garażu obok stacji kolejowej, gdzie wynajęły mały, należący do ich przedsiębiorstwa, rover.

Diana zasiadła za kierownicą i ruszyła na północny wschód, równoległą do stożka kanionu drogą, która biegła tuż przy solidnym betonowym fundamencie, pokrywającego kanion namiotu. Mimo że jego materiał był przezroczysty aż do miejsca, w którym znikał z pola widzenia, ogromny rozmiar dachu sprawiał, że potrzeba było sporego obciążenia, aby zakotwiczyć namiot. Dlatego też betonowa masa fundamentu blokowała widok samego kanionu. Z tego właśnie powodu — zanim pojazd dotarł do pierwszego punktu widokowego — Maja od wyjazdu z Piekielnych Wrót nie widziała niczego.

W punkcie widokowym Diana podjechała do małego parkingu na szerokim fundamencie i tam zaparkowała. Potem obie kobiety nałożyły hełmy, wysiadły z rovera i ruszyły w górę drewnianymi schodami, które wydawały się stać w powietrzu i wspinać się aż do samego nieba, chociaż bliższy ogląd ujawnił najpierw przezroczystą aerożelową belkę, wspierającą schody, a następnie warstwy namiotu, rozciągające się od tejże belki do innych, które pozostawały niewidoczne. Na szczycie schodów znajdował się mały ogrodzony taras widokowy, z którego można było dostrzec kanion na wiele kilometrów, zarówno w górę, jak i w dół strumienia.

Strumień zaś płynął tam naprawdę, natomiast na dnie Dao Vallis znajdowała się prawdziwa rzeka. Dno kanionu upstrzone było zielenią, czy też — mówiąc bardziej precyzyjnie — kępami zieleni. Wśród roślin Maja zauważyła tamaryszek, topolę amerykańską, osikę, cyprys, jawor, skarłowaciały dąb, śnieżny bambus oraz bylicę, a dalej, na stromej skarpie i zboczach głazów narzutowych leżących pod ścianami kanionu: wiele odmian krzewów i niskich pnączy oraz oczywiście turzyce, mchy i porosty. A przez tę przebogatą roślinną szkółkę płynęła rzeka.

Nie był to jednak błękitny strumień z białymi bystrzynami. W jego wolniejszych odcinkach woda płynęła mętna i miała barwę rdzy, natomiast na bystrzynach i w wodospadach pieniła się jaskrawymi odcieniami różu. Klasyczne marsjańskie barwy, spowodowane, jak wyjaśniła Diana, obecnością drobin miału, tkwiących w wodzie jak lodowcowy szlam, a także odbijającym się kolorem nieba, które tego dnia było barwy czegoś w rodzaju mglistego fiołkowego różu, przechodzącego w odcień lawendowy wokół zamglonego słońca, żółtego niczym tęczówka oka tygrysa.

Niezależnie jednak od koloru wody była to rzeka płynąca — z całą pewnością — w rzecznej dolinie, spokojna w pewnych miejscach, gwałtowniejsza w innych, rzeka ze żwirowymi brodami, ławicami piasku, krętymi odcinkami, sypkimi wyspami żebrowymi, dużym leniwym łukiem, częstymi bystrzynami i — daleko w górze — dwoma małymi wodospadami. Pod wyższym z nich można było dostrzec, jak różowa piana staje się niemal zupełnie biała, a potem te zagony bieli woda niosła w dół, zahaczając o sterczące z brzegu głazy eratyczne i karpy.

— Rzeka Dao — oświadczyła Diana. — Przez ludzi mieszkających w dole nazywana również Rzeką Rubinową.

— Dużo ich tam jest?

— Kilka tysięcy. Większość mieszka dość blisko Piekielnych Wrót. W górze rzeki znajdują się rodzinne gospodarstwa rolne i tym podobne zabudowania. No, a dalej, w kanionie jest oczywiście stacja wodna formacji, gdzie pracuje kilkuset spośród mieszkańców.

— To chyba jedna z największych formacji wodonośnych?

— Tak. Ma około trzech milionów metrów sześciennych wody. Wypompowujemy ją więc zgodnie z natężeniem przepływu… Hm, zresztą sama zobaczysz. Około stu tysięcy metrów sześciennych rocznie.

— Wobec czego za trzydzieści lat nie będzie już rzeki?

— Właśnie. Chociaż można by wypompować rurą trochę wody z powrotem w górę i tam ponownie ją uwolnić. Tyle że, kto wie… gdyby atmosfera stała się wystarczająco wilgotna, zbocza Hadriaca Patera mogłyby zbierać na tyle dużą warstwę śniegową, by posłużyła za wododział. Wówczas rzeka mogłaby się zmieniać wraz z porami roku, tak jak to zwykle się dzieje z rzekami, prawda?

Maja spojrzała w dół na krajobraz, który bardzo jej przypominał jakiś widok z młodości, jakąś rzekę… górny bieg Rioni w Gruzji? Kolorado, widzianą pewnego razu podczas wizyty w Stanach? Nie mogła sobie przypomnieć. Takie niewyraźne jest całe to moje życie, pomyślała.

— Rzeczywiście piękne — powiedziała. — I takie… — Potrząsnęła głową. Widok naprawdę miał w sobie coś, co z pewnością już kiedyś widziała (chociaż nie pamiętała miejsca), jak gdyby trwał gdzieś poza czasem; proroczy rzut oka w odległą przyszłość.

— Słuchaj, pojedźmy tą drogą trochę dalej w górę i zobaczmy Hadriaca Patera.

Maja skinęła głową, więc wróciły do pojazdu. Raz czy dwa, gdy jechały w górę wzgórza, droga wzniosła się na tyle wysoko ponad fundament, iż można było spojrzeć na dno kanionu i Maja dostrzegła, że mała rzeka nadal wcina się w skały i roślinność. Jednak Diana nie zatrzymywała pojazdu, a Maja nie zauważyła żadnego śladu kolonii.

Przy górnym końcu pokrytego namiotem kanionu znajdował się duży betonowy blok elektrowni, mieszczący w sobie aparaturę do wymiany gazowej oraz stację pomp. Na pochyłym stoku na północ od stacji stał las wiatraków: duże krzyżaki na wysokich słupach, wszystkie zwrócone w kierunku zachodnim; powoli się obracały. Ponad ich rzędem wznosił się szeroki, dość niski stożek Hadriaca Patera, wulkanu, którego stoki były niezwykle zryte gęstą, poprzecinaną siecią kanałów magmowych; późniejsze rowy krzyżowały się na wcześniejszych. Wszystkie wypełniała teraz zimowa warstwa śniegu. Natomiast między nimi znajdowała się obnażona czarna skała — tam śnieg całkowicie rozpraszały silne wiatry, towarzyszące burzom śnieżnym. Rezultatem był potężny czarny stożek, l sterczący prosto w sine niebo, przyozdobiony setkami splątanych białych wstążek.

— Bardzo piękny — zauważyła Maja. — Można go zobaczyć z dna kanionu?

— Nie. Jednak wielu mieszkańców przy tym końcu i tak pracuje na stożku, w elektrowni albo w stacji pomp. Tak że widzą go codziennie.

— Ci osadnicy… kim są?

— Pojedziemy się z nimi spotkać, to sama zobaczysz — odparła Diana. Maja skinęła głową. Podobało jej zachowanie Diany, stale przywodzące na myśl jakąś cząstkę Ann. Mai sanseii yonsei wydawali się bardzo dziwni, ale Diana o wiele mniej niż większość z nich — była może trochę zbyt tajemnicza — chociaż, w porównaniu ze swoimi bardziej egzotycznymi rówieśnikami albo dziećmi z Zygoty, bardzo przyjemnie zwyczajna.

W czasie gdy Maja obserwowała Dianę, rozmyślając nad tą sprawą, młoda kobieta skierowała rover do kanionu, w dół stromej drogi, która leżała ponad gigantycznym starożytnym zboczem osypiskowym w pobliżu szczytu Dao. Miał tu miejsce pierwotny wybuch formacji wodonośnej, ale teraz w tym punkcie znajdował się jedynie bardzo mały teren chaotyczny — ogromne pochyłe skarpy, niezmiennie ułożone pod kątem stoku naturalnego.

Samo dno kanionu było zupełnie płaskie i nie popękane. Wkrótce zjechały na nie, na drogę z opryskanego utrwalaczem regolitu. Tam, gdzie było można, umiejscowiono szlak przy strumieniu. Po około godzinnej jeździe rover minął zieloną łąkę, wtuloną w leniwy zakręt łuku rzeki. W środku tej łączki, w grupce pinii i osik, kuliło się skupisko niskich, pokrytych gontami dachów. Z samotnego komina unosił się nikły dym.

Maja popatrzyła na osadę (zagroda, pastwisko, ogród warzywny, stodoła, ule), zdumiewając się jej pięknem, archaiczną wystarczalnością, pozornym oderwaniem od wszystkiego, co realne: od historii i od czasu. Mezokosmos. W jaki sposób mieszkańcy tych małych budowli myśleli o Marsie, o Ziemi i o kłopotach obu planet? Po co mieliby się tym wszystkim przejmować?

Diana zatrzymała pojazd. Z osady wyszło kilka osób i ruszyły przez łąkę, pragnąc zobaczyć, kim są przybyli goście. Ciśnienie powietrza pod namiotem wynosiło pięćset milibarów, co pomagało utrzymać ciężar namiotu, jako że atmosfera na otwartej powierzchni osiągała obecnie przeciętnie jedynie około dwustu pięćdziesięciu milibarów. Dlatego też Maja wpadła w śluzę powietrzną pojazdu i wyszła z niej bez hełmu na głowie; czuła się nie ubrana i było jej jakoś nieswojo.

Wszyscy osadnicy byli młodymi tubylcami. Większość z nich przyjechała tu w ostatnich kilku latach z Burroughs i Elysium. Jak twierdzili, w dolinie mieszkali również Ziemianie — nie było ich wielu, jednak zgodnie z programem Praxis przysyłano tu grupki z mniejszych państw, a więc ostatnio powitano w dolinie kilku Szwajcarów, Greków oraz Indian Nawaho. A na samym dole, w pobliżu Piekielnych Wrót, znajdowała się także kolonia rosyjska. Z tego powodu można tu było usłyszeć rozmaite języki, chociaż lingua franca pozostawał angielski; był to również główny język niemal wszystkich marsjańskich tubylców. Tyle że tutejsi osadnicy mówili w tym języku z osobliwym akcentem, jakiego Maja nigdy przedtem nie słyszała i popełniali zastanawiające błędy gramatyczne — dziwne przynajmniej dla jej ucha. Na przykład prawie każdy następny czasownik w zdaniu stosowali w czasie teraźniejszym.

— Pojechaliśmy w dół strumienia i widzimy jakichś Szwajcarów, jak pracują nad rzeką. Utrwalają brzegi w pewnych miejscach, sadzą rośliny lub obkładają kamieniami. Twierdzą, że w kilka lat koryto strumienia wystarczająco się spłucze, aby oczyścić wodę.

— Nadal będzie miało barwę skalnych ścian i nieba — stwierdziła Maja.

— No tak, oczywiście. Jednak przezroczysta woda wygląda jakoś lepiej niż zamulona.

— Skąd wiecie? — spytała Maja.

Marszczyli brwi, zastanawiając się nad jej słowami.

— No… tak wygląda, gdy naleje jej się na dłoń, prawda?

Maja uśmiechnęła się.

— Cudownie, że macie aż tyle miejsca. Niewiarygodne, jak duże przestrzenie można obecnie zadaszać.

Wzruszyli ramionami, jak gdyby nie myśleli o tym w ten sposób. Po chwili ktoś powiedział:

— Właściwie to czekamy na dzień, kiedy zdejmiemy namiot. W gruncie rzeczy tęsknimy za deszczem i wiatrem.

— Skąd możecie to wiedzieć?

Jednak najwyraźniej skądś wiedzieli.

Maja i Diana pojechały dalej, mijając po drodze wiele bardzo małych wiosek, samotnych farm, pastwisk dla owiec, winnic, sadów, pól uprawnych, dużych, szczelnie zarośniętych cieplarni, które połyskiwały jak laboratoria… W pewnym momencie szlak przed ich pojazdem przebiegł kojot. Potem na małym wysoko położonym trawniku pod zboczem osypiskowym Diana zauważyła niedźwiedzia brunatnego, a później dziką owcę północnoamerykańską Ovis dalli. W małych osadach na otwartych rynkach ludzie handlowali jedzeniem oraz narzędziami i omawiali codzienne wydarzenia. Nie obserwowali nowin z Ziemi i wydawali się Mai zadziwiająco nieświadomi tego, co się działo na tamtej planecie. Wyjątkiem byli przedstawiciele małej społeczności Rosjan, mówiący mieszanym rosyjskim (gdy Maja ich usłyszała, zakręciły jej się w oczach łzy), którzy oświadczyli, że sprawy na Ziemi mają się bardzo źle. Jak zwykle zresztą. Byli szczęśliwi, że mieszkają w tym kanionie.

W jednej z małych osad znajdował się otwarty rynek, na którym Maja wśród tłumu dostrzegła Nirgala. Chrupał jabłko i energicznie kiwał głową, kiedy ktoś się do niego zwracał. Zauważył Maję wysiadającą z pojazdu. Natychmiast podbiegł, uniósł ją i uściskał.

— Maju, co tu robisz?

— Przyjechałam z Odessy na wycieczkę. To jest Diana, córka Paula. A ty co tu robisz?

— Och, odwiedzam dolinę. Mają jakieś problemy z glebą i próbuję im pomóc.

— Opowiedz mi o tym.

Nirgal, z wykształcenia inżynier ekolog, chyba odziedziczył pewne talenty Hiroko. Mezokosmos doliny był stosunkowo świeży, nadal jeszcze w wielu miejscach sadzono tu kiełki i chociaż gleba była przygotowana, niedobór azotu i potasu powodował, że wiele roślin nie rozwijało się właściwie. Maja i Nirgal chodzili po rynku i dyskutowali na ten temat. Co jakiś czas pokazywali sobie nawzajem lokalne rośliny uprawne i towary importowane; omawiali też gospodarkę doliny.

— Więc nie są samowystarczalni? — spytała Maja.

— O nie. Daleko im do tego. Ale wytwarzają tu naprawdę sporo pożywienia dla siebie, a dodatkowe plony z upraw sprzedają albo je rozdają.

Maja pomyślała, że Nirgal najwidoczniej zajmuje się również eko-ekonomią. Zauważyła też, że miał tutaj już wielu przyjaciół; różni ludzie ciągle podchodzili, chcąc go po przyjacielsku objąć, a ponieważ otaczał Maję ramieniem, również ona wpadała w uściski tamtych; potem przedstawiono ją młodym tubylcom, jednemu po drugim. Wszyscy tutejsi wyglądali na bardzo zadowolonych, że znowu widzą Nirgala. A on pamiętał wszystkie imiona i pytał każdą z osób, jak jej się wiedzie. Stale zadawał pytania, jednocześnie ciągle obchodząc rynek. Wraz z Mają mijali stragany z chlebem i warzywami, torbami jęczmienia i nawozów, koszykami pełnymi jagód i śliwek, aż w końcu otoczył ich tłumek tubylców. W pewnej chwili uczestnicy tego ruchomego przyjęcia usadowili się wokół długich sosnowych stołów przed gospodą. Nirgal zatrzymał Maję u swego boku przez całą resztę popołudnia, toteż miała okazję przypatrzeć się wszystkim tym młodym twarzom — odprężonym i szczęśliwym — oraz zaobserwować, jak bardzo postępowanie Nirgala przypominało zachowanie Johna, jak ciepło traktowali tego młodego człowieka ludzie, a potem równą sympatię okazywali sobie nawzajem. Najwyraźniej pod wpływem uroku Nirgala każde zdarzenie mogło się zmienić w uroczystość.

Tubylcy nalewali sobie nawzajem napoje, karmili Maję obfitym posiłkiem, w kółko powtarzając: „Wszystko lokalne, wszystko tutejsze”, rozmawiali ze sobą w swoim szybkim marsjańskim angielskim, dodając szczegóły do zasłyszanych plotek oraz objaśniali sobie własne marzenia. Tak, Nirgal był naprawdę szczególnym młodzieńcem, tak samo niezwykłym jak Hiroko, a jednocześnie pozbawionym owego szaleństwa, które charakteryzowało jego matkę. Diana, na przykład, od razu usiadła po jego drugiej stronie i Mai zdało się, że wiele innych młodych kobiet bardzo zazdrości jej tego miejsca… albo miejsca Mai. Chociaż dla Mai tego typu sprawy należały już przecież do przeszłości. No cóż, istnieją jednak jakieś korzyści, gdy się jest taką starą babą, pomyślała. Mogła bezczelnie matkować Nirgalowi, a on tylko szczerzył zęby i nikt nie mógł nic na to poradzić.

W Nirgalu było coś charyzmatycznego, ale co? Z pewnością przyczyna tego nie leżała w jego wyglądzie: szczupły podbródek, ruchliwe, wesołe usta, rozstawione szeroko brązowe, lekko skośne, azjatyckie oczy, gęste brwi, niesforne czarne włosy; choć miał długie, zgrabne ciało, nie był tak wysoki jak większość z nich. Jednym słowem, nic wyjątkowego. Raczej chodziło o jego sposób bycia — Nirgal był przyjazny, ciekawy i skłonny do radości.

— Jak tam polityka? — spytała go później tej nocy, kiedy schodzili razem z wioski do strumienia. — Co im mówisz?

— Wykorzystuję dokument z Dorsa Brevia. Wydaje mi się, że powinniśmy go wprowadzić w życie, zacząć używać od razu i posługiwać się nim na co dzień. Widzisz, większość osób mieszkających w tej dolinie opuściło oficjalną sieć i żyje w gospodarce alternatywnej.

— Zauważyłam. Była to jedna z rzeczy, które mnie tu przywiodły.

— Taak, no cóż, sama widzisz, co się dzieje. Taka ekonomia podoba się sansei iyonsei. Uważają ją za tutejszy system.

— Pytanie brzmi: Co myśli o niej ZT ONZ?

— Cóż mogą zrobić? Z tego, co widzę, wnioskuję, że nie przywiązują do niej zbytniej wagi. — Nirgal niezmiennie podróżował od wielu lat, toteż widział już sporą część planety — o wiele większą niż Maja, z czego zdała sobie teraz sprawę. — Trudno nas zauważyć, sądzą więc, że nie chcemy ich prowokować. Dlatego też nie przejmują się naszym istnieniem. Nawet nie są świadomi, że jest nas tak wielu i że mieszkamy w tak wielu miejscach.

Maja potrząsnęła głową z powątpiewaniem. Stali teraz na brzegu strumienia, który w tym miejscu hałaśliwie bulgotał nad płyciznami; ciemno-purpurowa powierzchnia ledwie odbijała światło gwiazd.

— Jest taka zamulona — mruknął Nirgal.

— Jak go sami nazywacie? — spytała.

— Co masz na myśli?

— To przecież jakiś rodzaj partii politycznej, Nirgalu… albo ruchu społecznego. Musicie go jakoś nazywać.

— Ach, o to ci chodzi. No cóż, niektórzy mówią, że jesteśmy booneistami albo szczególnym skrzydłem „Naszego Marsa”. Nie sądzę, żeby te nazwy były adekwatne. Ja osobiście w ogóle tego nie nazywam. Może „Ka”. Albo „Uwolnić Marsa”. Posługujemy się tymi słowami jako swego rodzaju powitaniem. Czasownik i rzeczownik, dwa słowa. „Uwolnić Marsa”.

— Hmm… — zastanowiła się Maja, czując lodowaty, wilgotny wiatr na policzku i ramię Nirgala wokół swojej talii. Ekonomia alternatywna, funkcjonująca bez specjalnego kodeksu praw była sprawą intrygującą, ale także niebezpieczną; w każdej chwili mogła się zmienić w gospodarkę czarnorynkową, rządzoną przez gangsterów, a wówczas taka idealistyczna wioska niewiele mogłaby na to poradzić. Maja oceniła, że dla Zarządu Tymczasowego takie rozwiązanie musiało być czymś iluzorycznym.

Kiedy wyraziła te zastrzeżenia, Nirgal przyznał jej rację.

— Nie uważam tego za krok ostateczny. To tylko coś przejściowego. Jednak sądzę, że pomaga. To jest coś, co możemy zrobić teraz. A kiedyś, kiedy nadejdzie odpowiednia pora…

Maja skinęła głową w ciemnościach. Pomyślała nagle, że to jest kolejny Półksiężycowy Dzieciniec. Wrócili razem na górę, do wioski, gdzie ciągle trwało przyjęcie. Przynajmniej pięć młodych kobiet zaczęło się od razu przepychać, aby się znaleźć jak najbliżej Nirgala, gdy przyjęcie się skończy, toteż Maja, śmiejąc się z lekką tylko urazą (gdybym była młodsza, pomyślała, żadna z nich nie miałaby najmniejszych szans), zostawiła go z nimi i poszła spać.

Po dwudniowej jeździe w dół strumienia z targowej osady — do Piekielnych Wrót pozostawało jeszcze około czterdziestu kilometrów — Diana i Maja skręciły w kanionie, który natychmiast pojawił się przed nimi w całej swej rozciągłości, aż do kolumn wiszącego mostu z torem magnetycznym. Maja pomyślała, że most ten wygląda jak przykład technologii innego świata, świata z zupełnie inną techniką. Kolumny miały sześćset metrów wysokości i leżały w odległości dziesięciu kilometrów od siebie, budowla była więc naprawdę olbrzymia, pomniejszająca własnym ogromem samo miasto Piekielne Wrota, które jeszcze przez następną godzinę jazdy roverem nie ukazało się na horyzoncie. Stało się nagle widoczne ze stożka; jego budynki pojawiły się pod stromymi ścianami kanionu, niczym jakaś imponująca nadbrzeżna wioska w Hiszpanii lub Portugalii, całość jednak pozostała w cieniu ogromnego mostu. Ogromnego, tak… chociaż Maja przypomniała, że w Chryse znajdują się mosty dwa razy większe niż ten, a ponieważ stale udoskonalano materiały budowlane, trudno było sobie wyobrazić, jak mogą wyglądać następne tego typu budowle. Węglowe włókno nanoprzewodowe wynalezione dla kabla nowej windy okazało się tak wytrzymałe na rozciąganie, że było nawet prawie zbyt dobre dla potrzeb windy, a używając go, można było zbudować nieomal każdy napowierzchniowy most, jaki ktokolwiek potrafił sobie wyobrazić. Poważnie mówiło się o postawieniu mostu nad Marineris, a tu i ówdzie można było usłyszeć dowcipy o szybkich wagonikach kolejki linowej, łączącej książęce wulkany na Tharsis; taka podróż pozwoliłaby ludziom omijać piętnastokilometrowe, pionowe uskoki, które znajdują się między trzema szczytami.

Po powrocie do Piekielnych Wrót Maja i Diana zostawiły pojazd w garażu, a następnie zjadły dużą kolację w restauracji, znajdującej się mniej więcej w pół drogi w górę ściany doliny, pod mostem. Po kolacji Diana chciała się zobaczyć z przyjaciółmi, Maja natomiast wymówiła się zmęczeniem i pojechała do swojego pokoju w biurowcu Głębokich Wód.

Jednak, ponieważ za szklanymi drzwiami jej pokoju, ponad małym balkonem, znajdował się w całej okazałości — tworząc łuk wśród gwiazd — ogromny most, który przypominał Mai o Kanionie Dao, jego mieszkańcach i czarnym wulkanie Hadriaca pociętym białymi wstążkami wypełnionych śniegiem kanałów, Maja miała wielkie trudności z zaśnięciem. Wyszła więc na balkon i większą część nocy przesiedziała na krześle owinięta kocem, obserwując spód gigantycznego mostu. Rozmyślała o Nirgalu i młodych tubylcach oraz o tym, co od nich usłyszała.

Następnego ranka miały wsiąść w następny pociąg wokół Hellas, jednak Maja skłoniła Dianę, aby zamiast tego zawiozła ją na dno basenu, ponieważ chciała osobiście zobaczyć, co się dzieje z wodą płynącą w dół rzeki Dao. Diana z chęcią przystała na tę propozycję.

Przy niższym końcu miasta strumień wpływał do wąskiego zbiornika, oddzielonego grubą betonową zaporą; tuż przy ścianie namiotu umieszczono również pompę. Na zewnątrz namiotu wodę odprowadzano przez basen grubą izolowaną rurą, ułożoną na trzymetrowych słupach. Rurociąg biegł w dół szerokim, łagodnym wschodnim zboczem basenu, więc Diana i Maja podążały za nim kolejnym firmowym roverem, aż dotarły do miejsca, z którego nie było już widać kruchych urwisk Piekielnych Wrót — zniknęły za niskimi wydmami na horyzoncie. Natomiast kolumny mostu przez cały czas sterczały ponad horyzontem, widoczne nawet jeszcze po godzinie jazdy.

Kilka kilometrów dalej rurociąg przebiegał nad czerwonawą płaszczyzną potrzaskanego lodu — był to swego rodzaju lodowiec, tyle że całkowicie „przewiany” ponad równiną na lewą stronę, tak daleko, jak można było dostrzec. W gruncie rzeczy musiał to być aktualny brzeg nowego morza lub przynajmniej jeden jego płat zamarznięty w miejscu. Rurociąg biegł ponad lodem, potem nań opadał, aż w końcu znikał jakieś dwa kilometry od brzegu.

W tym lodzie, niczym podwójny wielbłądzi garb, sterczał mały, niemal zupełnie zatopiony pierścień krateru i Diana wjechała szlakiem na jeden z półwyspów, a następnie podążyła nim, aż dotarła maksymalnie daleko na lodowiec. Świat, który teraz oglądały, był całkowicie pokryty lodem; za nimi natomiast leżało pochyłe piaszczyste zbocze.

— Ten płat rozciąga się teraz daleko — zauważyła Diana. — Spójrz tam… — Wskazała na srebrny błysk na zachodnim horyzoncie.

Maja wzięła z tablicy rozdzielczej lornetkę i popatrzyła we wskazanym kierunku. Na horyzoncie udało jej się dostrzec coś, co wyglądało jak północna krawędź lodowego płata, który w tamtym właśnie miejscu ustępował ponownie pochyłym piaszczystym wydmom. Podczas jej obserwacji masa lodu na tej granicy zapadła się — wyglądała jak lodowiec grenlandzki, spływający do morza, tyle że gdy ten uderzał w piasek, roztrzaskiwał się na setki białych kawałków. Dalej znajdował się wylew wodny, który wyglądał na tle piasku tak mrocznie, jak Rubinowa Rzeka. Pył unosił się w górę i oddalał od tego strumienia, po czym przesuwał się z wiatrem na południe. Brzegi nowego strumienia zaczynały bieleć, jednak Maja uważała, że ten widok jest niczym w porównaniu z przerażającą prędkością zamarzania powodzi w Marineris w 2061 roku. Potok pozostawał płynny, ledwie parując zmrożoną parą, minuta po minucie, tam, na prawdziwym, otwartym powietrzu! No tak, świat jest teraz cieplejszy, nie da się ukryć, a atmosfera gęstsza, pomyślała Maja. Tu, na dole, w basenie ciśnienie sięgało niekiedy nawet dwustu sześćdziesięciu milibarów, a temperatura na zewnątrz w chwili obecnej wynosiła dwieście siedemdziesiąt jeden stopni Kelvina. Bardzo przyjemny dzień! Maja obserwowała powierzchnię lodowego płata przez lornetkę i widziała, że był obficie upstrzony jaskrawymi białymi plamami stawów topninowych, które zamarzły już wcześniej gładko i płasko.

— Wszystko się zmienia — oznajmiła Maja, wcale nie kierując tych słów do Diany; dlatego też Diana nie odpowiedziała.

W końcu powódź świeżej, ciemnej wody zbielała na całej powierzchni i przestała się poruszać.

— Wypływa teraz gdzieś indziej — wyjaśniła Diana. — To działa jak sedymentacja w delcie rzeki. Główny kanał dla tego płatu znajduje się w istocie daleko na południe stąd.

— Cieszę się, że to widziałam. Wracajmy.

Pojechały z powrotem do Piekielnych Wrót i tego wieczoru znowu zjadły razem kolację, na tym samym tarasie restauracyjnym pod wielkim mostem. Maja zadała Dianie wiele pytań o Paula, Esther, Kaseia, Nirgala, Rachel, Emily, Reulla i resztę dziatwy Hiroko, a także o ich dzieci oraz o dzieci ich dzieci. Co teraz robią? Co zamierzają zrobić? Czy Nirgal ma wielu zwolenników?

— Och, tak, oczywiście. Sama widziałaś. Podróżuje przez cały czas i teraz w północnych miastach znajduje się cała sieć tubylców, którzy o niego dbają. Przyjaciele, przyjaciele przyjaciół i tak dalej.

— I sądzisz, że ci ludzie poprą…

— Kolejną rewolucję?

— Zamierzałam powiedzieć: ruch niepodległościowy.

— Jakkolwiek to nazwiesz, poprą to. Poprą Nirgala. Ziemia wygląda dla nich jak senny koszmar, który próbuje nas wciągnąć do swego wnętrza. Nie chcą tego.

— Oni tego nie chcą? — zauważyła Maja z uśmiechem.

— No… ja też nie. — Diana także się uśmiechnęła. — My tego nie chcemy.

Podczas dalszego objazdu Hellas w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara Maja znalazła powód, by zapamiętać tę rozmowę. Jakiś koncern z Elysium, nie związany z żadnym konsorcjum metanarodowym ani z ZT ONZ (Maja przynajmniej nie potrafiła dostrzec takich koligacji), właśnie skończył zadaszać doliny Harmakhisa-Reulla, używając tej samej metody, którą zastosowano przy pokryciu kopułą Dao. W tych dwóch połączonych ze sobą kanionach znajdowały się teraz setki ludzi, którzy — wyposażeni w aeratory — spulchniali glebę, a następnie siali i sadzili roślinność, tworząc nową biosferę mezokosmosu kanionu. Znajdujące się w obrębie namiotu oranżerie oraz urządzenia przemysłowe produkowały większość wszystkiego, czego potrzebowali do tej pracy, a metale i gazy, eksploatowane na wschodzie, na dotkniętych silną erozją terenach Hesperii, przywożono do miasta przez gardziel Harmakhis Vallis zwaną Suchumi, Mieszkańcy systemu kanionowego mieli również programy na mieszankę „starter” oraz nasiona i nie przejmowali się zbytnio Zarządem Tymczasowym; nie poprosili go o pozwolenie na przeprowadzenie tego projektu i zdecydowanie okazywali, że nie lubią oficjalnych załóg z Grupy Czarnomorskiej, które zazwyczaj były przedstawicielami ziemskich metanarodowców.

Brakowało im jednakże siły roboczej, toteż cieszyli się, gdy otrzymywali wsparcie ze strony techników i specjalistów z Głębokich Wód oraz wszelki sprzęt, jaki udawało im się wyprosić z siedziby firmy. Praktycznie każda grupa, którą Maja spotkała w regionie Harmakhisa-Reulla, zrzucała się, by wspomóc tamtych. Większość mieszkańców stanowili młodzi tubylcy, którzy najwyraźniej uważali, że mają po prostu więcej szczęścia przy rozdzielaniu wyposażenia niż ktokolwiek inny, mimo że w ogóle nie byli przypisani ani do Głębokich Wód, ani do żadnej innej firmy.

Wszędzie na południe od Harmakhisa-Reulla, na nierównych wzgórzach ejektamentowych za stożkiem basenu, załogi różdżkarzy poszukiwały formacji wodonośnych. Tak jak w przypadku zadaszonych kanionów, większość pracowników tych załóg urodziła się na Marsie, a wielu także po roku 2061. Byli jacyś obcy, zupełnie inni, niż przedstawiciele poprzednich pokoleń i nie mieli z tamtymi wiele wspólnego, ponieważ interesowało ich coś całkiem innego i czymś innym się entuzjazmowali — jak gdyby dryf genetyczny lub jakaś niszcząca selekcja spowodowały rozpad dwumodalny, tak że przedstawiciele starego gatunku homo sapiens współzamieszkiwali obecnie z nowymi homo ares: stworzeniami wysokimi, smukłymi, wdzięcznymi i bardzo tu zadomowionymi, stworzeniami rozmawiającymi ze sobą zawsze z wielkim skupieniem na sobie i swoich problemach, przy jednoczesnym wykonywaniu pracy, której rezultatem miało być przekształcenie basenu Hellas w morze.

Sam ten gigantyczny projekt był dla nich działaniem idealnie naturalnym. Na którymś przystanku podczas jazdy po torze magnetycznym Maja i Diana wysiadły z pociągu i wraz z kilkorgiem przyjaciół Diany wyjechały roverem poza osadę, na jedno z pasm Zea Dorsa, które sterczało w południowo-wschodniej części dna basenu. Obecnie większość tych dors zmieniło się w półwyspy rozciągające się pod kolejnym lodowym płatem. Maja patrzyła na szczeliny widoczne w lodowcach i próbowała sobie wyobrazić czasy, kiedy powierzchnia morza będzie w rzeczywistości leżała setki metrów nad nimi, a wtedy te niedostępne stare bazaltowe grzbiety będą już tylko świecącymi punkcikami na jakimś sonarze statku, stanowiąc dom dla rozgwiazd, krewetek, krylów i mnóstwa różnorodnych gatunków, przekształconych genetycznie bakterii. Ten czas nie był wcale bardzo odległy, toteż pomysł morza, choć zadziwiający, stał się możliwy do wyobrażenia. A Dianę i jej przyjaciół, zwłaszcza tych greckiego, czy też może tureckiego pochodzenia… tych młodych marsjańskich różdżkarzy zupełnie nie przerażała ani przyszłość, ani nawet ogrom projektu. To była po prostu ich praca, ich życie — dla nich idea morza mieściła się całkowicie w skali ludzkich możliwości i nie widzieli w tych planach niczego nienaturalnego. Na Marsie, w zupełnie jasny i prosty sposób, cała ludzka praca składała się przecież z takich gigantycznych projektów jak ten. Tworzenie oceanów. Budowanie mostów, które sprawiały, że Golden Gate wyglądał przy nich jak zabawka. A teraz nawet nie obserwowali tego pasma wzgórz, które będzie widoczne jeszcze tylko przez krótki czas, ale spokojnie rozmawiali o całkowicie innych sprawach, o wspólnych przyjaciołach z Suchumi czy podobnych kwestiach.

— To jest zupełnie niesłychany wyczyn! — powiedziała im ostro Maja. — Olbrzymie zadanie, które znaczeniem i ogromem wielokrotnie przebija wszystko, co dotąd ludzie potrafili zrobić! To morze ma być wielkości Karaibskiego! Na Ziemi nigdy nie było żadnego takiego projektu — absolutnie żadnego!!! Nawet w przybliżeniu podobnego!

Miła kobieta o owalnej twarzy i pięknej cerze roześmiała się.

— Ani trochę nie interesuje mnie Ziemia — oświadczyła.

Nowy tor magnetyczny skręcał wokół południowego stożka, przecinając poprzecznie kilka urwistych grzbietów i parowów, zwanych Axius Valles. Te szczeliny z nierównych wzgórz stożka zbiegały do basenu, zmuszając trasę toru magnetycznego, by raz biegła po wielkich łukowatych mostach, innym razem głębokimi wykopami lub tunelami. Pociąg służbowy, do którego wsiedli za Zea Dorsa, był krótki i należał do biura w Odessie, toteż Maja zatrzymywała go na większości małych stacyjek wzdłuż trasy, po czym wysiadała, aby się spotkać i porozmawiać z ekipami różdżkarskimi i budowlanymi. Na jednym z przystanków wszystkie napotkane osoby okazały się urodzonymi na Ziemi imigrantami i Maja odkryła, że rozumie ich o wiele lepiej niż tamtych wiecznie rozradowanych tubylców. Ziemianie byli ludźmi normalnego wzrostu, poruszali się nieco chwiejnym krokiem, robili wrażenie zaskoczonych pomysłem wielkiego projektu, zapalonych do niego lub nim przerażonych, a czasem nawet na niego narzekali; w każdym razie z pewnością byli świadomi faktu, jak osobliwe jest to przedsięwzięcie. Zabrali Maję na przechadzkę wydrążonym w grzbiecie tunelem, a wówczas okazało się, że ów grzbiet to dawny tunel magmowy, schodzący z Amphitrites Patera, którego cylindryczny otwór miał niemal ten sam rozmiar co tunel Dorsa Brevia, tyle że ten tutaj nachylony był pod ostrym kątem. Inżynierowie wpompowali do niego wodę z formacji wodonośnej Amphitrites i używali go jako rurociągu prowadzącego na dno basenu. Ci urodzeni na Ziemi hydrologowie — szczerząc zęby — pokazali Mai, gdy weszła do pasażu obserwacyjnego, wciętego w stok magmowego kanału, że czarna woda pędzi po dnie ogromnego tunelu, z trudem pokrywając jego dno, nawet przy dwustu metrach sześciennych na sekundę; ryk jej plusku odbijał się w pustym bazaltowym walcu.

— Czyż nie jest ogromny? — pytali emigranci, a Maja kiwała głową, szczęśliwa, że przebywa z ludźmi, których reakcje rozumie. — Tak samo jak jakaś cholernie wielka rynna, prawda?

Jednak gdy Rosjanka wróciła do pociągu, młodzi tubylcy pokiwali tylko głowami na jej okrzyki… Rurociąg z magmowego kanału, tak, tak, oczywiście… Bardzo duży, no tak, będzie, nieprawdaż… Ocalił ją jakiś tunel do mniej udanych działań, zgadza się? Następnie na nowo podjęli dyskusję o pewnych cechach terenowych na dnie basenu, których Maja w ogóle nie potrafiła dostrzec.

Jadąc dalej pociągiem, okrążyli południowo-zachodni łuk basenu i tor magnetyczny poprowadził ich na północ. Przejechali przez cztery czy pięć większych rurociągów, schodzących kreto z wysoko położonych kanionów w Hellespontus Monies po lewej stronie, kanionów leżących między obnażonymi, żłobkowanymi grzbietami skalnymi, które przypominały tereny Newady lub Afganistanu.

Szczyty bielały od śniegu. Z okien po prawej stronie widać było na dnie basenu rozleglejsze łachy brudnego, popękanego lodu, często poznaczone płaskimi białymi placami nowszych wylewów. Na wierzchołkach wzgórz, tuż przy torze magnetycznym, budowano małe miasta namiotowe, które przypominały obrazy z toskańskiego renesansu.

— To podgórze stanie się bardzo popularnym miejscem do zamieszkania — powiedziała Dianie Maja. — Miasteczka będą leżały między górami i morzem, a niektóre u wylotów kanionów mogą się ostatecznie stać małymi portami.

Diana skinęła głową.

— Przyjemnego żeglowania.

Kiedy objechały ostatni łuk, tor magnetyczny musiał przekroczyć Lodowiec Niestena, zamarzniętą pozostałość po solidnym wybuchu, który zalał Low Point w roku 2061. Nie było tam łatwej drogi do przejazdu, ponieważ lodowiec w najwęższym punkcie miał trzydzieści pięć kilometrów szerokości i nikt jeszcze nie poświęcił czasu i sprzętu, aby zbudować nad nim wiszący most. Zamiast tego wbito w lód kilka słupów wspierających i zabezpieczono je w skale pod lodem. Słupy te miały od strony przedniej dzioby niczym lodołamacze, z tyłu natomiast przyczepione coś w rodzaju mostu pontonowego, który przesuwał się po płynących krach dzięki mocnym poduszeczkom amortyzującym, rozszerzającym się albo kurczącym dla wyrównania uskoków czy wzniesień w lodzie.

Przy przejeździe przez most pontonowy pociąg zwolnił, toteż przesuwał się powoli i Maja mogła spojrzeć w górę strumienia. Zauważyła miejsce, gdzie lodowiec wysuwał się z położonej między dwoma szczytami o wyglądzie kłów szczeliny, bardzo blisko Krateru Niestena. Przed laty jacyś, nigdy nie zidentyfikowani, powstańcy, używając ładunku termonuklearnego, wysadzili w powietrze formację wodonośną Niestena, uwalniając jeden z pięciu czy sześciu największych wypływów roku 2061, prawie tak duży jak ten, który zalał kaniony Marineris. Lód pod przejeżdżającym pociągiem ciągle jeszcze był nieco radioaktywny. Obecnie jednak leżał pod mostem zamarznięty i nieruchomy, stanowiąc nie większą pozostałość po tej straszliwej powodzi niż tylko zadziwiająco popękane pole lodowych bloków. Siedząca obok Mai Diana powiedziała coś właśnie o amatorach wspinaczek górskich, którzy dla czystej przyjemności lubili się wdrapywać na tutejsze lodospady. Zdegustowana Maja wzruszyła ramionami i uznała, że ludzie są pomyleni. A potem pomyślała o Franku, którego ciało porwała marineryjska powódź i zaklęła głośno.

— Nie pochwalasz tego? spytała Diana.

W odpowiedzi Rosjanka znowu zaklęła.

Zaizolowany rurociąg biegł w dół śródlinii lodowca, pod mostem pontonowym i dalej, w dół ku Low Point. Ciągle osaczano dno popękanej warstwy wodonośnej. Maja wypatrzyła w Low Point budynek, w którym mieszkała kiedyś przez wiele lat z pewnym inżynierem; jego imienia nie mogła sobie teraz przypomnieć, a obecnie wypompowywano to, co pozostało na dnie formacji wodonośnej Niestena, dolewając jeszcze więcej wody na zatopione miasto. Wielki wyciek z 2061 roku zredukował się w chwili obecnej do smukłego rurociągu; wodę skanalizowano i uregulowano.

Maja poczuła w sobie niespokojne zawirowanie emocji. Musiała przyznać, że poruszyło ją to, co widziała podczas wycieczki, a także wspomnienia wszystkich wydarzeń, które miały miejsce kiedyś oraz przeczucie tych, które nastąpią… Ach, ta powódź wewnątrz niej, ten wybuch powodzi w jej umyśle! Gdyby tylko potrafiła ujarzmić swoją duszę w taki sam sposób, jak oni ujarzmili tę warstwę wodonośną — opróżnić ją, kontrolować, rozsądnie uregulować. Jednak jej ciśnienie hydrostatyczne było tak ogromne, a zdarzające się wybuchy tak gwałtowne. Żaden rurociąg nie zdołałby ich powstrzymać.

— Wszystko się zmienia — powiedziała Maja Michelowi i Spencerowi. — Nie sądzę, żebyśmy jeszcze cokolwiek z tego rozumieli.

Ponownie pogrążyła się w swoim życiu w Odessie, szczęśliwa, że wróciła do miasta, chociaż także dziwnie poruszona i bardzo wszystkiego ciekawa; widziała teraz świat w jakiś nowy sposób. Na ścianie nad biurkiem w swoim biurze powiesiła wykonany przez Spencera szkic, który przedstawiał alchemika ciskającego w burzliwe morze jakąś wielką księgę. Na dole Spencer napisał: „Zatopię swoją księgę”.

Każdego dnia wczesnym rankiem Maja opuszczała mieszkanie i szła po gzymsie do biurowca Głębokich Wód położonego w pobliżu suchego nabrzeża, obok innej związanej z Praxis firmy o nazwie Separation de L’Atmosphere. Tam całymi dniami pracowała kierując zespołem syntetyzującym, którego działalność polegała na koordynacji działań jednostek polowych i — ostatnio — na obserwacji małych ruchomych maszyn automatycznych, poruszających się wokół dna basenu, gdzie zajmowały się najnowszym górnictwem minerałowym oraz przemieszczaniem lodu. Od czasu do czasu Maja projektowała również małe wędrowne wioski, ciesząc się możliwością powrotu do ergonomiki, swej najstarszej — oczywiście, poza kosmonautyką — profesji. Pewnego dnia, gdy przesuwała szafki w pomieszczeniu, spojrzawszy na swoje szkice poczuła ostry dreszcz deja vii i zastanowiła się, czy kiedykolwiek przedtem nie wykonywała przypadkiem dokładnie takiej samej pracy, kiedyś w zapomnianej już przeszłości. Zadawała sobie także pytanie, dlaczego umiejętności praktyczne tak mocno tkwią w pamięci, podczas gdy wiedza jest taka ulotna. Przez całe swoje życie Maja nie potrafiła sobie przypomnieć teorii, dzięki której była specjalistką od spraw ergonomiki, ale mimo upływu dziesięcioleci, jakie minęły od czasów nauki, ciągle potrafiła robić ze swej wiedzy właściwy użytek.

Pomyślała, że umysł człowieka jest bardzo dziwny. W niektóre dni uczucie deja vu wracało tak namacalne jak swędzenie i z tego powodu każde wydarzenie danego dnia wydawało się Mai czymś znanym. Stwierdziła, że owo odczucie stawało się tym bardziej nieprzyjemne, im dłużej się utrzymywało, aż świat zmieniał się w dotkliwe, przerażające więzienie, a sama Maja była w nim tylko tworem przypadku, mechanizmem zegarowym niezdolnym do zrobienia czegokolwiek nowego, czego nie zrobiła już przedtem, w tej nie pamiętanej już przeszłości. Pewnego razu, kiedy choroba ta trwała prawie tydzień, Maja czuła się jak sparaliżowana; nigdy wcześniej nic nie zaatakowało w tak złośliwy sposób sensu jej życia, nigdy. Michel, który naprawdę się o nią troszczył, zapewniał ją, że jest to prawdopodobnie psychiczna manifestacja problemów fizycznych. Maja uwierzyła mu na słowo, choć chyba nie do końca… Ale, ponieważ nie potrafił najwyraźniej w żaden sposób przynieść jej ulgi i sprawić, by wrażenie to ją opuściło, uznała, że praktycznie nie bardzo jej pomaga. Znosiła więc napady deja vu w milczeniu i czekała, aż same miną.

Kiedy rzeczywiście mijały, robiła, co mogła, aby o nich zapomnieć. A potem, kiedy się pojawiały ponownie, mówiła do Michela: „Och, mój Boże, czuję to znowu”, a on jej odpowiadał pytaniem: „Czy to się zdarzyło już przedtem?”, po czym oboje wybuchali śmiechem, a Maja ze wszystkich sił się starała poradzić sobie z samą sobą. Rzucała się w drobiazgowe problemy swojej aktualnej pracy: przygotowywała plany dla ekip różdżkarskich i wyznaczała im zadania na podstawie raportów areografów ze stożka oraz wyników innych zespołów różdżkarskich, które powróciły do miasta. Była to praca interesująca, nawet ekscytująca, coś w rodzaju gigantycznej wyprawy w celu odnalezienia ukrytych skarbów, która wymagała ciągłej edukacji w dziedzinie areografii, nauki o sekretnych zwyczajach wody zalegającej pod marsjańską powierzchnią. Całkowite oddanie się pracy pomogło Mai dość poważnie w przezwyciężaniu deja vu i po jakimś czasie wrażenie to stawało się tylko jednym z wielu niesamowitych odczuć, którymi obarczał ją jej umysł. Wydawało jej się wprawdzie gorsze niż radość, ale z pewnością lepsze niż depresja lub zdarzające się sporadycznie momenty, kiedy zamiast uczucia, że coś się już przedtem zdarzyło, odnosiła wrażenie, że nic takiego nigdy wcześniej nie miało miejsca, mimo że była to, na przykład, zwykła czynność wsiadania do tramwaju. Te przeciwne odczucia Michel nazywał jamais vu i patrzył na nią z niepokojem, gdy o nich opowiadała. Były widocznie nieco niebezpieczne. Jednak nic nie można było z nimi zrobić. Czasami życie z kimś, kto się specjalizował w problemach psychologicznych, wcale nie pomagało. Łatwo można się było stać dla tamtej osoby jedynie spektakularnym przypadkiem, który należy zbadać i przestudiować. A trzeba by wielu słów, aby opisać skomplikowaną osobowość Mai.

W każdym razie w te dni, gdy miała szczęście i czuła się dobrze, pracowała w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości i wychodziła z biura gdzieś między czwartą a siódmą, bardzo zmęczona, ale i zadowolona. Szła do domu w charakterystycznym świetle późnego popołudnia Odessy: całe miasto leżało w cieniu Hellespontusa i dlatego niebo było intensywne od światła i koloru; chmury, przepływające ponad lodem na wschód, były oświetlone w sposób naprawdę olśniewający, a wszystko pod nimi błyszczało odbitym światłem, tym nieskończonym szeregiem barw pomiędzy błękitem i czerwienią. Światłem, które było inne każdego dnia, inne nawet o każdej godzinie.

Maja leniwie przechodziła przez park pod ulistnionymi drzewami, potem przez zamykaną na klucz bramę wchodziła do budynku Praxis, a następnie szła na górę, do mieszkania, aby zjeść kolację z Michelem, który zwykle już skończył długi dzień spędzony na terapii z tęskniącymi za domem nowo przybyłymi z Ziemi osobami albo z przedstawicielami pierwszej setki, dinozaurami, którzy narzekali na bardzo wiele dolegliwości, takich właśnie jak deja vu Mai, rozdwojenie jaźni Spencera, a także utratę pamięci, anomię, ułudy zapachowe i tym podobne sprawy. Były to osobliwe problemy gerontologiczne, które rzadko się pojawiały u krócej żyjących ludzi, ostrzegając tym samym złowieszczo, że kuracje opóźniające starzenie nie przenikają tak dokładnie i głęboko do organizmów, jak życzyliby sobie tego ich twórcy i pacjenci.

Z drugiej strony bardzo niewielu nisei, sansei czy yonsei przychodziło do niego, co nieco zaskakiwało Michela.

— Bez wątpienia jest to dobry znak dla długofalowych perspektyw mieszkania na Marsie — zauważył pewnego wieczoru, kiedy wrócił ze swojego gabinetu na parterze, po spokojnie spędzonym dniu pracy.

Maja wzruszyła ramionami.

— Mogliby być szaleni i wcale o tym nie wiedzieć. Tacy mi się w każdym razie wydali, gdy zwiedzałam basen.

Michel popatrzył na nią z uwagą.

— Chcesz powiedzieć: szaleni czy tylko inni od nas?

— Nie wiem. Mam po prostu wrażenie, że są nieświadomi tego, co robią.

— Każde pokolenie pozostaje w pewnym sensie tajemnicą dla innych. A ci być może cierpią na niegroźny przypadek areofilii. Są całkowicie skupieni na swojej planecie i w ich naturze leży przekształcanie jej. Musisz im to przyznać.

Zwykle w chwili, gdy Maja wracała do domu, wyczuwała już w mieszkaniu rozmaite zapachy — efekty prób Michela, by upichcić coś w stylu prowansalskim. Na stole czekała otwarta butelka wina. Przez większą część roku jadali na balkonie. Kiedy Spencer był w mieście i czuł się nieźle, przyłączał się do nich, podobnie jak inni, sporadyczni goście. Podczas posiłku rozmawiali o wykonanej tego dnia pracy i wydarzeniach na planecie, a także na Ziemi.

I tak Maja żyła zwyczajnie, przeżywając zwykłe dni zwyczajnego życia, la vie quotidienne i dzieląc swe chwile z Michelem, mężczyzną o łysej czaszce i szelmowskim uśmieszku na wspaniałej, galijskiej twarzy, człowiekiem lekko ironicznym, bardzo dobrodusznym, a jeszcze bardziej obiektywnym. Wieczorne światło skupiało się w pasie nieba ponad czarnymi, nierównymi wierzchołkami Hellespontusa: jaskrawe róże, srebrzystości i fiolety przechodziły stopniowo w ciemne odcienie indygo i siną czerń, a głosy rozmawiających cichły i łagodniały w tej ostatniej części zmierzchu, którą Michel nazywał entre chien et loup. Aż wreszcie zbierali talerze, wracali do środka i zmywali w kuchni, a wszystko było takie zwyczajne, wszystko było znane, zagłębione w tym deja vu, które człowiek sam sobie wyznacza i które czyni go szczęśliwym.

A potem, w niektóre wieczory, Spencer skłaniał Maję, by uczestniczyła w spotkaniach jednej z grup. Spotkania odbywały się zwykle w którejś z komun, znajdujących się w górnej części miasta. Komuny te były luźno powiązane z „Naszym Marsem”, chociaż osoby przychodzące na zebrania raczej nie należały do radykalnego skrzydła ugrupowania, któremu na kongresie w Dorsa Brevia przewodniczył Kasei; przypominały raczej przyjaciół Nirgala z Dao: ludzie ci byli młodsi, mniej dogmatyczni, bardziej skupieni na sobie i swoich problemach, a także szczęśliwsi. Perspektywa spotykania się z nimi niepokoiła Maję, mimo że rzeczywiście tego chciała, toteż cały dzień przed wieczornym spotkaniem spędziła w stanie niespokojnego oczekiwania. Potem, po kolacji, mała grupka przyjaciół Spencera przyłączyła się do nich jeszcze w budynku Praxis i towarzyszyła Mai podczas podróży przez miasto: jazdy tramwajem, a później pieszej wędrówki, aż do górnej części Odessy, gdzie znajdowały się bardziej zatłoczone budynki mieszkalne.

Tutaj całe domy stawały się fortecami gospodarki alternatywnej. Ich mieszkańcy płacili wprawdzie czynsz i pełnili jakieś stanowiska w dolnej części miasta, jednak we wszystkich pozostałych kwestiach odcinali się od oficjalnej ekonomii: uprawiali rośliny w oranżeriach, na tarasach i dachach, zajmowali się oprogramowaniem i budowaniem, a także produkowali niewielkie narzędzia i przybory rolnicze. Sprzedawali je, wymieniali między sobą lub po prostu rozdawali. Ich spotkania odbywały się we wspólnych salonach albo na otwartej przestrzeni w małych parkach i ogrodach górnej części miasta, pod drzewami. Czasami przyłączały się do nich grupki „czerwonych” spoza miasta.

Na początku Maja zwykle prosiła zebranych, aby się przedstawili i powiedzieli coś o sobie. W ten sposób dowiadywała się o nich bardzo wiele: najwięcej było wśród nich dwudziestolatków, trzydziestolatków albo czterdziestolatków, urodzonych w Burroughs, na Elysium, Tharsis, w obozach Acidalii lub na Wielkiej Skarpie. Nieduży odsetek stanowili starzy przybysze i grupki nowych emigrantów, często pochodzących z Rosji, co sprawiało Mai prawdziwą przyjemność. Z wykształcenia byli agronomami, inżynierami ekologami, pracownikami budowlanymi, technikami. Pracowali też jako urzędnicy, stanowiąc personel administracyjny, pomocniczy i usługowy. Wiele z ich dokonań wykorzystywano coraz częściej w ramach rozwijającej się ekonomii alternatywnej. Budynki komun początkowo były zwykłymi ludzkimi mrowiskami: każde mieszkanie składało się tylko z jednej izby, a wspólne łazienki znajdowały się na końcach korytarzy. Mieszkańcy chodzili pieszo lub jeździli tramwajami do pracy w dolnej części miasta, mijając za gzymsem warowne rezydencje, zajmowane przez członków zarządów konsorcjów metanarodowych, przebywających gościnnie w mieście. (Natomiast przedstawiciele Praxis mieszkali w takich samych mieszkaniach jak uczestnicy zebrań, co odnotowywano z aprobatą).

Wszyscy zgromadzeni otrzymali już kurację gerontologiczną, wobec czego uważali ją za coś normalnego. Gdy usłyszeli, że na Ziemi przyznawanie kuracji lub jej odmawianie stosuje się jako instrument kontroli urodzin, byli początkowo wstrząśnięci, potem jednak po prostu dopisali ten postępek do listy popełnianych na dalekiej planecie niegodziwości. Wszyscy byli we wspaniałym zdrowiu i bardzo niewiele wiedzieli o chorobach czy przeludnionych szpitalach i klinikach. Na własną niedyspozycję znali tylko jeden sposób — typową tutaj ludową kurację: wyjście w walkerze poza namiot i jedno mocne zaczerpnięcie marsjańskiego powietrza. Twierdzili, że ta metoda leczy wszelkie dolegliwości, jakie mogą się przydarzyć człowiekowi. Byli duzi i silni. Mieli w oczach coś osobliwego, co pewnej nocy udało się Mai rozpoznać: to samo spojrzenie widziała na twarzy młodego Franka, na zdjęciu, które wyświetlił jej komputer — idealizm, ledwie opanowywany gniew na niesprawiedliwość, świadomość, że, niestety, nie wszystko na świecie dzieje się w sposób właściwy i przekonanie, że właśnie oni potrafią tę sytuację naprawić. Ot, siła młodość’, pomyślała z westchnieniem Maja. Potencjalni zwolennicy rewolucji.

Tacy byli. Spotykali się w swoich małych pokoikach, aby dyskutować rozmaite kwestie; wyglądali na zmęczonych, lecz szczęśliwych. Takie rozmowy były częścią ich świata, równie ważną jak wiele innych rzeczy; stanowiły po prostu część ich życia społecznego. Ważne było, aby to zrozumieć. A Maja wychodziła na środek pokoju i — jeśli uznała za możliwe — siadała na stole, a następnie przedstawiała się:

— Jestem Tojtowna. Byłam tutaj od samego początku.

Opowiadała im o tym, jak to wyglądało w Underhill, ze wszystkich sił starając się sobie to przypomnieć, aż stawała się tak natarczywa w swoim zachowaniu jak sama Historia, próbując wyjaśnić, dlaczego na Marsie dzieje się tak, jak się dzieje.

— Zrozumcie — mówiła im — nigdy nie daje się zawrócić.

Zmiany fizjologiczne, jakie miały miejsce w ich organizmach, zamykały przed nimi na zawsze Ziemię: zarówno przed emigrantami, jak i przed tubylcami, chociaż zwłaszcza przed tymi drugimi. Wszyscy oni byli teraz Marsjanami, niezależnie od tego, gdzie się urodzili. Musieli więc stworzyć państwo niezależne, może suwerenne, a przynajmniej półautonomiczne. Półautonomia mogłaby wystarczyć, biorąc pod uwagę realia obu światów, a częściowa niezależność dałaby podstawy do tego, by nazwać planetę Wolnym Marsem. Jednak w aktualnym stanie rzeczy ich „państwo” nie było niczym więcej jak tylko kolonią i nie posiadali żadnej rzeczywistej siły. a tylko swoje własne żywoty. Wszelkie decyzje podejmowali za nich ludzie, którzy znajdowali się w odległości stu milionów kilometrów od nich. Dom Marsjan drążono i siekano, zmieniając go w kawałki metalu, wysyłane następnie statkami na tamtą odległą planetę. To było prawdziwe marnotrawstwo, którego korzyści nie potrafił dostrzec nikt z wyjątkiem elity metanarodowców, rządzącej obiema planetami niczym feudalnymi lennami. Nie, nie, musieli uzyskać wolność. I to nie po to, aby się oderwać od straszliwej sytuacji Ziemi, wcale nie… Raczej po to, by mogli wywrzeć pewien rzeczywisty wpływ na zdarzenia, które miały miejsce na tamtej dalekiej planecie. W przeciwnym bowiem razie oni, Marsjanie, będą tylko bezradnymi świadkami katastrofy, świadkami, którzy potem, po pojawieniu się pierwszych ofiar, sami zostaną wessani w ten wir. Takiego ryzyka nie można było tolerować, mówiła Maja. Marsjanie muszą zacząć działać.

Przedstawiciele komun łatwo wchłaniali słowa Rosjanki, podobnie zresztą jak bardziej umiarkowane grupy „Naszego Marsa” i miejscy bogdanowiści, a nawet niektórzy spośród „czerwonych”.

Na każdym zebraniu Maja podkreślała ważność koordynacji działań.

— Rewolucja to nie miejsce dla anarchii! Gdyby na przykład każde z nas na własną rękę próbowało wypełnić wodą Hellas, łatwo jedni mogliby zniszczyć pracę drugich, a może nawet przelać wyznaczony kontur jednokilometrowy i zniszczyć wszystko, co do tej pory udało nam się osiągnąć. I tak samo jest z rewolucją. Musimy działać razem. W 2061 roku byliśmy podzieleni i dlatego właśnie ponieśliśmy tak wielką klęskę. To było raczej współoddziaływanie niż współdziałanie, rozumiecie, co chcę powiedzieć? Głupota. Tym razem musimy pracować razem.

— Wytłumacz to „czerwonym” — stwierdzali bogdanowiści. A Maja przeszywała ich spojrzeniem i odpowiadała:

— Teraz mówię do was. Wolelibyście nie słyszeć, co powiedziałam tamtym.

Często wywoływało to ich śmiech. Odprężali się, wyobrażając sobie, jak Maja karci kogoś innego. Była świadoma, że uważają ją za Czarną Wdowę — złą czarownicę, która mogłaby rzucić na nich przekleństwo, Medeę, która potrafiłaby ich zabić — była to jej cecha charakterystyczna, dzięki której nie przestawali okazywać zainteresowania, toteż od czasu do czasu umyślnie grała przed nimi groźną osobę. Zadawała też trudne pytania i chociaż zwykle odpowiadający okazywali się straszliwie naiwni, czasami ich odpowiedzi były naprawdę frapujące, zwłaszcza gdy mówili o samym Marsie. Niektórzy z nich gromadzili niesamowicie dużo informacji: posiadali spisy zawartości arsenałów metanarodowców, wniknęli do systemów zawiadujących lotniskami, znali topografię centrów komunikacyjnych, listy i programy lokacyjne dla satelitów i statków kosmicznych, poruszali się po sieciach i bazach danych. Często Mai wydawało się, że ich akcja ma naprawdę szansę powodzenia. Oczywiście, byli młodzi, i zdumiewająco nieświadomi tak wielu rzeczy, łatwo więc było się w ich otoczeniu czuć pewnie; jednak z drugiej strony, mieli w sobie zwierzęcą witalność, zdrowie i bardzo dużo energii. Ale jednocześnie byli mimo wszystko dorośli, toteż czasami, gdy Maja ich obserwowała, uświadamiała sobie, że doświadczenie i wiek, którymi się tak chełpiła, to jedynie kwestia zdobytych w tym długim czasie ran i blizn. Dlatego też te ich młode umysły miały się do umysłów starych tak jak młode ciała wobec starych: były silniejsze, żywotniejsze, mniej powykrzywiane, ponieważ nie dotknęły ich żadne tragedie.

Maja starała się o tym pamiętać, nawet kiedy prowadziła wykład w sposób tak surowy, jak kiedyś lekcje dla dzieci w Zygocie, a po jego zakończeniu zadawała sobie trud i wchodziła między zebranych, aby po prostu porozmawiać, spożyć wspólnie posiłek, posłuchać ich opowieści. Po tak spędzonej godzinie Spencer oznajmiał, że Maja powinna wracać. Swoim rozmówcom bowiem mówiła, że przyjechała do nich z innego miasta, chociaż — skoro widywała niektórych spośród nich na ulicach Odessy — była świadoma tego, że i oni musieli ją widywać; jednak wiedzieli tylko, że Maja spędza sporo czasu w ich mieście. Później wszakże Spencer i jego przyjaciele narzucili jej skomplikowaną procedurę poruszania się po mieście, dzięki której mieli sprawdzić, czy nie są śledzeni. Okazało się, że większa część grupy rozprasza się na schodkowych alejach górnej części miasta, toteż zanim Maja docierała do zachodniej dzielnicy i budynku mieszkalnego Praxis, była już sama. Tam prześlizgiwała się przez bramę i drzwi zamykały się za nią ze szczękiem, przypominając jej, że podwójne słoneczne mieszkanie, które dzieliła z Michelem, to „bezpieczny dom”.

Pewnej nocy, gdy zdawała Michelowi relację z bardzo ostrego spotkania z grupą młodych inżynierów i areologów, wystukała na klawiaturze polecenie i znalazła artykuł ze zdjęciem młodego Franka. Wydrukowała zdjęcie; ponieważ artykuł pochodził z gazety codziennej z tamtych czasów, było ono czarno-białe i mało wyraziste. Mimo to przywiesiła je z boku szafki nad zlewem kuchennym. Czuła dziwny niepokój.

Michel podniósł oczy znad swego AI, popatrzył na zdjęcie i pokiwał głową z aprobatą.

— To zadziwiające, jak wiele można wyczytać z ludzkich twarzy.

— Frank tak nie uważał.

— Franka wręcz przerażało istnienie takiej możliwości.

— Hmm… — zastanowiła się Maja. Nie była w stanie sobie tego przypomnieć. Natomiast przypomniała sobie spojrzenia podczas spotkania, które odbyła tego wieczoru. Michel mówił prawdę, ich twarze rzeczywiście ujawniały wszystko — oblicze danej osoby było jak maska wyrażająca znaczenie tego dokładnie zdania, które osoba ta właśnie wypowiadała. Nikt nie ma wpływu na metanarodowców, mówiły twarze. Metanarodowcy wszystko zniszczyli. Są egoistami, dbają jedynie o samych siebie. Metanacjonalizm to po prostu nowy rodzaj nacjonalizmu, tyle że nie łączy się z żadnym narodem. To patriotyzm pieniężny, rodzaj choroby. Z jego powodu cierpią ludzie, może nie tak bardzo tutaj, jednak na Ziemi z całą pewnością. I jeśli coś się nie zmieni, wkrótce to wszystko zdarzy się również tutaj. Zatrują także nas.

Wszyscy mówiący mieli na twarzach takie samo spojrzenie, jak to na zdjęciu, widoczny był u nich ten sam blask pewności i przekonania o słuszności własnych racji. Coś takiego bardzo łatwo mogło się po latach zmienić w cynizm; Frank był tego najlepszym dowodem. Można było zaprzepaścić ten zapał, można go było zmarnować, zatracić w cynizmie, który w dodatku zwykle okazywał się zaraźliwy.

Trzeba zacząć działać, zanim to wszystko się zdarzy, pomyślała Maja. Nie za szybko, ale też nie za późno. Najważniejszy był bowiem odpowiedni moment. A jeśli właściwie zaczną, jeśli uda im się zacząć w odpowiednim momencie, wtedy…

Pewnego dnia podczas pobytu Mai w biurze nadeszły nowiny z Hellespontusa. Odkryto nową warstwę wodonośną, bardzo głęboką w porównaniu z innymi, położoną wyjątkowo daleko od basenu i bardzo dużą. Diana doszła do wniosku, że wcześniejsze ery lodowcowe, które kiedyś spływały po paśmie górskim Hellespontus, musiały zatrzymać się właśnie pod powierzchnią. Było tam jakieś dwanaście milionów metrów sześciennych wody, więcej niż liczyła jakakolwiek inna formacja wodonośną. Odkrycie tej warstwy podniosło ilość zlokalizowanej wody z osiemdziesięciu do stu dwudziestu procent wody potrzebnej, by wypełnić basen do jednokilometrowego konturu.

Była to zadziwiająca nowina, toteż przedstawiciele centrali zebrali się w biurze Mai, aby wszystko omówić i nanieść dane na duże mapy. Areografowie wykreślali już trasy potencjalnych rurociągów wiodących przez góry i dyskutowali na temat pobocznych kwestii merytorycznych, związanych z różnymi rodzajami rurociągów. Morze Low Point, nazywane w biurze „stawem”, dało już podstawy silnej biocie — systemowi opartemu na łańcuchu pokarmowym kryla antarktycznego. Przy dnie morza stale się rozszerzała strefa topnienia, od dołu ogrzewana przez mohol, a od góry uciskana ciężarem wielu spiętrzonych ton lodu; także zwiększone ciśnienie powietrza oraz stale rosnące temperatury oznaczały, że wszędzie wokół topniało coraz więcej marsjańskiej powierzchni: lodowe góry przesuwały się, zderzały ze sobą i rozpadały, obnażając coraz więcej powierzchni, a z powodu tarcia i światła słonecznego wszystko ogrzewało się, aż powstawał najpierw lód dryfujący, a potem lodowe rumowisko. W tym momencie świeżo wpompowana woda, odpowiednio wycelowana, aby wzmocnić siły Coriolisa, powinna zacząć płynąć w ruchu przeciwnym do wskazówek zegara.

Zebrani rozmawiali o tych sprawach bardzo długo, a gdy omówiwszy już wszelkie problemy wyszli na zewnątrz, aby uczcić nowe zdarzenie dużym obiadem, całą grupą wstrząsnął widok gzymsu, stojącego ponad kamienną równiną pustego, dna basenu. Jednak tego dnia teraźniejszość nie mogła ich przestraszyć. Każde z nich wypiło do obiadu sporo wódki, tak dużo, że przez resztę popołudnia postanowili odpoczywać i nie zajmować się pracą.

Kiedy więc Maja wróciła do mieszkania, nie była w odpowiednim nastroju, aby znieść widok Kaseia, Jackie, Antara, Arta, Harmakhisa, Rachel, Emily, Frantza i wielu ich przyjaciół, których zobaczyła w swoim salonie. Przejeżdżali akurat przez Odessę w drodze do Sabishii, gdzie planowali się spotkać z niektórymi przyjaciółmi z Dorsa Brevia, a następnie ruszyć do Burroughs i spędzić tam kilka miesięcy na pracy. Niedbale pogratulowali Mai odkrycia nowej formacji; w gruncie rzeczy wcale ich to nie interesowało, nikogo, z wyjątkiem Arta. Fakt ten oraz niespodziewany tłok w mieszkaniu doprowadziły Maję do wściekłości. Oliwy do ognia dolało oczywiście to, że ciągle znajdowała się pod wpływem wódki oraz to, że Jackie była taka podniecona i otaczała ramionami zarówno dumnego Antara (który kiedyś przedstawił się Mai jako niezwyciężony rycerz z eposu preislamskiego), jak i upartego Harmakhisa. Obaj młodzi mężczyźni poddawali się dotykowi dziewczyny i żaden z nich nie okazywał najmniejszego sprzeciwu, gdy Jackie zajmowała się drugim albo igrała z Frantzem. Maja zignorowała zachowanie wnuczki Boone’a. Kto może wiedzieć, do jakich perwersji zdolni są ektogeni, wychowani w taki sposób, jak miot kociąt, pomyślała. A teraz wyrośli na wędrowców, cyganów, radykałów, rewolucjonistów… Nie wiadomo, na kogo jeszcze — jak Nirgal, chociaż nie, Nirgal miał przecież zawód i plany, podczas gdy ten tłumek… No cóż, Maja zmusiła się, by nie wydawać pochopnych sądów. Jednak naprawdę miała co do nich wątpliwości.

Wdała się w rozmowę z Kaseiem, zwykle zachowującym się o wiele poważniej niż młodsi od niego ektogeni; siwowłosy, dojrzały mężczyzna, który z rysów, choć z pewnością nie z zachowania, bardzo przypominał jej Johna. Kiedy Kasei ponuro obserwował, jak postępuje jego córka, z ust sterczał mu kamienny kieł niczym ząb jadowy węża. Niestety, w chwili obecnej umysł Kaseia całkowicie wypełniały plany przemienienia światka Kasei Vallis z siedziby sił bezpieczeństwa w wolną osadę. Rzecz jasna, uważał, że stworzenie nowego Korolowa w dolinie, której zawdzięczał własne imię, stanowi dla niego swego rodzaju osobisty afront, a szkody poczynione temu kompleksowi przez ich najazd podczas akcji ratowania Saxa nie wystarczyły, by złagodzić jego pretensje — raczej, jak się wydawało Mai, dzięki tamtej akcji apetyt Kaseia na tego typu działania wzrósł. Szalony mężczyzna z temperamentem… Może odziedziczył go po Johnie… Chociaż właściwie wcale nie był taki jak John czy Hiroko, co Maja uznała za pocieszające. Jednak jego plan zniszczenia Kasei Vallis uważała za błąd. Podobno wraz z Kojotem stworzyli program deszyfrujący, który łamał wszystkie kody zamykające w osiedlu Kasei Vallis i teraz Kasei planował zaatakować wartowników, załadować wszystkich okupantów do roverow, zablokować drzwi pojazdów od zewnątrz i wysłać je automatycznym torem do Sheffield, natomiast wszystkie budowle w dolinie zamierzał wysadzić w powietrze.

Taka akcja mogła się powieść lub nie, ale oznaczała wypowiedzenie wojny i zupełnie nie zgadzała się z prostą strategią, która istniała od czasu, gdy Spencerowi udało się powstrzymać Saxa przed niszczeniem z powietrza wszystkiego, co się dało. Strategia owa polegała na tym, by zniknąć z pola widzenia przedstawicielom sił bezpiezpieczeństwa na Marsie — przez jakiś czas członkowie podziemia musieli zaprzestać organizowania akcji odwetowych czy sabotażowych; wyprowadzić się z wszystkich kryjówek, na które mogliby się tamci natknąć… Nawet Ann wydawała się zwracać nieco uwagi na ten plan. Teraz Maja przypomniała Kaseiowi o ogólnych założeniach ich strategii, jednocześnie bardzo pochwalając jego pomysł i zachęcając swego rozmówcę, aby koniecznie spełnił swoje marzenia, gdy tylko nadejdzie ku temu odpowiednia chwila.

— Ale wtedy może już nie będziemy w stanie złamać ich kodów — lamentował Kasei. — To jest okazja jednorazowa. A przecież tamci i tak wiedzą, że tu jesteśmy, zwłaszcza po tym, co Sax i Peter zrobili z soczewką napowietrzną i Deimosem. Tamci prawdopodobnie myślą nawet, że jesteśmy jeszcze silniejsi, niż się spodziewali!

— Jednak niczego nie wiedzą na pewno. A my chcemy utrzymać naszą tajemnicę, naszą… niewidzialność. Hiroko mówi, że to, co niewidzialne, jest niemożliwe do pokonania. Pamiętaj też, jak bardzo wzmocnili swoje siły bezpieczeństwa od czasu, gdy Sax zaczął szaleć. A poza tym, jeśli stracą Kasei Vallis, mogą zechcieć sprowadzić na planetę ogromne posiłki. Z tego powodu możemy mieć w ostatecznym momencie większe trudności w przejęciu Marsa.

Kasei z uporem potrząsnął głową. Z drugiego końca pokoju Jackie przerwała im rozmowę wesołym tonem:

— Nie martw się, Maju, wiemy, co robimy.

— No cóż, chociaż z tego więc możemy być dumni! Pytanie brzmi, czy także reszta z nas wie, co robi? A może jesteś teraz marsjańską księżniczką?

— Nie, to Nadia jest marsjańską księżniczką — odparła Jackie i poszła do kuchni. Maja spojrzała za nią spode łba i zauważyła, że Art z zaciekawieniem jej się przygląda. Kiedy spojrzała na niego wprost, nie cofnął się przed jej wzrokiem, więc wstała i ruszyła do swego pokoju, aby się przebrać. Był tam Michel. Sprzątał i przygotowywał na podłodze miejsca do spania dla przybyłych. Maja uznała, że ten wieczór będzie irytujący.

Następnego ranka, kiedy skacowana wcześnie wstała, aby pójść do łazienki, Art był już na nogach. Ponad śpiącymi ciałami wyszeptał do niej:

— Chcesz wyjść i zjeść śniadanie?

Maja skinęła głową. Kiedy się ubrała, zeszli po schodach, wyszli na zewnątrz, przecięli park i przeszli wzdłuż gzymsu, który wyglądał niesamowicie, oświetlony poziomymi snopami światła wschodzącego słońca. Zatrzymali się w bistrze, przed którym właśnie umyto przypadający właścicielom odcinek chodnika. Na zabarwionej światłem świtu białej ścianie budynku ktoś wymalował krótkie zdanie. Używał szablonu, toteż słowa były zgrabne, małe, w kolorze jaskrawej czerwieni:

NIGDY NIE DAJE SIĘ ZAWRÓCIĆ

— Mój Boże! — krzyknęła Maja.

— Co takiego?

Wskazała na graffiti.

— Ach, taak — odrzekł Art. — Widzisz… Ostatnio takie zdania wymalowano wszędzie w Sheffield i Burroughs. Soczyste, co?

— Hej Ka.

Siedzieli w mroźnym powietrzu przy małym okrągłym stoliczku. Jedli paszteciki i pili kawę po turecku. Drobiny lodu mrugały na horyzoncie niczym diamenty, ujawniając jakieś poruszenie pod lodem.

— Co za fantastyczny widok — zauważył Art.

Maja z uwagą wpatrzyła się w potężnego Ziemianina. Musiała przyznać, że spodobała jej się jego odżywka. Był optymistą tak jak Michel, jednak bardziej ostrożnym, a równocześnie bardziej naturalnym; u Michela było to przemyślane zamierzenie, u Arta — temperament. Maja od początku uważała go za szpiega, od pierwszej chwili, kiedy go uratowali podczas dziwnie nieprawdopodobnej awarii, która przydarzyła mu się akurat na ich szlaku: szpieg Williama Forta, szpieg Praxis, może agent Zarządu Tymczasowego, a może także przedstawiciel innych, nieznanych osób czy organizacji. Teraz jednak przebywał wśród nich już od tak dawna… Stał się bliskim przyjacielem Nirgala, Jackie, również Nadii… A teraz oni sami, w gruncie rzeczy, także już współpracowali z Praxis, z różnych indywidualnych przyczyn — dla zapasów, ochrony lub informacji na temat Ziemi. Maja nie była więc już taka pewna — nie tylko tego, czy Art jest szpiegiem, ale (jeśli tak) czyim jest szpiegiem.

— Musisz ich powstrzymać. Nie mogą dokonać tego ataku na Kasei Vallis — zaczęła.

— Nie sądzę, żeby czekali na moje pozwolenie.

— Wiesz, co mam na myśli. Możesz spróbować im to wyperswadować.

Art wyglądał na zaskoczonego.

— Jeśli potrafiłbym wyperswadować ludziom takie rzeczy, bylibyśmy już wolni.

— Wiesz, co mam na myśli — powtórzyła.

— No cóż — odparł Art. — Moim zdaniem obawiają się, że powtórnie nie będą w stanie złamać kodu. A Kojot jest najwyraźniej przekonany, że jego plan jest świetny. Sax pomagał mu go stworzyć.

— Powiedz im to.

— To nic nie da. Bardziej słuchają ciebie niż mnie.

— Zgadza się.

— Moglibyśmy zorganizować konkurs: kto ma najmniejszy wpływ na Jackie?

Maja roześmiała się głośno.

— Każdy mógłby wygrać w tym konkursie — powiedziała.

Art wyszczerzył zęby.

— Powinnaś wpisywać polecenia w Pauline. I naucz się naśladować głos Johna Boone’a.

Maja znowu się roześmiała.

— Dobry pomysł!

Zaczęli rozmawiać o projekcie „Hellas” i Maja wyjaśniła Artowi wielkie znaczenie najnowszego odkrycia na zachód od Hellespontusa. Art pozostawał w stałym kontakcie z Fortem i z kolei opisał Mai wszelkie zawiłości związane z najnowszą decyzją Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, o której Rosjanka jeszcze nie słyszała: chodziło o to, że Praxis wystąpiła do Trybunału ze skargą przeciw Zjednoczonym, którzy zamierzali umieścić ziemską windę kosmiczną w Kolumbii. Wybrana lokalizacja znajdowała się tak blisko punktu w Ekwadorze, który planowała wykorzystać Praxis, że oba te miejsca narażały się wzajemnie na niebezpieczeństwo. Trybunał poparł Praxis, jednak Zjednoczeni zignorowali jego postanowienie i kontynuowali rozpoczęte działania, budując bazę w swoim nowym państwie flagowym; byli już przygotowani do manewru opuszczania kabla. Inne konsorcja metanarodowe najwyraźniej cieszył bunt przeciwko Międzynarodowemu Trybunałowi Sprawiedliwości i w pełni poparły one Zjednoczonych. Praxis natomiast stanęła przed prawdziwym problemem.

— Ci metanarodowcy kłócą się przez cały czas, prawda? — zapytała Maja.

— Zgadza się.

— Może więc zaczną się prawdziwe walki między niektórymi z nich.

Art uniósł brwi.

— To niebezpieczny plan!

— Dla kogo?

— Dla Ziemi.

— Nie dbam o Ziemię — odburknęła Maja, smakując wypowiadane słowa.

— Witaj w klubie — odparł smutno Art, a wówczas Maja ponownie się roześmiała.

Szczęśliwym trafem grupa Jackie wkrótce wyruszyła do Sabishii. Maja zdecydowała się pojechać na miejsce, gdzie odkryto nową formację wodonośną. Wsiadła w okrążający basen pociąg i udała się w kierunku przeciwnym do ruchu zegara. Jechała po lodowcu Niestena, potem na południe po wielkim zachodnim zboczu, obok leżącego na wzgórzu miasta Montepulciano, aż do stacyjki o nazwie Yaonisplatz. Tam Rosjanka przesiadła się do małego pojazdu i ruszyła drogą, która podążała górską doliną przez ostre grzbiety Hellespontusa.

Droga nie była niczym więcej niż tylko nierównym wcięciem w regolit, zabezpieczonym utrwalaczem i oznaczonym transponderami, a w zacienionych miejscach zablokowanym zaspami brudnego, zbitego, letniego śniegu. Przebiegała przez dziwny kraj. Obserwowany z przestrzeni Hellespontus wydawał się mieć pewną optyczną i areomorfologiczną spójność, jako że ejektamenta zostały wyrzucone z basenu w nierównych kręgach koncentrycznych. Jednak z powierzchni ukształtowanie to było niemożliwe do zauważenia; wszędzie wokół widniały jedynie przypadkowo rozsiane stosy skalne: stosy kamieni, które spadły z nieba i rozproszyły się chaotycznie. Ślad ogromnego ciśnienia wyzwolonego przez uderzenie stanowiły dziwaczne metamorfozy ich kształtów; najzwyczajniejsze z tych kamieni były gigantycznymi potrzaskanymi stożkami — stożkowymi głazami narzutowymi popękanymi podczas uderzenia na wszelkie możliwe sposoby, toteż w niektórych z nich uwidoczniły się szczeliny tak wielkie, że można było w nie wjechać, podczas gdy inne były jedynie leżącymi na powierzchni stożkowymi skałkami z mikroskopijnymi rysami, pokrywającymi każdy centymetr ich powierzchni, jak na starej porcelanie.

Maja przejechała przez ten popękany krajobraz, dziwnie poruszona widokiem tak wielkiej ilości kamieni karni. Były tu rozbite stożki, które wylądowały na ostrych wierzchołkach i tak trwały w bezruchu, oraz takie, które miały pod sobą miększy materiał i erodowały tak długo, aż w końcu stały się ogromnymi dolmenami. Gdzieniegdzie leżały także kamienie o wyglądzie gigantycznych rzędów kłów i wysokie, nakryte lingami kolumny, takie jak ta znana pod nazwą Erekcji Wielkiego Człowieka; były dziwacznie ułożone warstwowe stosy, z których najbardziej wydatny nazywano Naczyniami W Zlewie; były wielkie ściany filarowego bazaltu, umodelowanego w sześciokąty oraz inne ściany, tak gładkie i połyskliwe jak ogromne jaspisowe kloce.

Leżący najdalej od środka koncentryczny krąg ejektamentów najbardziej przypominał klasyczne górskie pasmo, wyłaniające się w porze popołudniowej jak coś w rodzaju Hindukuszu: nagi i olbrzymi pod pędzącymi chmurami. Droga przecinała to pasmo w postaci wysokiej przełęczy między dwoma bryłowatymi wierzchołkami. W tym wietrznym przesmyku Maja zatrzymała pojazd i spojrzała za siebie. Nie dostrzegła niczego z wyjątkiem poszczerbionych gór, całego różnorodnego świata gór; od cieni chmur i śniegu wszystkie szczyty i grzbiety wydawały się łaciate, a rozproszone tu i ówdzie sporadyczne pierścienie kraterowe nadawały krainie prawdziwie nieziemski widok.

Przed Mają ląd opadał do usianej kraterami Noachis Planum, gdzie — na dole — znajdował się obóz eksploatacyjnych roverow, ustawionych w kręgu niczym wozy na Dzikim Zachodzie. Maja zjeżdżała ostro po nierównej drodze do tego obozu; dotarła późnym popołudniem. Na miejscu powitała ją grupka starych przyjaciół Beduinów oraz Nadia, która przyjechała do nich, pragnąc zasięgnąć opinii na temat urządzenia wiertniczego dla nowo znalezionej formacji wodonośnej. Wiele osób było pod wrażeniem wiadomości o tym wspaniałym odkryciu.

— Rozciąga się obok Krateru Proctora i prawdopodobnie ciągnie się aż do Kaisera — powiedziała Nadia. — Wygląda tak, jak gdyby ciągnęła się daleko na południe, a do tej pory mogła już się połączyć z wodonośną warstwą Australis Tholus. Czy udało wam się ustalić jej północną granicę?

— Tak sądzę — odparła Maja i, aby to sprawdzić, zaczęła stukać na klawiaturze naręcznego komputerka. Przez całą wczesną kolację rozmawiali o wodzie, tylko sporadycznie przerywając temat, aby wymienić się innymi nowinami. Po posiłku zasiedli w roverze Zeyka i Nazik i odpoczywali przy sorbecie, który podawał Zeyk. Od czasu do czasu wpatrywali się w rozpalone węgle małego koksowego piecyka, na którym wcześniej ich gospodarz przyrządzał shish kebab. Rozmowa nieuchronnie ciążyła w stronę aktualnej sytuacji politycznej i Maja powtórzyła przyjaciołom to, co mówiła Artowi — że ze wszystkich sił powinni podjudzać niesnaski panujące między poszczególnymi konsorcjami metanarodowymi na Ziemi.

— To oznacza wojnę światową — przerwała jej ostro Nadia. — I jeśli nic się nie zmieni, mogłaby to być najgorsza wojna ze wszystkich, jakie się dotychczas toczyły… — Potrząsnęła głową. — Musi istnieć jakiś lepszy sposób.

— Aby wybuchła taka wojna, wcale nie potrzeba naszego udziału — zauważył Zeyk. — Oni i tak się znajdują na drodze w dół.

— Tak sądzisz? — spytała Nadia. — No cóż, jeśli wybuchnie… wtedy będziemy mieli szansę przejąć władzę. Tak uważam.

Teraz Zeyk potrząsnął głową.

— Mars stanowi ich wentyl bezpieczeństwa. Trzeba by ich mocno przycisnąć, aby oddali nam takie miejsce jak to.

— Istnieją różne formy nacisku — stwierdziła Nadia. — Skoro mieszkamy na planecie, gdzie życie na powierzchni ciągle jest równe śmierci, powinno nam się udać znaleźć takie sposoby, które nie wiążą się ze strzelaniem do ludzi. Powinna powstać cała nowa technika prowadzenia wojny. Rozmawiałam o tym z Saxem, który przyznał mi rację.

Maja prychnęła, a Zeyk wyszczerzył zęby.

— Jego nowe sposoby bardzo przypominają stare, o ile mogę coś na ten temat powiedzieć! Zestrzelenie soczewki napowietrznej… Tak, tak, bardzo nam się to spodobało! Podobnie jak wypchnięcie z orbity Deimosa. O, tak… Jednak ten punkt widzenia potrafię zrozumieć tylko do pewnych granic. Kiedy pojawią się pociski samonaprowadzające dalekiego zasięgu…

— Musimy się upewnić, że do tego nie dojdzie. — Nadia przybrała upartą minę, która pojawiała się na jej twarzy, ilekroć jej idee się ukonkretniały i Maja z zaskoczeniem przypatrywała się starej przyjaciółce. Nadia jako strateg rewolucji — Maja nie wierzyła dotąd, że coś takiego jest możliwe. No cóż, bez wątpienia myślała o rewolucji jako o sposobie ochrony własnych projektów budowlanych. Albo jak o samym projekcie budowlanym… Był to po prostu inny środek do celu.

— Powinnaś przyjechać do Odessy i porozmawiać z naszymi komunami — zasugerowała Maja. — Są wyznawcami Nirgala, w sensie podstawowym…

Nadia zgodziła się, a potem pochyliła do przodu z miniaturowym pogrzebaczem w ręku, aby wsunąć węgielek do środka koksowego piecyka. Obie Rosjanki obserwowały, jak płonie ogień. Był to rzadki widok na Marsie, ale Zeyk na tyle lubił naturalny płomień, że zadawał sobie naprawdę dużo trudu, by go mieć. Warstewki szarego popiołu trzepotały nad iście marsjańskim pomarańczem gorących węgli. Zeyk i Nazik rozmawiali cicho, omawiając sytuację Arabów na planecie, która jak zwykle była bardzo złożona. Znajdujący się wśród tej nacji radykałowie prawie wszyscy znajdowali się na zewnątrz: żyli w karawanach, szukając metali, wody i miejsc aseotermalnych. Wyglądali nieszkodliwie i nigdy nie robili niczego, aby ujawnić, że nie należą do metanarodowego porządku. Znajdowali się jednak wszędzie na planecie i czekali, gotowi do działania.

Nadia wstała, aby się udać na spoczynek, a kiedy wyszła, Maja powiedziała z wahaniem:

— Opowiedzcie mi o Chalmersie.

Zeyk popatrzył na nią spokojnie i beznamiętnie.

— Co chcesz wiedzieć?

— Chcę wiedzieć, w jaki sposób był zamieszany w morderstwo Boone’a.

Zaniepokojony Zeyk zamrugał oczyma.

— Tamta noc w Nikozji była bardzo zagmatwana — zaczął ze smutkiem. — Arabowie po dziś dzień o niej rozmawiają. To się już staje nieznośne.

— A co mówią?

Zeyk spojrzał na Nazik, która odpowiedziała za niego:

— Problem w tym, że krążą różne opinie. Nikt naprawdę nie wie, co się wówczas zdarzyło.

— Ale przecież wy tam byliście. Widzieliście coś. Opowiedzcie mi więc o tym, czego byliście świadkami.

Wtedy Zeyk popatrzył na Maję z uwagą, a następnie pokiwał głową.

— No, dobrze. — Wziął głęboki oddech i skupił się. Później poważnie, jak gdyby był świadkiem w sądzie, zaczął opowiadać: — Po waszych przemówieniach zebraliśmy się na Hajr el-kra Meshab. Ludzie byli wściekli na Boone’a, ponieważ dotarła do nich plotka, że zastopował plan budowy meczetu na Fobosie. Jego mowa nie pomogła zmienić ich opinii o nim. Nigdy nie podobała nam się idea tego nowego marsjańskiego społeczeństwa, o którym stale opowiadał. Siedzieliśmy więc na placu i gderaliśmy, a wówczas przyszedł Frank. Muszę przyznać, że jego widok w tamtym momencie stanowił dla nas naprawdę duże pocieszenie. Wydawało nam się, że jest on jedyną osobą, która ma szansę się przeciwstawić Boone’owi. Dlatego też wpatrywaliśmy się w niego jak w obraz, a on nas ośmielał do działania, na różne subtelne sposoby dając do zrozumienia, że traktuje Boone’a z lekceważeniem: opowiadał dowcipy, które jeszcze bardziej zwiększały nasz gniew na Johna i powodowały, że coraz bardziej sam Frank wydawał się nam jedynym bastionem przeciwko tamtemu. Mnie osobiście denerwowało, że Frank tak judzi młodych. Był wśród nas Selim el-Hayil i kilku jego przyjaciół ze skrzydła ahadyjskiego, którzy byli wściekli nie tylko na Boone’a, ale także na skrzydło fetahijskie. Widzisz, Ahadowie i Fetahowie bardzo się wówczas różnili w wielu kwestiach, takich jak panarabskość kontra nacjonalizm, kontakty z Zachodem, stanowisko wobec sufitów… Było to fundamentalne rozróżnienie wśród młodszej generacji Braterstwa.

— Sunnici przeciw szyitom? — spytała Maja.

— Nie. Ci bardziej konserwatywni kontra liberalni, przy czym liberałowie uważali się za świeckich, a konserwatyści byli religijni: albo sunnici, albo szyici… El-Hayil był przywódcą konserwatywnego skrzydła ahadyjskiego. Znajdował się w tamtej karawanie, z którą Frank podróżował owego roku. Często wtedy rozmawiali i Frank zadawał mu wiele pytań, naprawdę wwiercał się w niego, tak jak tylko on potrafił, kiedy czuł, że rozumie danego człowieka, jego stanowisko i partię.

Maja skinęła głową, przypominając sobie takiego właśnie Franka.

— W każdym razie Frank znał świetnie poglądy el-Hayila, a tamtego wieczoru w Nikozji była taka chwila, kiedy młody przyjaciel już chciał coś powiedzieć, a wówczas Frank dał mu znak spojrzeniem, żeby milczał. Widziałem to bardzo dobrze… Potem Frank odszedł, a el-Hayil oddalił się niemal natychmiast po nim.

Zeyk przerwał, upił kawy i zastanawiał się nad dalszym ciągiem opowieści.

— Potem nie widziałem żadnego z nich przez następne kilka godzin. Na długo zanim Boone został zabity, zaczęło się robić paskudnie. Ktoś wypisał slogany na oknach medyny i Ahadowie myśleli, że zrobili to Fetahowie, toteż kilku Ahadów zaatakowało paru przedstawicieli wrogiego ugrupowania. Następnie rozpoczęły się walki w całym mieście. Niektórzy spośród naszych wdali się również w bójki z przedstawicielami amerykańskich załóg budowlanych. Coś się stało. Walki i bijatyki trwały. Wyglądało, jak gdyby wszyscy poszaleli.

Maja skinęła głową.

— Dobrze to pamiętam.

— Hmm… no cóż, usłyszeliśmy, że Boone zniknął i zeszliśmy do Bramy Syryjskiej, aby sprawdzić kody zabezpieczające i zobaczyć, czy nie wyszedł tamtędy. Okazało się, że rzeczywiście ktoś wyszedł przez tę bramę i nie wrócił do miasta, więc ruszyliśmy na zewnątrz, a wtedy usłyszeliśmy straszną nowinę. Nie mogliśmy uwierzyć. Zeszliśmy do medyny, gdzie już się wszyscy zgromadzili i potwierdzili nam, że to prawda. Do szpitala dotarłem po mniej więcej półgodzinnym przedzieraniu się przez tłum. Widziałem go. Ty też tam byłaś.

— Nie pamiętam cię.

— No cóż, ja cię pamiętam. Jednak Frank już wyszedł. Więc tylko spojrzałem na ciało, a potem wyszedłem, żeby zawiadomić wszystkich zgromadzonych, że to prawda. Nawet Ahadowie byli wstrząśnięci, jestem tego pewien… Nasir, Ageyl, Abdullah.

— Tak — potwierdziła Nazik.

— Ale el-Hayila, Rashida Abou i Bulanda Besseisso nie było tam z narty. Wróciliśmy do naszej dzielnicy i zgromadziliśmy się w domu z widokiem na plac Ffajr el-kra Meshab. Nagle rozległo się bardzo mocne stukanie do drzwi, a kiedy otworzyliśmy, do środka wpadł el-Hayil. Był już wtedy bardzo chory, pocił się, próbował wymiotować. Całą skórę miał zaczerwienioną i pokrytą plamami. Prawie nie mógł mówić, tak bardzo miał spuchnięte gardło. Pomogliśmy mu wejść do łazienki. Widzieliśmy, jak się dusi własnymi wymiotami. Zawezwaliśmy Yussufa i próbowaliśmy zabrać Selima do kliniki w naszym karawanseraju, kiedy nagle nas zatrzymał. „Oni mnie zabili” — jęknął. Spytaliśmy, kogo ma na myśli, a on wyrzucił z siebie tylko jedno słowo: — „Chalmers”.

— Powiedział to?! — zapytała Maja.

— Spytałem go: „Kto to zrobił?”, a on odparł: „Chalmers”.

Jak gdyby z wielkiej odległości Maja usłyszała głos Nazik:

— Było jednak coś jeszcze.

Zeyk skinął głową i odpowiedział.

— Spytałem: „Co masz na myśli?”, a on rzekł: „Chalmers. Chalmers mnie zabił. Chalmers i Boone”. Wyrzucał z siebie słowo po słowie. Mówił: „Planowaliśmy zabić Boone’a.” Nazik i ja jęknęliśmy, słysząc te słowa, a wówczas Selim zacisnął palce na moim ramieniu. — Zeyk wyciągnął obie ręce i schwycił niewidzialne ramię. — „On zamierzał wyrzucić nas z Marsa!” Oświadczył to w taki właśnie sposób… nigdy tego nie zapomnę. Naprawdę w to wierzył. „Boone w jakiś sposób zamierzał nas wykopać z Marsa!” — Zeyk potrząsnął głową, ciągle nie mogąc uwierzyć w to, co się wówczas zdarzyło.

— Co się działo potem?

— Selim… — Zeyk otworzył ręce — Selim dostał apopleksji. Najpierw się chwycił za gardło, a potem wszystkie jego mięśnie… — Zeyk znowu zacisnął dłonie w pięści. — Zastygł i przestał oddychać. Próbowaliśmy go ratować, ale już nam się nie udało. Nie wiedziałem, co robić… Tracheotomia? Sztuczne oddychanie? Preparaty przeciwhistaminowe? — Wzruszył ramionami. — Umarł na moich rękach.

Zapanowało długie milczenie. Maja w tym czasie wpatrywała się w rozpamiętującego Zeyka. Od tamtej nocy w Nikozji upłynęło pół wieku, a Zeyk już wtedy był stary.

— Jestem zaskoczona, że tak dobrze to pamiętasz — odezwała się Maja. — Moja własna pamięć, nawet takie noce jak tamta…

— Ja pamiętam wszystko — wyjaśnił ponuro Zeyk.

— Zeyk cierpi z powodu dokładnie przeciwnego problemu niż my wszyscy — wyjaśniła Nazik, patrząc na męża. — Pamięta zbyt wiele. I nie śpi dobrze.

— Hm. — Maja zastanowiła się chwilę. — A co z tamtymi dwoma wspólnikami?

Zeyk zacisnął usta.

— Nie potrafię powiedzieć na pewno. Nazik i ja przez resztę tej nocy zajmowaliśmy się Selimem. Spieraliśmy się, co zrobić z jego ciałem. Czy je wrzucić do przyczepy i ukryć to, co wiemy, czy też może od razu zawiadomić władze.

Czyli pójść do władz z samotnym martwym zabójcą, pomyślała Maja, uważnie obserwując wyraz twarzy Zeyka. Może o to się właśnie spierali. Chyba Zeyk nie opowiadał tej historii dokładnie.

— Nie wiem, co im się naprawdę przydarzyło. Nigdy się tego nie dowiedziałem. W mieście owej nocy było wielu Ahadów i Fetahów, a Yussuf słyszał to, co powiedział Selim. Więc ich śmierć mogli spowodować zarówno ich wrogowie czy przyjaciele, jak i oni sami. W każdym razie umarli później tej nocy w jakimś pokoju w medynie. Koagulanty.

Zeyk wzruszył ramionami.

Znowu zapadło milczenie. Zeyk westchnął, ponownie napełnił filiżankę. Nazik i Maja odmówiły.

— Jednak… widzisz… — podjął Zeyk — to dopiero początek. Tylko tyle widzieliśmy, tyle możemy powiedzieć na pewno. Co do innych kwestii, fiu! — Skrzywił się. — Spory, domysły, wszelkie teorie spiskowe. Zwykła rzecz w takiej sytuacji, prawda? Nikt już nie zostaje po prostu zamordowany. Od czasu waszych Kennedych zawsze istnieje pytanie o to, ile rozmaitych historii można stworzyć, aby zinterpretować ten sam materiał dowodowy… To jest ogromna przyjemność w teorii konspiracji… Nie wyjaśnianie, ale samo opowiadanie. To jest jak Szecherezada.

— Nie wierzysz w żadną z tych teorii? — spytała Maja. Nagle poczuła się zupełnie bezradna.

— Nie. Nie mam powodu, by wierzyć. Ahadowie i Fetahowie kłócili się, wiem o tym. Frank i Selim byli jakoś powiązani, to też prawda. Ale jaki wpływ miały te fakty na Nikozję, o ile w ogóle jakiś… — Stary Arab wypuścił powietrze z płuc. — Nie wiem i nie rozumiem, skąd ktokolwiek mógłby wiedzieć coś na pewno. To przeszłość… Allachu, wybacz mi… Przeszłość wydaje mi się czymś w rodzaju demona, który przybył tutaj, aby zadręczać mnie po nocach.

— Przykro mi. — Maja wstała. Jasne, małe pomieszczenie nagle wydało jej się zatłoczone i przeładowane ozdobami. Spojrzała na wieczorną gwiazdę w oknie i powiedziała: — Zamierzam pójść na spacer.

Zeyk i Nazik skinęli głowami i Nazik pomogła Mai nałożyć hełm.

— Nie bądź długo — powiedziała.

Niebo jak zwykle pokrywały widowiskowe feerie gwiazd. Na zachodnim horyzoncie widoczny był pas koloru fiołkoworóżowego. Na wschodzie wznosił się Hellespontus; późna zorza zmieniała jego wierzchołki w ciemny róż, który wcinał się w leżące nad nim indygo; oba kolory były tak czyste, że linia przejścia wydawała się drżeć.

Maja szła wolno ku odkrywce, która znajdowała się mniej więcej kilometr od karawanseraju. Zauważyła, że w szczelinach pod jej stopami coś rośnie: porosty albo kępki mchu; cała roślinność wydawała się czarna. Maja, ilekroć mogła, stąpała po kamieniach. Rośliny miały na Marsie wystarczająco trudne warunki, nie trzeba ich jeszcze dodatkowo deptać. Jak wszystkie żywe istoty… Chłód wieczoru sączył się w jej ciało, póki nie poczuła, jak w spodniach na wysokości kolan rozgrzewają się promienie włókien grzewczych. Nagle potknęła się, po czym zamrugała oczyma, aby lepiej widzieć. Niebo pełne było zamglonych gwiazd. Gdzieś na północy, w Aureum Chaos, osypane mieszaniną lodu i osadów leżało ciało Franka Chalmersa; własny walker stanowił trumnę dla tego ciała. Frank Chalmers: zabity podczas ratowania przyjaciół przed zmiecieniem ich z powierzchni. Zapewne on sarn całym sercem pogardziłby takim opisem. Nalegałby, aby nazwać swoją śmierć wypadkiem i niczym więcej. Nieodpowiednia chwila, nieodpowiednie miejsce, upierałby się. Rezultat posiadania większej energii życiowej niż ktokolwiek inny, energii ładowanej przez własny gniew — na nią, na Johna, na UNOMĘ i na wszystkie potęgi na Ziemi. Na swoją żonę. Na swojego ojca. Na swoją matkę i na siebie samego. Na wszystko. Gniewny człowiek; najbardziej gniewny człowiek, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. I jej kochanek. A także morderca jej drugiej miłości, największej miłości jej życia, Johna Boone’a, który mógł uratować ich wszystkich. I który, gdyby żył, pozostałby na zawsze towarzyszem jej życia.

To ona poszczuła ich przeciwko sobie.

Teraz niebo było gwiaździście czarne; na zachodnim horyzoncie pozostał już tylko ciemnopurpurowy pasek. Łzy Mai zniknęły, zresztą wraz z jej uczuciami. Nie zostało już nic, z wyjątkiem czarnego świata i ostrego purpurowego pasa, który w nocy wyglądał jak krwawiąca rana.

N iektóre rzeczy trzeba zapomnieć. Shikata ga nai.

Gdy Maja wróciła do Odessy, uznała, że najlepsze, co może zrobić z nowymi informacjami, to po prostu starać się o nich zapomnieć i dlatego rzuciła się z nową energią w wir pracy nad projektem „Hellas”. Spędzała długie godziny w biurze, zagłębiona w raporty lub skupiona na wyznaczaniu zadań załogom, kierowanym do różnych miejsc wierceń i budów. Wraz z odkryciem Zachodniej Formacji Wodonośnej wysyłanie ekip różdżkarskich przestało być sprawą tak nagłą jak wcześniej; obecnie większy nacisk kładziono na wiercenia i pompowanie już znalezionych formacji oraz na budowę infrastruktury kolonii na stożku. Z tego też powodu wszędzie na torze magnetycznym oraz w górę kanionu Reulla ponad kanionem Harmakhisa za różdżkarzami podążyły automatyczne wiertarki, za wiertarkami ekipy budujące rurociągi i zespoły stawiające namioty; przy ich pomocy sufici zmagali się z mocno poszczerbioną ścianą kanionu. Do portu kosmicznego zbudowanego miedzy Dao i Harmakhisem przybywali nowi emigranci i pomagali przeobrażać system Harmakhisa-Reulla, a także stawiali inne nowe miasta namiotowe wokół stożka. Było to trudne zadanie logistyczne i prawie pod każdym względem pasowało do starego marzenia Mai o przekształceniu Hellas. Tyle że teraz, kiedy to marzenie spełniało się na jawie, Maja czuła się bardzo nieswojo i osobliwie; nie była już pewna, czego właściwie chce dla Hellas, Marsa czy też dla siebie samej. Często miała wrażenie, że jest zdana na łaskę i niełaskę własnej huśtawki nastrojów i w miesiącach, które nastąpiły po wizycie u Zeyka i Nazik (chociaż pozornie nie odczuwała tej zależności), jej humory zmieniały się szczególnie gwałtownie: nieprzewidywalne wahania od uniesienia do rozpaczy. Co gorsza, jeśli była akurat w dobrym nastroju, niezłe samopoczucie niszczyła świadomość, że ten nastrój właśnie jej się pogarsza albo polepsza po to, by się niedługo pogorszyć.

W tych miesiącach często była dla Michela trudną towarzyszką życia, czasem szczególnie denerwowało ją opanowanie i sposób, w jaki egzystował: trwał bowiem pogodzony z samym sobą, idąc powoli i spokojnie przez życie, jak gdyby lata spędzone z Hiroko udzieliły mu odpowiedzi na wszystkie jego pytania.

— To twoja wina — mówiła mu, prowokując go do jakiejś reakcji. — Kiedy cię potrzebowałam, odszedłeś. Nie wykonałeś do końca swojej pracy.

Michel ignorował jej stwierdzenia i uspokajał bez końca, aż to naprawdę ją wściekało. Nie był teraz przecież już tylko jej terapeutą, ale także kochankiem, a jeśli nie potrafiła go nawet rozgniewać, to co to za kochanek? Uzmysłowiła sobie, jak straszliwy jest związek z kimś, kto, poza tym, że jest kochankiem, równocześnie pełni funkcję jej terapeuty — widziała, jak bardzo może dystansować jego charakterystyczne dla psychologa obiektywne oko i uspokajający głos. Człowiek wykonujący swoją pracę… Dla Mai nie do zniesienia była świadomość, że jest oceniana przez takie oko, jak gdyby Michel znajdował się w jakiś sposób ponad wszystkim i sam nie miał żadnych problemów, żadnych emocji, których nie potrafiłby kontrolować. Mai wydawało się, że musi z tym walczyć. Dlatego też krzyczała (zapominając o tym, że miała wyrzucić z pamięci to wspomnienie):

Zabiłam ich obu! Usidliłam ich i podjudziłam jednego przeciwko drugiemu, aby powiększyć swoją własną władzę. Zrobiłam to celowo, a ty w żaden sposób mnie od tego nie odwiodłeś!!! To była także twoja wina!

Michel mamrotał coś wówczas, zaczynając się martwić, ponieważ widział, co się zbliża niczym jedna z częstych burz, przetaczających się ponad Hellespontusem i uderzających w basen. Maja śmiała się i uderzała go mocno w twarz, a kiedy cofał się pod jej naporem, krzyczała:

Weź się w garść, ty tchórzu, nie poddawaj się!

Aż w końcu Michel wybiegał na balkon, zamykał za sobą drzwi, przytrzymując je piętą, spoglądał ponad drzewami parku i przeklinał głośno po francusku, podczas gdy Maja waliła zapamiętale w drzwi. Pewnego razu w takiej sytuacji stłukła nawet jedną z szyb i rozpryskała mu szklane drobiny na plecy, a wówczas Michel szarpnął się, otworzył drzwi i, ciągle klnąc w swym ojczystym języku, prześlizgnął się obok niej, wypadł za próg mieszkania, a potem wybiegł z budynku.

Zwykle jednak po prostu przeczekiwał, aż Maja się załamie i zacznie płakać, a wtedy wracał do środka i przemawiał do niej po angielsku, co oznaczało, że wróciła mu zimna krew. I wyglądając tylko na lekko oburzonego ponownie rozpoczynał swoją nieznośną terapię.

Słuchaj — mówił — wszyscy żyliśmy wtedy w wielkim napięciu, niezależnie od tego, czy potrafiliśmy to zauważyć. To była niezwykle sztuczna sytuacja, a także niebezpieczna… Gdybyśmy zawiedli w jakimś momencie, wszyscy moglibyśmy nawet umrzeć. Musieliśmy się sprawdzić. I jedni z nas radzili sobie z taką presją lepiej, inni gorzej. Ja nie radziłem sobie z nią zbyt dobrze, ani ty… Teraz jednak jesteśmy tutaj. I ciągle istnieją wywierane na nas naciski, niektóre odmienne od tamtych, niektóre takie same. Ale teraz już lepiej sobie z nimi radzimy, jeśli chcesz znać moje zdanie. Przez większość czasu radzimy sobie lepiej…

A potem wychodził i szedł do kawiarenki na gzymsie, gdzie przez godzinę czy dwie popijał cassis i rysował szkice różnych twarzy w przenośnym komputerze, zjadliwe karykatury, które wymazywał zaraz po ich ukończeniu. Maja wiedziała o tym, ponieważ pewnej nocy wyszła go poszukać, odnalazła i usiadła obok niego w milczeniu ze szklanką wódki, przepraszając tylko gestem: samym opuszczeniem ramion. Zastanawiała się, jak mu wyjaśnić, że takie wybuchy od czasu do czasu pomagały jej walczyć i że zaczynały ją ponownie prowadzić w górę krzywizny nastrojów… Jak mu to powiedzieć, nie powodując u niego tego sardonicznego, nieznacznego wzruszenia ramionami, a także melancholii i cierpienia. Poza tym przecież wiedział. Wiedział i wybaczał jej.

— Kochałaś ich obu — mawiał — ale każdego w inny sposób. I istniały różne drobiazgi, których u nich nie lubiłaś. Poza tym, cokolwiek zrobiłaś, nie możesz brać odpowiedzialności za ich postępki. To były ich wybory, a ty byłaś tylko jednym z czynników.

Czuła się lepiej, gdy słyszała coś takiego. Te słowa pomagały jej w walce z samą sobą. Wszystko wracało do normy; na kilka tygodni albo przynajmniej dni. Przeszłość i tak była wypełniona teraz tak wielką ilością szczelin, zniszczoną kolekcją obrazów — w końcu zapomni naprawdę, na pewno. Chociaż wspomnienia, które trzymały się Mai najmocniej, wydawały się trwać w niej dzięki swego rodzaju Majstrowi powstałemu z bólu i wyrzutów sumienia. Tylko upływ czasu mógł je zatrzeć, mimo że były tak bardzo żrące, takie bolesne, takie bezużyteczne. Bezużyteczne! Bezużyteczne. Lepiej się skupić na chwili obecnej.

Maja, rozmyślając o tym wszystkim pewnego popołudnia, gdy była sama w mieszkaniu, patrzyła przez długi czas na umieszczone przy zlewie zdjęcie młodego Franka; zastanawiała się, czy ma go zdjąć i wyrzucić. Morderca. Skupić się na chwili obecnej. Jednak przecież teraz i ona była morderczynią. A także osobą, która wtedy skłoniła go do morderstwa. Oczywiście, jeśli w ogóle ktoś może kogoś do czegoś skłonić. W każdym razie w jakimś sensie byli wspólnikami. Dlatego też po długim przemyśleniu tej kwestii zdecydowała się zostawić zdjęcie Franka na miejscu.

Jednak podczas następnych miesięcy, odmierzanych wydłużonymi przez szczelinę czasową dniami i sześciomiesięcznymi porami roku, fotografia Franka stała się czymś więcej niż tylko fragmentem wyposażenia mieszkania, takim jak na przykład rząd szczypiec i drewnianych łopatek, wiszące rzędy garnków i patelni o miedzianych dnach albo mała solniczka i pieprzniczka w kształcie żaglowców. Część sceny przeznaczona na ten szczególny akt sztuki — tak czasem myślała o własnym życiu — która jednak stale była najwyraźniej osadzona w teraźniejszości, zniknęła całkowicie, tak jak zniknęły wszystkie poprzednie dekoracje, podczas gdy Maja przechodziła reinkarnację i wchodziła w kolejne ciało. Albo i nie.

Tak mijały tygodnie, potem miesiące, dwadzieścia cztery w ciągu roku. Pierwszy dzień miesiąca przypadał na poniedziałek przez tak wiele miesięcy pod rząd, że taki układ wydawał się niezmienny; potem jednak mijała jedna trzecia marsjańskiego roku i w końcu nadchodziła nowa pora roku, następował miesiąc o długości dwudziestu siedmiu dni i nagle pierwszy dzień kolejnych miesięcy przypadał niespodzianie w niedzielę, aż po jakimś czasie także i taka kolej rzeczy zaczynała się wydawać wiekuistą normą, ponieważ zdarzało się tak miesiąc po miesiącu. I tak to trwało; powoli się przesuwały długie marsjańskie lata.

Wokół Hellas odkryto już chyba większość znaczących formacji wodonośnych i wszelkie wysiłki skierowano całkowicie na ich eksploatację i budowanie rurociągów. Szwajcarzy opracowali ostatnio projekt czegoś, co nazwali „rurociągiem spacerowym”, wykonując go specjalnie na potrzeby pracy w Hellas oraz na Vastitas Borealis. Te ich wynalazki przecinały obecnie okolicę, rozdzielając wody gruntowe równo po powierzchni, tak że mogły pokryć dno basenu nie tworząc lodowych gór bezpośrednio za ujściami stałych rurociągów, jak pierwotnie zamierzali ich twórcy.

Maja wyruszyła z Dianą, aby przypatrzeć się działaniu jednej z takich rur. Widziane z okna sterowca bardzo przypominały ogrodowe węże leżące na ziemi, wijące się w tył i w przód pod wysokim ciśnieniem tryskającej wody.

Z powierzchni wyglądały bardziej frapująco, a nawet dziwacznie. Rurociąg był ogromny i przesuwał się majestatycznie ponad warstwami gładkiego lodu; już ułożony, utrzymywany dwa metry nad lodem na niskich, szerokich słupach, które kończyły się dużymi płozami pontonowymi. Posuwał się kilka metrów na godzinę, pchało go ciśnienie wody wyrzucanej z dyszy, obracanej pod różnymi kątami, które regulował komputer. Kiedy rurociąg wysuwał się do końca swego łuku, silniki skręcały dyszę i rurociąg zwalniał, zatrzymywał się, po czym zmieniał kierunek.

Woda wypadała z dyszy gęstym białym strumieniem, łukowato się posuwając na zewnątrz i rozpryskując na powierzchnię w prysznicu czerwonego pyłu i białej zmrożonej pary. Potem woda przelewała się na powierzchnię w wielkich, szerokich, błotnistych rozpryskach: powoli zwalniała, ściekała, osiadała płasko, a następnie bielała i z wolna zmieniała się w lód. Nie był to jednak czysty lód; do wody wpadały drobinki nawozów oraz wiele szczepów lodowych bakterii, docierających z dużych biorezerwuarów, umieszczonych na linii brzegowej, toteż nowo powstający lód miał zabarwienie mlecznoróżowe i topniał szybciej niż czysty lód. Rozległe stawy topninowe — właściwie płytkie jeziora — zajmujące wiele metrów kwadratowych powierzchni, pojawiały się na zaledwie jeden dzień, zarówno latem, jak i w słoneczne wiosenne oraz jesienne dni. Hydrologowie donosili także o istnieniu dużych soczewkowatych złóż topmnowych, znajdujących się pod powierzchnią. Tak więc ogólna temperatura planety nie przestawała rosnąć, lodowe pokłady w basenie coraz bardziej gęstniały, a warstwy denne najwyraźniej topniały pod ich naciskiem. Dlatego wielkie tafle lodowe ponad tymi stopionymi obszarami zsuwały się nawet z najmniejszych zboczy, osadzając się w wielkich popękanych kopcach ponad wszystkimi najniższymi punktami na dnie basenu, w strefach, które były fantastycznymi pustkowiami grzbietów zwałów lodowych, seraków, zamarzających każdej nocy rozlewisk topninowych oraz bloków lodowych o wyglądzie leżących wieżowców. Te wielkie, niestabilne lodowe stosy przesuwały się i pękały podczas topnienia w gorącu dnia, czemu towarzyszyły huki wybuchów o mocy grzmotów, tak głośne, że aż słyszalne w Odessie i we wszystkich innych miastach na stożku. Potem każdej nocy pogruchotane stosy ponownie z hukiem i trzaskaniem zamarzały, aż wiele miejsc na dnie basenu zmieniło się w nieprawdopodobnie potrzaskany teren chaotyczny.

Podróż przez takie powierzchnie nie była możliwa i jedynym sposobem, aby obejrzeć ten proces na większej części basenu, była obserwacja z powietrza. W pewnym tygodniu jesienią M-roku czterdziestego ósmego Maja zdecydowała się przyłączyć do Diany, Rachel i kilku innych osób wybierających się na wycieczkę do małej kolonii, leżącej na wzniesieniu w środku basenu. Miejsce to nazwano już wyspą Minus Jeden, chociaż właściwie nie była to prawdziwa wyspa, ponieważ Zea Dorsa nie została jeszcze zalana wodą. Jednak zalanie ostatniej części Zea było już tylko kwestią dni, wobec czego Diana wraz z kilkoma innymi hydrologami z biura doszła do wniosku, że warto tam pojechać i na własne oczy zobaczyć to niepowtarzalne w sensie historycznym wydarzenie.

Tuż przed wyprawą pojawił się w mieszkaniu Mai i Michela Sax. Był sam. Pojawił się w Odessie po drodze z Sabishii do Vishniacu, ponieważ chciał się spotkać z Michelem. Maja ucieszyła się, że już niedługo wyjeżdża i nie będzie jej w mieście podczas jego pobytu tutaj, który z pewnością nie powinien potrwać długo. Nadal bowiem przebywanie w pobliżu Saxa wydawało jej się nieprzyjemne; było oczywiste, że uczucie to jest odwzajemnione. Sax ciągle unikał jej wzroku i rozmawiał tylko z Michelem i Spencerem. Do niej nigdy nie powiedział ani słowa! Rzecz jasna, on i Michel spędzili wcześniej setki godzin na rozmowach podczas rehabilitacji Saxa, ale i tak taka ignorancja ze strony Russella denerwowała Maję.

Dlatego też, gdy Sax usłyszał ojej zbliżającym się wyjeździe na Minus Jeden i spytał, czy mógłby również pojechać, Maja była naprawdę niemile zaskoczona. Jednakże Michel posłał jej szybkie jak błyskawica błagalne spojrzenie, a Spencer szybko spytał, czy także mógłby się przyłączyć, mówiąc to bez wątpienia dlatego, aby powstrzymać Maję przed wypchnięciem Saxa ze sterowca. Tak czy owak, Maja się zgodziła, choć wyraziła aprobatę bardzo gderliwym tonem.

A zatem, gdy odlatywali trzeciego ranka od tej rozmowy, byli z nimi na pokładzie również: „Stephen Lindholm” i „George Jackson”, dwaj starzy ludzie, których obecności Maja nie potrudziła się wyjaśnić pozostałym; zresztą zauważyła, że Diana, Rachel i Frantz świetnie wiedzą, kim tamci dwaj są. Wszyscy młodzi byli jednak z tego powodu trochę bardziej przyciszeni niż zwykle, kiedy wspinali się na schody do długiej gondoli sterowca, co sprawiło, że Maja zacisnęła usta z irytacją. Pomyślała, że z powodu obecności Saxa wycieczka z pewnością nie będzie już taka sama.

Lot z Odessy na wyspę Minus Jeden zabrał im około dwudziestu czterech godzin. Sterowiec był mniejszy niż stare olbrzymy typu „Arrowhead” z wczesnych lat pobytu ludzi na Marsie; ten był w kształcie cygara, nosił nazwę „Trzy diamenty”, a jego gondola była długa i obszerna. Chociaż ultralekkie śmigła maszyna miała wystarczająco potężne, aby unosić sterowiec z pewną prędkością i w linii prostej, podczas naprawdę silnych wiatrów, Mai nie opuszczało wrażenie, jak gdyby posuwali się niemal nie kontrolowanym dryfem. Szum silników był ledwie słyszalny w szumie zachodniego wiatru.

Maja podeszła do jednego z okien i spojrzała w dół, odwrócona plecami do Saxa.

Widok był cudowny już od pierwszej chwili wzniesienia się maszyny, ponieważ Odessa stanowiła ładny krajobraz pochyłości, wypukłości i kolorowych dachówek w namiocie na północnym zboczu. A po paru godzinach lotu sterowca w kierunku południowo-wschodnim, całą widoczną powierzchnię świata pokryła lodowa równina basenu. Jak gdyby się unosili ponad Oceanem Arktycznym albo nad jakąś bezgraniczną krainą lodu.

Lecieli na wysokości kilku tysięcy metrów, z prędkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Przez popołudnie pierwszego dnia popękany lodowy krajobraz pod nimi był barwy brudnobiałej, obficie upstrzony basenami topninowymi w odcieniu purpury nieba, które od czasu do czasu błyskały kolorem srebra, gdy słońce odbijało w nich promienie. Pasażerom sterowca na chwilę udało się dostrzec układ spiralnych płoń na zachodzie, długich czarnych smug otwartej wody, znaczących miejsce położenia zatopionego moholu w Low Point.

O zachodzie słońca lód stał się mieszaniną mętnych różów, oranżów i odcieni kości słoniowej, mieszaniną porysowaną długimi czarnymi cieniami. Potem maszyna leciała przez noc, pod gwiazdami, ponad błyskającą, pękającą bielą. Maja spała niespokojnie na jednej z długich ław pod oknem i obudziła się przed świtem, który okazał się kolejnym cudem układu barw: purpura nieba wydawała się o wiele ciemniejsza niż różowy lód na powierzchni i kontrast ten nadawał wszystkiemu nadrealny wygląd.

Mniej więcej w środku poranka tego dnia podróżnicy ponownie zauważyli twardy grunt. Na lodowym horyzoncie wyrastały jedno po drugim owalne wzgórza w kolorze sieny, długie na około sto kilometrów, a szerokie na pięćdziesiąt. Wzniesienie to stanowiło odpowiednik Hellas na centralnych wypukłościach terenowych, znalezionych na dnach kraterów średniego rozmiaru i było wystarczająco wysokie, aby mogło pozostać w sporej wysokości ponad planowanym poziomem wody; przyszłe morze powinno w nim mieć naprawdę solidną wyspę środkową.

W tym stanie rzeczy kolonia Minus Jeden, leżąca na północno-zachodnim krańcu wyżyn, nie była niczym więcej jak tylko szeregiem dróg startowych, wyrzutni rakietowych, masztów sterowcowych i nieporządnego zbioru niedużych budynków — kilka z nich znajdowało się pod małym namiotem stacji, reszta stała na otwartej przestrzeni samotna i naga, niczym wyrzucone z nieba betonowe bloki. Mieszkali w nich jedynie przedstawiciele niewielkiego zespołu techników i naukowców, chociaż od czasu do czasu zatrzymywali się tu przylatujący na krótki okres areologowie.

Maszyna zakołysała się wokół jednego z masztów sterowcowych, połączyła się z nim, a następnie została przetransportowana na ziemię. Pasażerowie opuścili gondolę drogą lotniczą, a zawiadowca lotniska oprowadził ich prędko po lądowisku i po osiedlu mieszkalnym.

Następnie zjedli szybką, spóźnioną kolację w jadalni osiedla, po czym ubrali się w skafandry i wyszli na spacer na zewnątrz; wędrowali wśród rozproszonych budynków, póki nie zeszli do czegoś, co według jednego z mieszkańców kolonii miało się ostatecznie stać linią brzegową. Kiedy tam dotarli, odkryli, że z tego poziomu nie widać jeszcze tafli lodu; była to niska, piaszczysta, zasypana rumoszem równina, która rozciągała się aż do bliskiego horyzontu, oddalonego o jakieś siedem kilometrów od przybyłych.

Maja bez celu szła za Dianą i Frantzem, jawnie już ze sobą romansujących. Obok nich znalazła się kolejna marsjańska para, dwoje młodych ludzi, którzy zbliżyli się do siebie jeszcze na stacji; byli nawet młodsi niż Diana. Szli teraz ramię w ramię, bardzo zakochani. Oboje mieli dobrze powyżej dwóch metrów wzrostu, ale nie byli gibcy i smukli jak większość młodych tubylców — musieli kiedyś ćwiczyć podnoszenie ciężarów i trenowali najwyraźniej tak długo, aż ich ciała nabrały proporcji ziemskich ciężarowców. Nie dość, że wysocy, byli więc w dodatku potężnie zbudowani. A jednak, mimo swej olbrzymiej wagi, stąpali lekko, poruszając się z wdziękiem — jak w balecie — po rozproszonych kamieniach skalnego podłoża pustego brzegu. Maja obserwowała ich, po raz kolejny podziwiając przedstawicieli tej nowej rasy. Powiedziała coś nawet na starym paśmie radiowym pierwszej setki do idących za nią Saxa i Spencera, ale Spencer odburknął jej tylko kilka słów na temat fenotypu i genotypu, a Sax zupełnie zignorował jej spostrzeżenie i zaczął schodzić po zboczu równiny.

Spencer ruszył za nim, a potem podążyła Maja, przestępując powoli ponad wszystkimi nowymi gatunkami roślin: były tam darnie traw, które pstrzyły piasek między skałami rumoszu, a także niskie rośliny kwitnące, były chwasty, kaktusy, krzewy, nawet jakieś bardzo małe karłowate drzewa, wrośnięte w stoki skał. Sax wędrował wokół nich, krocząc ostrożnie i z uwagą, co pewien czas kucał i badał jakiś mały organizm, po czym ponownie się prostował z rozkojarzonym wzrokiem, jak gdyby w czasie, gdy kucał, cała krew spłynęła z jego głowy. Może po prostu był zaskoczony, ale Maja nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek przedtem widziała u niego taki wyraz twarzy. Zatrzymała się i rozejrzała dokoła; naprawdę zaskakujące było odkrycie takiego rozszalałego życia, tu, na otwartej przestrzeni, gdzie nikt tych roślin nie uprawiał. Istniała wprawdzie możliwość, że stacjonujący w porcie lotniczym naukowcy kultywowali tę florę… Poza tym basen leżał nisko, był ciepły i wilgotny.

Młodzi Marsjanie na zboczu tańczyli pośród tej roślinności, z gracją omijając poszczególne okazy, nawet nie spoglądając w dół.

Sax zatrzymał się przed Spencerem i odchylił do tyłu głowę w hełmie, tak że patrzył w górę, prosto w szybkę hełmu tamtego.

— I cała ta roślinność zostanie zatopiona — odezwał się płaczliwie. Ton, jakim to powiedział, niemal sugerował pytanie.

— Rzeczywiście — odparł Spencer.

Sax na krótką chwilę spojrzał w kierunku Mai. Z niepokojem zaciskał dłonie w rękawiczkach. Co, u diabła, pomyślała Maja, czyżby oskarżał ją również o mordowanie roślin?

— Ale materia organiczna wspomoże później życie wodne, mam rację? — dodał po chwili Spencer.

Sax nie odpowiedział, rozejrzał się tylko wokoło. Kiedy patrzył gdzieś obok niej, Maja dostrzegła, że intensywnie mruga; tak mógł wyglądać człowiek zrozpaczony. Potem znowu odszedł, stąpając po skomplikowanym gobelinie roślin i skał.

Spencer napotkał spojrzenie Mai i podniósł dłonie w rękawiczkach w takim geście, jak gdyby chciał ją przeprosić za lekceważenie, które okazywał jej Sax. Ona odwróciła się i wróciła po zboczu na górę.

W końcu cała grupa wspięła się po krętym grzbiecie ponad konturem depresji Minus Jeden na pagórek leżący dokładnie na północ od stacji. Znajdowali się teraz wystarczająco wysoko, aby móc dostrzec rozciągający się na zachodnim horyzoncie lodowiec. Pod nimi leżało lotnisko, swoim widokiem przywodząc Mai na myśl Underhill albo stacje antarktyczne — było równie nie zaplanowane, nie zabudowane; Maja nie mogła sobie wyobrazić całego tego wyspowego miasta, które — co było już pewne — miało tu powstać. Młodzi tubylcy, stąpając z gracją po kamieniach, spekulowali na temat wyglądu miasta. Zgadzali się co do tego, że będzie kąpieliskiem nadmorskim, którego każdy hektar miał być zabudowany lub porośnięty roślinnością, w każdym najmniejszym nawet wcięciu linii brzegowej miały się znajdować porty dla łodzi, a wszędzie — drzewa palmowe, plaże, pawilony… Maja zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić wszystko to, co opisywali młodzi, ale w końcu zrezygnowała, otworzyła oczy i zobaczyła oczywiście tylko skały, piasek i małe niepozorne rośliny. Wyobraźnia zawiodła ją. Cokolwiek przyniesie przyszłość, będzie dla niej niespodzianką, nie potrafiła bowiem stworzyć sobie żadnego obrazu tego przyszłego miasta; był to jakiś napierający na teraźniejszość rodzaj jamais vii. Nagłe przeczucie śmierci zalało Maję gorącem. Usiłowała się otrząsnąć z tego wrażenia. Nikt nie może sobie przecież wyobrazić przyszłości, myślała. Pustka w moim umyśle, pocieszała się, nie znaczy nic; to coś zupełnie normalnego. Przecież tylko obecność Saxa ją niepokoi, zakłóca myśli, przypominając o pewnych sprawach; nie mogła sobie pozwolić na myślenie o nich. Nie, stwierdzenie, że przyszłość jest pusta, stanowi prawdziwe błogosławieństwo. To wolność od deja vu! Nadzwyczajne błogosławieństwo!

A Sax wlókł się za nią, patrząc w dal na leżący pod nimi basen.

Następnego dnia całą grupą wsiedli ponownie do „Trzech diamentów”, wzbili się w powietrze i lecieli na południowy wschód, aż — w niedalekiej odległości na zachód od Zea Dorsa — kapitan spuścił linę kotwiczną. Minęło już dość sporo czasu od kiedy Maja podróżowała po owym terenie z Dianą i jej przyjaciółmi i teraz grzbiety te stały się już tylko wąskimi półwyspami skalnymi, rozciągającymi się po potrzaskanym lodzie ku wyspie Minus Jeden i opadającymi jeden za drugim pod lodowcem — wszystkie z wyjątkiem największego, który ciągle był nie potrzaskanym szczytem, dzielącym dwie nierówne masy lodowe, toteż zachodnia masa lodu znajdowała się wyraźnie jakieś dwieście metrów niżej od wschodniej. Przesmyk ten, jak wyjaśniła Diana, był ostatnią linią lądu łączącego wyspę Minus Jeden i stożek basenu. Gdyby go zalano, środkowe wzniesienie stałoby się prawdziwą wyspą.

Lodowa masa na wschodnim stoku pozostałej dorsy w jednym punkcie była bardzo blisko linii grzbietu. Kapitan sterowca wciągnął linę kotwiczną, po czym polecieli na wschód na dominującym wietrze, aż znaleźli się bezpośrednio nad grzbietem, skąd mogli wyraźnie zobaczyć, że wodzie pozostały do pokonania dosłownie tylko metry skały. Dalej na wschód znajdował się „rurociąg spacerowy”, niebieski przewód ślizgający się powoli w tył i w przód na płozowych słupach, kiedy woda z dyszy wystrzeliwała na powierzchnię. Ponad warkotem śmigieł do uszu lecących docierały z dołu sporadyczne zgrzyty i jęki, stłumione odgłosy huku oraz wysokie dźwięki pękania, przypominające strzał z pistoletu. Diana powiedziała, że pod lodem znajduje się płynna woda, a ciężar nowej wody na szczycie sprawiał, że pewne odcinki lodu ocierały się ponad ledwie zatopionymi dorsami. Kapitan skierował się na południe i Maja zauważyła góry lodowe, które wzlatywały w powietrze, jak gdyby poruszane eksplozjami materiałów wybuchowych; unosiły się łukowato w różnych kierunkach, po czym upadały z powrotem na lód, rozpadając się na tysiące kawałków:

— Chyba lepiej będzie, jak trochę się wycofamy — stwierdził kapitan. — Kiepsko byłoby z moją reputacja, gdyby trafiła nas spadająca z nieba góra lodowa.

Drogę wskazywała im dysza „rurociągu spacerowego”. A potem, z nikłym sejsmicznym rykiem, został zalany ostatni pełny grzbiet. Na skałę wpłynął pęd ciemnej wody, potem przesączyła się ona w dół zachodniego stoku grzbietu w szerokim na jakieś kilkaset metrów wodospadzie, którego dwieście metrów spływało w powolnej leniwej tafli. Na tle wielkiego lodowego świata, rozciągającego się we wszystkich kierunkach aż po horyzont, wodospad wydawał się jedynie małą strugą. Jednakże woda sączyła się równomiernie, a na wschodniej masie lód na stokach w specyficzny sposób skanalizował ją. Wodospady huczały jak grzmot, natomiast na zachodnim stoku woda rozprzestrzeniała się niczym wachlarz w setkach strumyków, sunących po popękanym lodowcu. Gdy Maja patrzyła na cały ten wodny krajobraz, ze strachu zjeżyły jej się włoski na karku. Uznała, że powodem tego lęku musi być chyba wspomnienie powodzi marineryjskiej, ale nie potrafiła stwierdzić, czy rzeczywiście w tym leży przyczyna.

Powoli rozmiar wodospadu zmniejszył się, a po niecałej godzinie cała masa wodna zwolniła swój bieg, a potem zamarzła, przynajmniej na powierzchni. Chociaż ten jesienny dzień był słoneczny, temperatura w dole wynosiła osiemnaście stopni poniżej zera, a z zachodu zbliżała się linia postrzępionych kłębiastych chmur deszczowych, zapowiadając nadejście zimnego frontu. W końcu wodospad znieruchomiał. Jednak to, co pozostało, było świeżym lodospadem, pokrywającym skalny grzbiet tysiącem gładkich białych żyłek. Grzbiet stał się obecnie dwoma pagórkami, które nie stykały się ze sobą całkowicie, podobnie jak pozostałe grzbiety Zea Dorsa — wszystko spływało w lód, jak zestaw pasujących do siebie żeber; symetryczne półwyspy. Morze Hellas rozciągało się teraz we wszystkie strony, a Minus Jeden naprawdę stało się wyspą.

Po tej wyprawie podróże koleją wokół Hellas oraz wycieczki powietrzne na te tereny nie wydawały się Mai już takie same, skoro widziała tę pogmatwaną sieć lodowców i chaotycznych obszarów lodowych w basenie, który stał się nowym morzem, podnoszącym się, napełniającym i zalewającym wszystko wokół. I, w gruncie rzeczy, to płynne morze pod powierzchniowym lodem w pobliżu Low Point rosło o wiele szybciej wiosną i latem, niż kurczyło się jesienią i zimą. Silne wiatry wzniecały w płonach fale, co latem powodowało pękanie lodu między nimi i w ten sposób tworzyły się regiony lodowych rumowisk: płynąca seria lodowych kloców, które pędząc po małych stromych wzniesieniach huczały tak głośno, że rozmowy w sterowcach stawały się bardzo trudne.

W M-roku czterdziestym dziewiątym tempo wylewów ze wszystkich eksploatowanych formacji wedonośnych osiągnęło maksimum. Dziennie pompowano łącznie dwa i pół tysiąca metrów sześciennych w morze; była to ilość, która powinna wypełnić basen do konturu jednokilometrowego w przeciągu około sześciu M-lat. Mai okres ten wcale nie wydawał się długi, zwłaszcza że w basenie, leżącym dokładnie na horyzoncie Odessy, stale widziała postępy na własne oczy. Każdej zimy ostre burze, które szalały nad górami, zarzucały całe dno basenu zaskakującym białym śniegiem i chociaż wiosną śnieg ten topniał, nowa krawędź lodowego morza znajdowała się bliżej miasta niż poprzedniej jesieni.

Bardzo podobnie się działo na północnej półkuli; nie pozostawiały co do tego najmniejszych wątpliwości zarówno telewizyjne wiadomości, jak i nieczęste wyprawy Mai do Burroughs. Wielkie północne wydmy Vastitas Borealis gwałtownie zalewano, bowiem na powierzchnię wypływały wody z naprawdę ogromnych warstw wodonośnych spod Vastitas i północnego regionu polarnego. Wodę te pompowały na powierzchnię platformy wiertnicze, które stawiano na lodzie, kiedy stal się dostatecznie gruby. Latem na północy wypływały z topniejącej północnej czapy polarnej wielkie rzeki; wycinały w piaskach warstwowych kanały i pędziły w dół, łącząc się z lodem. Dlatego też w kilka miesięcy po tym, jak Minus Jeden stało się wyspą, w telewizyjnych wiadomościach pokazano film wideo z odsłoniętego obszaru gruntu w Vastitas, który na zachodzie, wschodzie i północy znikał pod ciemną powodzią. Był to najwyraźniej ostatni łącznik między płatami lodu.

Tak więc obecnie na północy znajdowało się otaczające świat morze. Rzecz jasna, było ciągle niejednolite i pokrywało tylko mniej więcej połowę lądu między sześćdziesiątym i siedemdziesiątym stopniem szerokości areograficznej, jednak — jak pokazywały zdjęcia satelitarne — były tam już ogromne lodowe zatoki, rozciągające się na południe w głębokich depresjach Chryse i Isidis.

Zatopienie reszty Vastitas zabrałoby jeszcze około dwudziestu M-lat, ponieważ na zapełnienie tego regionu potrzeba było o wiele więcej niż na Hellas. Tyle że równocześnie operacja pompowania na północy odbywała się intensywniej, toteż napełnianie postępowało szybko, a wszelkie połączone działania sabotażowe „czerwonych” nie odnosiły większego skutku; powodowały jedynie maleńką szczerbę w tym postępującym procesie. W istocie bowiem, mimo coraz częstszych aktów sabotażu i ekotażu, ilość napowierzchniowej wody stale się powiększała, ponieważ niektóre z zastosowanych nowych metod eksploatacyjnych były dość radykalne i bardzo skuteczne. W programach informacyjnych pokazywano najnowszą metodę, która polegała na dokonywaniu dużych podziemnych eksplozji termonuklearnych, bardzo głęboko pod powierzchnią Vastitas. Wybuchy te topiły zmarzlinę na naprawdę olbrzymich terenach, dostarczając pompom jeszcze więcej wody. Na powierzchni eksplozje ujawniały się jako nagłe trzęsienia lodu, co zmieniało obszary lodowe do wrzącego szlamu; woda wkrótce zamarzała na powierzchni, ale pod nią pozostawała płynna. Podobne eksplozje pod północną czapą polarną powodowały powodzie niemal tak ogromne jak tamte, które zostały wywołane wielkimi wybuchami w roku 2061.1 cała ta woda spływała w dół do Vastitas.

W biurze w Odessie Maja wraz z innymi śledziła całą tę operację z profesjonalnym zainteresowaniem. Najnowsze szacunki ilości podziemnej wody na północy ośmielały inżynierów w Vastitas do próby osiągnięcia ostatecznego poziomu morza bardzo bliskiego samej podstawy odniesienia, tak zwanego konturu zerokilometrowego, który ustalono przed wieloma laty, jeszcze w okresie „areologii niebiańskiej”. Wprawdzie Diana i inni hydrologowie z Głębokich Wód uważali, że będące wynikiem eksploatacji formacji wodonośnych i wiecznej zmarzliny osuwanie się twardego gruntu w Vastitas spowoduje utworzenie się morza na poziomie nieco niższym od otoczenia, jednak ludzie na północy byli najwyraźniej przekonani, że właściwie wszystko obliczyli i osiągną wyznaczony cel.

Igrając z różnymi poziomami morza na mapie biurowego AI Maja i hydrologowie uświadomili sobie, jaki kształt będzie miał prawdopodobnie przyszły ocean. Południową linię brzegową powinna w wielu miejscach ukształtować Wielka Skarpa, czasami tworząc łagodne zbocze, w terenie zerodowanym — archipelagi, a w pewnych regionach ostre nadbrzeżne urwiska. Otwarte kratery powinny dostarczyć miejsc na dobre porty, a masyw Elysium miał się stać kontynentem wyspowym, podobnie jak pozostałości północnej czapy polarnej: kraina pod czapą była bowiem jedyną częścią północy, która znajdowała się sporo ponad konturem zerokilometrowym.

Niezależnie od tego, jaki decydowali się wykreślić na mapach właściwy poziom morza, zawsze okazywało się, że duża południowa odnoga oceanu pokrywa Isidis Planitia, która leżała niżej niż większa część Vastitas. A formacje wodonośne na wyżynach dokoła Isidis także pompowano ku południu, a więc właśnie w jej kierunku. Podejrzewano, że duża zatoka wypełni starą równinę, toteż z tego powodu załogi budowlane konstruowały w łuku wokół Burroughs długą dajkę. Miasto znajdowało się wprawdzie naprawdę blisko Wielkiej Skarpy, jednak jego poziom leżał tuż pod podstawą odniesienia. Burroughs miało więc się stać miastem portowym tak samo jak Odessa: miasta portowe nad opasującym planetę oceanem.

Dajka, którą zbudowano dokoła Burroughs, miała dwieście metrów wysokości i trzysta metrów szerokości. Maja uznała pomysł zbudowania tego nasypu, którego celem miała być ochrona miasta, za niepokojący, chociaż ze zrobionych z powietrza zdjęć wynikało jasno, że dajka jest po prostu kolejnym monumentalnym projektem, wysokim i masywnym. Miała mieć kształt podkowy, której oba końce podnosiłyby się na zboczu Wielkiej Skarpy i byłaby tak duża, że istniały plany zbudowania na niej eleganckiej dzielnicy Lido, z małymi portami dla łodzi, na boku od strony wody. Maja jednak przypomniała sobie, jak kiedyś stanęła na podobnej dajce w Holandii: twardy grunt po jednej stronie tego sztucznego nasypu był położony niżej od poziomu Morza Północnego, znajdującego się po drugiej stronie. Pamiętała, że było to wrażenie bardzo dezorientujące, wytrącające z równowagi nawet bardziej niż nieważkość. A na bardziej racjonalnym poziomie, jak pokazywały programy informacyjne z Ziemi, wszystkie dajki na rodzimej planecie były aktualnie uwydatniane bardzo lekkim wzniesieniem w poziomie morza, spowodowanym przez globalne ocieplenie — proces, który rozpoczął się dwa stulecia wcześniej. Zaledwie metrowe wzniesienie narażało na niebezpieczeństwo wiele nisko położonych obszarów Ziemi, a północny ocean Marsa miał w nadchodzącej dekadzie wznieść się o pełen kilometr. Kto potrafił przewidzieć, czy będą w stanie dopasować ostateczny poziom morza tak ściśle, ażeby budowana dajka wystarczyła? Z powodu swej pracy w Odessie Maja zamartwiała się o taką kontrolę, chociaż oczywiście ludzie w Hellas próbowali tego sami i uważali, że prawdopodobnie im się uda. Było im łatwiej, ponieważ położenie Odessy dawało im wąski margines błędu. Jednak hydrologowie proponowali także użycie, jako miejsca odpływu w północny ocean — jeśli taki odpływ stanie się niezbędny — „kanału” wypalonego przez napowietrzną soczewkę, zanim została zniszczona. Punkt dla nich, tyle że sam północny ocean nie posiadał takiego miejsca ucieczki.

„Och — oświadczyła Diana — wszelki nadmiar zawsze można przepompować do Basenu Argyre”.

Na Ziemi zamieszki, podpalenia i sabotaż stawały się z wolna codzienną bronią ludzi, którzy nie otrzymali kuracji (nazywano ich śmiertelnikami). Wokół wszystkich wielkich miast powstawały mniejsze miasta: ogrodzone, tworzące warowne przedmieścia. Były one samowystarczalne i osoby poddane kuracji bez wyjeżdżania z nich mogły przeżyć całe swoje życie, używając telełączy, teleoperacji, przenośnych generatorów, żywiąc się jedzeniem z oranżerii; osady miały nawet własne systemy filtracji powietrza: dokładnie tak, jak miasta namiotowe na Marsie.

Pewnego wieczoru Maja, zmęczona towarzystwem Michela i Spencera, sama poszła na kolację. Dość często odczuwała potrzebę, by samotnie wyjść z domu. Tego dnia zeszła do narożnej kafeterii, znajdującej się na chodniku wychodzącym na gzyms, usiadła przy jednym z stolików na zewnętrz, pod drzewami, na których wisiały światełka, zamówiła antipasto i spaghetti, zjadła je w roztargnieniu, wypijając przy tym małą karafkę chianti i przysłuchując się grze małego zespołu muzycznego. Lider zespołu grał na bandoneonie, jakimś rodzaju akordeonu, na którym nie znajdowało się nic poza przyciskami, a jego towarzysze przygrywali na skrzypcach, gitarze, pianinie i kontrabasie. Wszyscy razem stanowili grupkę pomarszczonych starców, mężczyzn w wieku Mai; grali z werwą, pewnie i żwawo, atakując raz wesołe, raz melancholijne tony — pieśni cygańskie, tanga, a także jakieś niezwykłe fragmenty różnych utworów, których zestawienie wydawało się improwizacją… Kiedy Maja skończyła posiłek, siedziała jeszcze przez długi czas, słuchając ich; wypiła ostatnią szklaneczkę wina, potem kawę, obserwowała innych wieczornych gości, liście nad głową, odległy lodowy krajobraz za gzymsem i chmury opadające nad Hellespontusem. Starała się myśleć tak niewiele, jak tylko to było możliwe. Przez chwilę jej się udawało, a jej umysł wybrał się w błogą wycieczkę do innej, starszej Odessy, do pewnej Europy z pamięci Rosjanki. Wyprawa ta była tak słodka i tak smutna, jak duet skrzypiec i akordeonu.

Jednak potem ludzie przy sąsiednim stoliku zaczęli dyskutować, jaki procent ziemskiej populacji otrzymał przedłużającą życie kurację: jedna z osób twierdziła, że dziesięć procent, druga, że czterdzieści; rozbieżności te świadczyły o istnieniu wojny informacyjnej albo po prostu o poziomie informacyjnego chaosu, który prawdopodobnie panował na Ziemi. Później, kiedy Maja odwróciła się od nich, zauważyła na ekranie informacyjnym nad barem czołówkę i przeczytała następujące po niej wiadomości, przesuwające się od prawej do lewej strony — wynikało z nich, że Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości odroczył operacje, w ramach których miał przenieść swoją siedzibę z Hagi do Berna. Zjednoczeni skwapliwie skorzystali ze sposobności, jaką dawała im ta przerwa, i próbowali we wrogi sposób przejąć holdingi Praxis w Kaszmirze, co oznaczało próbę obalenia władzy albo małą wojnę przeciw rządowi Kaszmiru, z bazy Zjednoczonych w Pakistanie. W wojnę tę Zjednoczeni oczywiście wciągali Indie, a Indie ostatnio współdziałały także z Praxis. Tak więc: Indie kontra Pakistan, Praxis kontra Zjednoczeni — większość populacji świata pozbawiona kuracji i zrozpaczona…

Tej nocy, kiedy Maja wróciła do domu, Michel powiedział, że tamten atak Zjednoczonych oznacza wzrost szacunku dla Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, jako że Zjednoczeni wybrali dla swojego posunięcia okres przerwy w działaniach Trybunału, tak zwane ferie sądowe; jednak w obliczu zniszczeń dokonanych w Kaszmirze i wobec próby obalenia Praxis, Maja nie była w nastroju, by słuchać Michela. Duval był tak uparcie optymistyczny, że czasem zachowywał się jej zdaniem jak głupiec, a przynajmniej przebywanie w jego pobliżu było dla niej bolesne. Każdy musiał to przecież przyznać, myślała Maja, żyjemy w coraz bardziej ponurej sytuacji. Szaleńczy cykl na Ziemi znowu się kręcił, schwytany w nieubłaganą sinusoidę — sinusoidę straszniejszą nawet niż huśtawka nastrojów Mai — a wkrótce ludzkość może się ponownie znaleźć w samym środku jednego z tych paroksyzmów, nad którymi nie da się zapanować, i trzeba będzie walczyć o przetrwanie. Maja potrafiła to wyczuć. Znowu popadali w ten sam chaos.

Zaczęła regularnie jadać w narożnej kafeterii, chciała bowiem słuchać zespołu i być sarna. Siedziała odwrócona plecami do baru, ale niemożliwością było nie myśleć o pewnych sprawach. Ziemia: ich przekleństwo, ich grzech pierworodny. Maja starała się zrozumieć, usiłowała spojrzeć na problemy ich rodzimej planety w taki sposób, w jaki widział je kiedyś Frank; próbowała usłyszeć jego głos analizujący sytuację. Grupa Jedenastu (stara Grupa Siedmiu plus Korea, Azania, Meksyk i Rosja) pozornie ciągle posiadała większość władzy na Ziemi, ze względu na wojska i kapitał. Jedynymi prawdziwymi konkurentami tych starych dinozaurów były duże konsorcja metanarodowe, które wcześniej — niczym bogini Atena — wyłoniły się z połączenia konsorcjów ponadnarodowych. Duże konsorcja metanarodowe — a w ekonomii obu światów było miejsce jedynie dla około tuzina — były oczywiście zainteresowane przejęciem państw z Grupy Jedenastu, tak jak uczyniły to wcześniej z wieloma mniejszymi krajami; metanarodowcy, którzy osiągnęliby sukces w tej kwestii, prawdopodobnie zwyciężyliby również w grze o przewagę między sobą. Toteż niektórzy z nich próbowali się podzielić i zawojować G-11, starając się ze wszystkich sił podjudzić poszczególnych przedstawicieli Jedenastki przeciwko sobie nawzajem, albo przekupić niektóre państwa, aby się wyłamały z szeregu. Przez cały ten czas konsorcja prześcigały się w walce o dominację, tak że podczas gdy niektóre sprzymierzały się z państwami G-11, próbując je przeciągnąć na swoją stronę, inne koncentrowały się na krajach biednych albo na „maleńkich tygryskach”, pragnąc zbudować swoją siłę. Na Ziemi istniała więc swego rodzaju skomplikowana równowaga sił: najsilniejsze stare narody przeciwko największym nowym metanarodowcom, a Liga Islamska, Indie, Chiny i mniejsze konsorcja metanarodowe istniały jako niezależne siły, których potęgi nie sposób było przewidzieć. I ta równowaga sił — jak każdy moment równowagi we współczesnej historii — była krucha, szczególnie z tego powodu, że połowa ziemskiej populacji żyła w Indiach i Chinach; był to zresztą fakt, w który Maja nigdy do końca nie wierzyła ani którego nie rozumiała (historia jest tak strasznie dziwaczna) — tak czy owak, nie było wiadomo, ku której stronie równoważni ta połowa ludzkości może się przychylić.

I, rzecz jasna, całe te rozważania służyły przede wszystkim pytaniu o to, dlaczego tamtejsza sytuacja była tak bardzo konfliktowa. Dlaczego, Franku, dlaczego, pytała Maja, siedząc i słuchając przejmujących, melancholijnych tang. Jaka jest motywacja tych metanarodowych władców? Potrafiła sobie jednak wyobrazić cyniczny uśmieszek Franka, ten z tamtych lat, kiedy go znała. „Każde imperium żyje długim «półżyciem»”, powiedział jej kiedyś. A pojęcie imperium ma najdłuższe „półżycie” ze wszystkich. Są więc wokół ludzie, którzy próbują być Czyngis-chanem i rządzić światem niezależnie od kosztów — członkowie zarządów konsorcjów metanarodowych, przywódcy państw z Grupy Jedenastu, generałowie armii…

Albo też — co zasugerował Mai spokojnie, a zarazem brutalnie, duch Franka — Ziemia posiada pewną pojemność, którą ludzie przekroczyli, i dlatego wielu z nich umarło. Wszyscy o tym wiedzieli. Walka o zasoby naturalne była odpowiednio gwałtowna, a walczący idealnie racjonalni, ale także zrozpaczeni.

Muzycy grali dalej. Ich cierpka nostalgia stawała się z upływem kolejnych miesięcy jeszcze bardziej wzruszająca, aż nastąpiła długa zima, a oni grali w zaśnieżonych ciemnościach, podczas gdy cały świat coraz intensywniej mroczniał, entre chien et loup. Było coś ledwie uchwytnego i pięknego w tym dźwięku bandoneonu, w tych cichych tonach brzmiących w obliczu całej sytuacji: normalne życie, które trzymało się tak kurczowo świata, w zagonie światła pod drzewami o ogołoconych gałęziach.

Jakże znajome było to zrozumienie. Maja czuła się tak, jak przed rokiem 2061. Mimo że nie potrafiła sobie przypomnieć żadnego z poszczególnych zdarzeń i kryzysów, które składały się na okres przed tamtą ostatnią wojną, pamiętała wrażenie owego czasu tak dokładnie, jak gdyby jej pamięć pobudzał swojski zapach, jak gdyby nic nie wydawało się mieć znaczenia, jak gdyby nawet najlepsze dni były blade i mroźne pod ciemnymi chmurami, które zgromadziły się na zachodzie. Jak gdyby przyjemności miejskiego życia stanęły na groteskowej, rozpaczliwej krawędzi — powiedzmy: wszyscy obróceni plecami do baru usiłują z całej swej mocy przeciwdziałać uczuciu pomniejszenia i bezradności. Och tak, to naprawdę było deja vu.

Kiedy więc podróżowali po Hellas i spotkali się z grupkami koalicji „Uwolnić Marsa”, Maja cieszyła się, widząc, że przychodzący na spotkania ludzie starają się wierzyć w to, iż ich działania mogą coś zmienić, nawet w obliczu tego wielkiego zamieszania, które panowało na Ziemi. Maja dowiedziała się od tych ludzi, że Nirgal, prawdopodobnie wszędzie, gdzie jechał, tłumaczył, iż sytuacja na tamtej planecie ma bardzo wielkie znaczenie dla losu ich własnego świata, niezależnie od tego, jak odległa zdawała im się Ziemia. Takie argumenty najwyraźniej skutkowały, toteż uczestnicy spotkań z Mają pełni byli nowin o Zjednoczonych, Amexxie, Subarashii i ostatnich najazdach policji ZT ONZ na południowe wyżyny, najazdach, które zmusiły tubylców do opuszczenia Overhangs i wielu ukrytych kolonii. Południe pustoszało, a osoby dotąd się ukrywające zalewały obecnie Hiranyagarbhę, Sabishii, Odessę, a także wschodnie kaniony Hellas.

Niektórzy z młodych tubylców, których Maja spotykała, uważali, że fakt, iż ZT ONZ przywłaszczył sobie południe, jest rzeczą z gruntu dobrą, ponieważ rozpoczął odliczanie czasu pozostałego do ostatecznej rozgrywki. Maja natychmiast potępiała taki sposób myślenia.

— To nie oni powinni mieć kontrolę nad rozkładem jazdy — powiedziała im. — To my musimy kontrolować czas, to my musimy czekać na odpowiedni moment. A potem wszystko razem skoordynować. Jeśli tego nie rozumiecie…

W takim razie jesteście głupcami, dodała w myślach i przypomniała sobie, że Frank zawsze atakował swoją publiczność.

Ci ludzie jednak potrzebowali czegoś więcej… albo, ściślej rzecz ujmując, zasłużyli na coś więcej. Na kogoś nastawionego pozytywnie, na kogoś, kto ich pociągnie za sobą, kogoś, kto nimi pokieruje. Frank mówił kiedyś również o tym, ale sam rzadko tak postępował. A tych ludzi trzeba było skusić, niczym nocnych tancerzy na gzymsie. Prawdopodobnie ci ludzie wychodzili się zabawić na nabrzeże we wszystkie pozostałe wieczory tygodnia. Dlatego też polityka powinna mieć w sobie trochę tej energii erotycznej, w przeciwnym razie kojarzyła się jedynie z łagodzeniem animozji i kontrolą szkód.

Maja kusiła więc zgromadzonych. Robiła to nawet wtedy, kiedy była zmartwiona, przerażona czy w złym nastroju. Stawała między nimi i myślała o fizycznej miłości z tymi wysokimi, gibkimi młodymi mężczyznami, a potem siadała pośród nich i zadawała im pytania. Przypatrywała im się — wszyscy byli tak wysocy, że kiedy siadała na stole, znajdowała się oko w oko w nimi, mimo że siedzieli na krzesłach — i wciągała ich w rozmowę tak serdecznie i uprzejmie, jak tylko potrafiła. Pytała, czego chcą od życia i od Marsa. Często reagowała głośnym śmiechem na ich odpowiedzi i dzięki ich niewinności i dowcipowi odkrywała, że są wielu rzeczy nieświadomi.

Dowiadywała się, że marzy im się wizja Marsa o wiele bardziej radykalna niż jakakolwiek, w jaką ona sama potrafiła uwierzyć. Ich Mars miał być naprawdę niezależny, egalitarny, sprawiedliwy i opierać się na pojęciu braterstwa. Rozmówcy Mai w pewien sposób wprowadzali już w czyn te marzenia: wielu z nich zamieniło obecnie swoje małe mieszkania w gęsto zaludnione komuny i niemal wszyscy pracowali teraz w gospodarce alternatywnej, która miała coraz mniej powiązań z Zarządem Tymczasowym i metanarodowcami, gospodarce, którą rządziła eko-ekonomia Mariny, areofania Hiroko, sufici i Nirgal oraz jego wędrowne, cygańskie zastępy młodych ludzi. A poza tym ci ludzie czuli, że będą żyli wiecznie i dostrzegali, że żyją w świecie zmysłowego piękna. Zatłoczone namioty uważali za sprawę normalną, był to dla nich bowiem tylko pewien etap, ścisk ciepłych macicznych mezokosmosów, po którym nieuchronnie musi nastąpić wyjście na otwartą przestrzeń… ponowne narodziny ich wszystkich. Tak, narodziny! Uważali się za marsjańskie embriony, dzieci areofilii, używając terminu Michela, czuli się młodymi bogami kierującymi własnym światem, ludźmi, którzy wiedzieli, co znaczy wolność i byli przekonani, że zostanie im ona dana, i to wkrótce.

Z Ziemi napływały złe wieści, a frekwencja na spotkaniach rosła. Nie było na nich atmosfery strachu, panowała raczej determinacja, unosiło się nad nimi spojrzenie Franka ze zdjęcia. Walka byłych sojuszników Armscoru i Subarashii z Nigerią pociągnęła za sobą użycie broni biologicznej (żadna ze stron nie przyznała się do ataku), toteż ludzie, zwierzęta i rośliny Lagos i otaczających terenów zostały zaatakowane przez dziwaczne choroby. W trakcie spotkań, które odbyły się w tym samym miesiącu, młodzi Marsjanie mówili z gniewem i z płonącymi wściekłością oczyma o braku jakichkolwiek zasad na Ziemi, o braku jakiejkolwiek władzy, której można by zaufać. Globalny porządek metanarodowy jest naprawdę zbyt niebezpieczny — krzyczeli, mocno podkreślając ostatnie słowo — aby można mu było pozwolić na władanie Marsem!

Maja pozwoliła im przemawiać przez mniej więcej godzinę, a potem odpowiedziała tylko jednym słowem: „Wiem”. Naprawdę wiedziała! Gdy na nich patrzyła, gdy widziała, jak bardzo szokuje ich niesprawiedliwość i okrucieństwo, niemal się rozpłakała ze wzruszenia. Potem przestudiowała z nimi punkt po punkcie Deklarację z Dorsa Brevia, opowiedziała o kłótniach, jakie towarzyszyły tworzeniu każdego punktu oraz wyjaśniła ich znaczenie i odczucia ludzi w rzeczywistym świecie po wprowadzeniu każdego z nich. Okazało się, że rozmówcy Mai wiedzą więcej o tym wszystkim niż ona sama i ta część dyskusji ożywiła ich bardziej niż jakiekolwiek skargi na Ziemię — zebrani stali się mniej niespokojni, a bardziej entuzjastyczni. A gdy próbowali sobie wyobrazić przyszłość opartą na Deklaracji, Maja zauważyła, że często się śmiali — z tego niedorzecznego scenariusza zbiorowej harmonii, zgodnie z którym wszyscy żyją w spokoju i szczęściu — znali bowiem przepełnioną kłótniami rzeczywistość ich wspólnych, zatłoczonych mieszkań i naprawdę wydawała im się zabawna. A te radosne ogniki w oczach śmiejących się młodych Marsjan powodowały, że nawet Maja, która teraz prawie nigdy się nie śmiała, czuła, jak mały uśmieszek znowu pojawia się na nie oglądanej już przez nią w lustrze mapie zmarszczek, która była jej twarzą.

Kończyła więc zebranie, ponieważ miała uczucie dobrze wykonanej pracy. W końcu, jaki jest pożytek z utopii bez radości? Jaki jest sens wszystkich starań ich, starych, jeśli nie łączą się one ze śmiechem młodych ludzi? Tego właśnie nigdy nie rozumiał Frank, przynajmniej nie w ostatnich latach swego życia. Maja porzucała więc stworzoną dla niej przez Spencera „procedurę bezpieczeństwa” i w trakcie spotkań wyprowadzała z pomieszczeń całą grupę na dół zabierając ich do suchego nabrzeża albo do któregoś z parków czy kafeterii. Szli na spacer, pili coś lub jedli spóźniony posiłek, a Maja czuła, że znalazła właśnie jeden z kluczy do rewolucji, klucz, o którego istnieniu Frank nigdy nie miał pojęcia, a gdy patrzył na Johna, ledwie podejrzewał, że coś takiego w ogóle istnieje.

— Oczywiście — stwierdził Michel, kiedy wróciła do Odessy i próbowała mu o tym opowiedzieć. — Tyle że Frank i tak nie był zwolennikiem rewolucji. Był dyplomatą, cynikiem i… kontrrewolucjonistą. A i radość nie leżała w jego naturze. Wszystko to było dla niego tylko kontrolą szkód.

Jednak Michel ostatnio często jej się sprzeciwiał. Nauczył się wybuchać zamiast uspokajać, ilekroć Maja okazywała najmniejszą oznakę, że ma chęć na kłótnię, a ona doszła do wniosku, że wcale nie potrzebuje tak częstych bojów.

— Daj spokój — zaprotestowała na tę charakterystykę Franka, pchnęła Michela na łóżko i porwała w ramiona tylko dla samej zabawy, po to właśnie, aby wciągnąć go do królestwa radości i skłonić, by przyznał jej rację.

Wiedziała doskonale, że Michel uważa za swój obowiązek ściągać ją zawsze w sam środek huśtawki jej nastrojów i jak nikt potrafiła zrozumieć jego punkt widzenia. Czasami jednak, wznosząc się na sam szczyt tej krzywej, nie widziała powodu, by nie pozostać na nim przez chwilę, by nie cieszyć się tymi krótkimi momentami niegrawitacyjnego lotu, czymś w rodzaju duchowego status Organismus… Dlatego też swoją miłością doprowadzała go do takiego stanu, że uśmiechał się przez godzinę czy dwie. Potem zdarzało się, że schodzili razem po schodach, wychodzili przez bramę i szli zrelaksowani i spokojni w dół przez park, aż do jej kafeterii, gdzie siadali obróceni tyłem do baru i słuchali gitarzysty flamenco albo starego zespołu tang, grającego swoje piazzollas. Od niechcenia rozmawiali wówczas o pracy wokół basenu. Albo nie rozmawiali w ogóle.

Pewnego wieczoru późnym latem M-roku czterdziestego dziewiątego zeszli ze Spencerem do kafeterii i siedzieli tam przez cały długi zmierzch, obserwując połyskujące chmury w kolorze ciemnej miedzi, które zalegały nad odległym lodowcem, pod purpurowym niebem. Dominujące stałe wiatry zachodnie pędziły masy powietrza w górę, ponad Hellespontus, sprawiając, że ruchliwe fronty chmur nad lodem stawały się częścią codziennego życia mieszkańców Odessy. Jednak niektóre chmury były szczególne: metaliczne, garbate, masywne obiekty, niczym nieorganiczne pomniki, którym nigdy nie udawało się po prostu odlecieć na wietrze. Tego wieczoru z ich czarnych spodów, na znajdujący się pod nimi lód, wyłoniła się błyskawica.

A potem, gdy Maja i Spencer nadal obserwowali te osobliwe pomniki, rozległ się niski grzmot i ziemia lekko zadrżała pod stopami siedzących, a sztućce zadźwięczały o stół. Chwycili szklanki i wstali — podobnie jak wszyscy inni goście w kafeterii — i w pełnym szoku milczeniu Maja zauważyła, że wszyscy mechanicznie patrzą na południe, ku lodowcowi. Ludzie zaczęli stopniowo wychodzić z parku na gzyms, a potem w ciszy stawali przy ścianie namiotu, wypatrując na zewnątrz. Tam, w blednącym indygo zachodzącego słońca, pod miedzianymi chmurami, można było zobaczyć jakiś ruch, mrugającą czerń i biel na krawędzi biało-czarnej masy. Coś sunęło ku nim po równinie.

— Woda — powiedział ktoś przy sąsiednim stoliku.

Wszyscy drgnęli, jak gdyby za pociągnięciem sznurka. Ze szklankami w dłoniach, skupieni całkowicie tylko na tym widoku, ruszyli do zwieńczenia namiotu obok krawędzi nabrzeża i stanęli razem przy wysokim do piersi murze, mrugając pod wpływem obrazu cieni na równinie: czarne na czarnym, z kropeczkami białych miejsc, plam spadających tu i ówdzie. Na sekundę Maja znowu przypomniała sobie powódź marineryjską i zadrżała na to wspomnienie, a następnie zepchnęła je z powrotem w niepamięć, niczym miazgę pokarmową w przełyk, dusząc się lekko jej cierpkością i starając się ze wszystkich sił zniszczyć tę część swoich myśli. Teraz podchodziło do niej Morze Hellas, jej morze, jej pomysł, to ono teraz zalewało zbocza basenu. Umierał przy tym milion roślin, o czym nauczył ją pamiętać Sax. Staw topninowy Low Point powiększał się coraz bardziej, łącząc się z innymi soczewkowatymi złożami płynnej wody, topiąc zmurszały lód między nimi i dokoła nich, lód ogrzany długą letnią porą, bakteriami i falami pary wznoszącymi się po wybuchach, które miały miejsce w otaczającym lodzie. Jedna z północnych lodowych ścian prawdopodobnie pękła, teraz bowiem powódź zaciemniała równinę na południe od Odessy. Najbliższa krawędź znajdowała się nie więcej niż piętnaście kilometrów od miasta. Obecnie większość z tej części basenu, którą mogli dostrzec zgromadzeni, była plamiastą masą w kolorach soli i pieprzu, z dominacją pieprzu na pierwszym planie, zmieniającą się w oczach w coraz gęstszą sól: ziemia rozświetlała się w tym samym czasie, gdy mroczniało niebo, co jak zawsze przydawało wszystkiemu aspektu nienaturalności. Zmrożona para wirując podnosiła się z wody; połyskiwała czymś, co wyglądało jak światło odbite z samej Odessy.

Minęło może z pół godziny; wszyscy nieruchomo stali na gzymsie i obserwowali w milczeniu, które zaczęto powoli przerywać, gdy zamarzła powódź i skończył się zmierzch. Potem nagle znów wybuchł gwar rozmów, a z innej, leżącej niżej kafeterii popłynęła elektroniczna muzyka. Gdzieś wybuchła salwa śmiechu. Maja podeszła do baru i zamówiła do stolika szampana, czując, jak wzbiera w niej dobry humor. Przynajmniej raz jej nastrój dobrze się zestroił z otaczającymi ją zdarzeniami i była gotowa świętować dziwaczny widok rozpętanych przez ludzi mocy, mocy poruszających się tam, na otwartej przestrzeni, w okolicy, niczym film wyświetlany dla obserwatorów.

Wzniosła toast tak głośno, żeby było go słychać w całej kafeterii:

— Za Morze Hellas i za wszystkich żeglarzy, którzy będą po nim żeglować, unikając gór lodowych i burz, aby dotrzeć do drugiego brzegu!

Zewsząd rozległy się owacje, a ludzie stojący na gzymsie podnieśli ręce w górę i także wiwatowali. To była naprawdę szalona chwila. Cygański zespół zaintonował tangową wersję morskiej szanty, a Maja przez całą resztę wieczoru czuła, jak nieznaczny uśmieszek wykrzywia zesztywiałą skórę jej policzków. Nawet długa dyskusja o tym, czy istnieje możliwość, że kolejna fala zniszczy i zaleje odeską tamę, nie potrafiła zmazać uśmiechu z twarzy Rosjanki. Na dole, w biurze, już wcześniej bardzo dokładnie obliczyli wszystkie ewentualności i Maja była przekonana, że jakiekolwiek „przelanie”, jak nazywali taką możliwość uczestnicy rozmowy, było niezbyt prawdopodobne, a nawet niemożliwe. Odessa z pewnością była bezpieczna.

Jednak z daleka stale napływały niepokojące nowiny, które zapowiadały katastrofę zupełnie innego rodzaju. Na Ziemi wojny w Nigerii i Azajiii spowodowały ostry, światowy konflikt ekonomiczny między Armscorem i Subarashii. Wszyscy fundamentaliści — chrześcijańscy, muzułmańscy i hinduscy — z konieczności przemówili wspólnie, głosząc, że kuracja przedłużająca życie jest dziełem szatana; tłumy osób nie poddanych leczeniu przyłączały się do ich ruchów, przejmowały lokalne rządy i wielkimi grupami dokonywały bezpośrednich szturmów na znajdujące się w ich zasięgu efekty działań metanarodowców. Tymczasem wszystkie wielkie konsorcja metanarodowe próbowały wskrzesić Organizację Narodów Zjednoczonych i rozwinąć ją jako alternatywę dla Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. Do organizacji należało obecnie wielu spośród największych klientów konsorcjów metanarodowych, a także Grupa Jedenastu. Michel uważał to za sukces, ponieważ fakt ten oznaczał wszechobecny strach przed Trybunałem. Duval powiedział też Mai, że wszelkie wzmacnianie takiego organu międzynarodowego jak ONZ jest lepsze niż nic. W każdym razie istniały w tej chwili dwa rywalizujące ze sobą systemy rozjemcze, z których jeden kontrolowany był przez metanarodowców, co ułatwiało im uniknięcie tego, który im się nie podobał.

Na Marsie sprawy przyjęły nieco lepszy obrót. Policja ZT ONZ posuwała się roverami na południe, nie napotykając większych przeszkód niż tylko sporadyczne, trudne do wyjaśnienia eksplozje, które zdarzały się niektórym z ich pojazdów automatycznych. Ostatnio odkryto i zamknięto kolonię Prometeusz. Właściwie z wszystkich dużych kolonii pozostawał jeszcze w ukryciu tylko Vishniac, a mieszkańcy usilnie starali się utrzymać jego istnienie w tajemnicy. Południowy region polarny przestał już być bastionem podziemia.

W tym kontekście Mai nie zaskakiwało przerażenie niektórych osób przychodzących na jej spotkania. Obecnie przyłączenie się do podziemia wymagało prawdziwej odwagi, a ono samo kurczyło się w równie szybki sposób jak wyspa Minus Jeden. Maja przypuszczała, że nowych ludzi przyciąga do podziemia gniew, a także oburzenie i nadzieja. Jednak wszyscy byli bardzo przerażeni. Nikt nie mógł mieć pewności, czy taka decyzja przyniesie mu cokolwiek dobrego.

A tak łatwo przecież było wprowadzić między przybyłych szpiega. Czasami Maja stwierdzała, że jej samej niezwykle trudno jest zaufać komuś nowemu. Czy wszyscy oni są tymi, za których się podają? Nie można było mieć pewności, naprawdę nie istniała taka możliwość. Pewnej nocy, na spotkaniu z dużą grupą nowo przybyłych, w jednym z pierwszych rzędów Maja zauważyła młodego mężczyznę, którego spojrzenie jej się nie spodobało. Po spotkaniu, które uznała za nieudane, poszła wraz z przyjaciółmi Spencera prosto do mieszkania i powiedziała Michelowi o młodym mężczyźnie.

— Nie martw się — odparł.

— Co to znaczy: „Nie martw się”?

Michel wzruszył ramionami.

— Członkowie podziemia są czujni. Starają się sprawdzać każdą nową osobę. A poza tym zespół Spencera jest uzbrojony.

— Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

— Sądziłem, że wiesz.

— Daj spokój. Nie traktuj mnie jak idiotkę.

— Nie traktuję cię tak, Maju. W każdym razie tylko tyle możemy zrobić, chyba że się całkowicie ukryjemy.

— Wcale ci tego nie proponuję! Jak sądzisz, kim jestem? Tchórzem?

Kwaśna mina przecięła jego twarz i powiedział coś po francusku. Potem głęboko zaczerpnął powietrza i krzyczał na nią po francusku, obrzucając jednym ze swoich przekleństw. A Maja zauważyła, że była to rozmyślna decyzja z jego strony — najwyraźniej po prostu doszedł do wniosku, że kłótnie są dla niej dobre, a dla niego mają działanie oczyszczające, toteż uważał, że ilekroć tylko były nieuniknione, powinni je odbywać w ramach swego rodzaju metody terapeutycznej — i myśl owa naprawdę była dla niej nie do zniesienia. Ta strategia, ta manipulacja jej osobą… Nie myśląc o tym więcej, Maja ruszyła pewnym krokiem do niszy kuchennej, skąd wzięła miedziany garnek, a potem zamachnęła się nim na Michela, który był tak zaskoczony, że ledwie zdołał przed nią umknąć.

— Putaine! — zaryczał. — Pourquoi ce aa? Pourquoi?

— Nie pozwolę się traktować w tak protekcjonalny sposób — odpowiedziała mu, zadowolona, że wreszcie autentycznie udało jej się go rozgniewać, choć jednocześnie sama także była wściekła. — Przeklęty konowale od dusz, gdybyś nie wykonywał swojej pracy w tak kiepski sposób, cała pierwsza setka nie zwariowałaby i świat nie byłby taki popieprzony. Wszystko to twoja wina. — To powiedziawszy, wyszła trzasnąwszy drzwiami i ruszyła do kafeterii, aby podumać w samotności nad tym, jak okropnie jest mieć za towarzysza życia psychologa, a także nad jej własnym paskudnym zachowaniem. Wyrzucała sobie, że nie opanowała się i zaatakowała go.

Michel nie przyszedł, by przysiąść się do niej, chociaż siedziała aż do zamknięcia lokalu.

A później, kiedy niemal natychmiast po tym, jak wróciła do domu, położyła się na tapczanie i zasnęła, rozległo się stukanie do drzwi, szybkie i lekkie, w sposób który natychmiast ją przeraził. Michel pobiegł do drzwi i spojrzał przez wizjer. Poznał stojącego za progiem gościa i wpuścił do środka. Była to Marina.

Usiadła ciężko na tapczanie obok Mai i, trzymając w swoich drżących rękach dłonie Mai i Michela, powiedziała:

— Przejęli Sabishii. Oddziały sił bezpieczeństwa. A przebywali tam akurat z wizytą Hiroko i cały zespół jej współpracowników, podobnie jak wszyscy południowcy, którzy dotarli do miasta od czasu najazdu. A także Kojot. Wszyscy tam byli: Nanao, Etsu i wszyscy issei…

— Nie stawiali oporu? — spytała Maja.

— Usiłowali. Zabito grupkę ludzi na stacji kolejowej. To ich nieco spowolniło, ale mam nadzieję, że niektórym mogło się udać dotrzeć do labiryntu pod hałdą moholu. Tyle że tamci otoczyli cały teren, a do miasta wdarli się przez ściany namiotu. Sytuacja wyglądała dokładnie tak jak w Kairze w 2061 roku, przysięgam wam…

Nagle zaczęła płakać. Maja i Michel siedzieli po obu jej stronach, a Marina zakryła twarz dłońmi i łkała. Takie zachowanie bardzo nie pasowało do charakteru tej zwykle twardej kobiety, dlatego też Maja w pełni odczuła groźną prawdę przekazanej wiadomości.

W pewnej chwili Marina usiadła prosto, wytarła oczy i nos. Michel podał jej chusteczkę. Spokojnie zaczęła dalej opowiadać:

— Obawiam się, że wielu z naszych mogło zginąć. Ja byłam akurat poza miastem z Władem i Ursula pod jednym z tych dalekich odosobnionych głazów narzutowych. Przebywaliśmy tam przez trzy dni, a potem poszliśmy do jednego z ukrytych garaży i wyjechaliśmy w kamiennych pojazdach. Wład ruszył do Burroughs, Ursula do Elysium. Próbujemy powiadomić jak najwięcej osób z pierwszej setki. Zwłaszcza Saxa i Nadię.

Maja wstała, nałożyła ubranie, a potem poszła korytarzem i zastukała do drzwi Spencera. Następnie wróciła do kuchni i nastawiła wodę na herbatę, nie patrząc na zdjęcie Franka, którego oczy mówiły: „Powtarzałem ci. Tak to się właśnie kończy”. Maja wzięła filiżanki z herbatą i ruszyła z nimi do salonu, a po drodze zauważyła, że jej dłonie drżą tak bardzo, że gorący płyn oblewa jej palce. Michel miał bladą i spoconą twarz i chyba nie słyszał nic z tego, co mówiła Marina. Maja wiedziała, dlaczego: jeśli w Sabishii była grupa Hiroko, w takim razie zniknęła cała jego rodzina, której członkowie zostali aresztowani lub zabici. Maja rozdała filiżanki z herbatą, a kiedy wszedł Spencer i opowiedziano mu całą historię, wzięła szlafrok i nałożyła go na ramiona Michela, ciągle gniewając się na siebie za to, że wybrała tak niewłaściwą porę, by go zaatakować. Teraz więc usiadła przy nim i ścisnęła go za udo; próbowała poprzez ten dotyk powiedzieć mu, że jest przy nim, że ona również jest jego rodziną i że skończyła już wszystkie swoje gierki, że będzie się starała ze wszystkich sił… nie traktować go jak domowego zwierzaka albo worek treningowy… Chciała przekazać mu, że go kocha. Jednakże jego udo przypominało ciepłą porcelanę, a sam Michael najwyraźniej w ogóle nie zauważył tego, że Maja jest przy nim. I nagle uświadomiła sobie, jak niewiele dla siebie nawzajem potrafią zrobić ludzie w chwilach największej potrzeby.

Wstała i przyniosła Spencerowi herbatę, nadal unikając spojrzenia na zdjęcie, a także na niewyraźne odbicie własnej twarzy w ciemnym kuchennym oknie, na te zaciśnięte, zimne sępie oczy, których nigdy już nie chciała zobaczyć. Nigdy się nie da spojrzeć wstecz.

W tym momencie poza siedzeniem w miejscu i czekaniem, aż skończy się noc, niewiele mogli zrobić. Próbowali sobie przyswoić tę straszną nowinę, starali sieją pojąć. Siedzieli więc, rozmawiali lub słuchali Mariny, dodającej kolejne szczegóły do opowiedzianej historii. Wykonali kilka telefonicznych połączeń na liniach Praxis, próbując się dowiedzieć czegoś więcej. Potem znowu siedzieli, załamani i milczący, zagłębieni każde w swoich myślach, zamknięci we własnych samotnych wszechświatach. Minuty wlokły się jak godziny, godziny jak lata: była to piekielna, pokręcona czasoprzestrzeń całonocnego czuwania, tego najbardziej starożytnego z ludzkich rytuałów, podczas którego ludzie starają się bez powodzenia nadać znaczenie każdej przypadkowej katastrofie.

Świt, kiedy w końcu nadszedł, był przesłonięty chmurami; namiot opryskiwały krople deszczu. Kilka boleśnie powolnych godzin później Spencer zaczął się kontaktować kolejno ze wszystkimi grupami w Odessie. Podczas tego dnia i następnych cała ich grupa przekazywała wszem i wobec smutną nowinę, którą przemilczano zarówno na Mangalavidzie, jak i w innych sieciach informacyjnych. Jednak dla wszystkich było jasne, że coś się musiało zdarzyć, ponieważ nagle we wszelkich rozmowach zabrakło Sabishii, nawet w rozmowach dotyczących najzwyklejszych spraw. Wszędzie plotkowano, a plotki tym bardziej przybierały na sile, im dłużej utrzymywał się brak jednoznacznych wiadomości. Dywagowano rozmaicie, poczynając od nadania niezależności Sabishii, aż po zburzenie miasta.

Podczas nerwowych zebrań w następnym tygodniu Maja i Spencer przekazywali wszystkim opowieść Mariny, a następnie spędzali kilka godzin dyskutując nad tym, co należy teraz czynić. Maja robiła co mogła, aby przekonać ludzi, że nie powinni wymuszać żadnych działań, póki nie będą gotowi, ale szło jej to jak po grudzie; rozmówcy byli wściekli i przerażeni, a poza tym wiele się działo w tym tygodniu, zarówno w mieście, jak i wokół Hellas — a właściwie wszędzie na Marsie: odbywały się demonstracje, stosowano pomniejsze akty sabotażu, napadano na stanowiska sił bezpieczeństwa i ich personel, uszkadzano AI, z premedytacją hamowano „ różnego rodzaju projekty.

— Trzeba pokazać, że nie ujdzie im to płazem! — powiedziała przez sieć Jackie. Wydawało się, że jej głos jest słyszalny wszędzie naraz.

Nawet Art zgodził się z dziewczyną:

— Sądzę, że cywilne protesty ze strony tak dużej części ogólnej populacji, jaką tylko uda nam się zgromadzić, powinny spowolnić działania tamtych. Sprawmy, aby te dranie następnym razem dwukrotnie się zastanowiły, zanim zrobią coś podobnego.

Niemniej jednak po jakimś czasie sytuacja się ustabilizowała. Sabishii wróciło do sieci i do rozkładów jazdy pociągów. Tamtejsze życie toczyło się dalej, chociaż nie było już takie samo jak przedtem, ponieważ miasto pozostawało pod okupacją sporych sił policyjnych, które kontrolowały bramy i stacje, a także próbowały znaleźć wszystkie wejścia do rozciągającego się pod hałdą labiryntu. W trakcie tego okresu Maja przeprowadziła wiele długich rozmów z Nadią, pracującą w Południowej Fossie, oraz z Nirgalem, Artem, a nawet z Ann, która zadzwoniła do niej z jednej ze swoich kryjówek na Aureum Chaos. Wszyscy zgadzali się w jednej sprawie: niezależnie od tego, co się zdarzyło w Sabishii, trzeba będzie jeszcze przez pewien czas powstrzymać się od jakichkolwiek prób powszechnego powstania. Nawet Sax zadzwonił do Spencera i powiedział, że „potrzebuje czasu”. Maja uznała to za pocieszające, ponieważ ją samą cechowało głębokie wewnętrzne przekonanie, że odpowiednia pora na rewoltę jeszcze nie nadeszła. Czuła, że wrogowie po prostu ich prowokują, w nadziei, że podziemie spróbuje się przedwcześnie zbuntować. Ann, Kasei, Jackie i inni radykałowie — Harmakhis, Antar, nawet Zeyk — byli nieszczęśliwi, że muszą czekać i patrzyli pesymistycznie na to, co to czekanie może oznaczać.

— Nie rozumiecie — tłumaczyła im Maja. — Powstaje tu nowy świat, a im dłużej czekamy, tym staje się on silniejszy. Po prostu wstrzymajcie się jeszcze przez jakiś czas.

Potem, mniej więcej w miesiąc po ataku na Sabishii, nadeszła krótka wiadomość od Kojota — na ich nadgarstkach pojawił się mały obrazek jego nieproporcjonalnej twarzy. Z bardzo poważną miną Kojot oświadczył, że przejechał labirynt tuneli ukrytych w moholowej hałdzie. Teraz przebywał ponownie na południu, w jednej ze swoich kryjówek.

— Co z Hiroko? — spytał natychmiast Michel. — Co z Hiroko i resztą?

Jednak oblicze Kojota już zniknęło.

— Nie sądzę, żeby złapali Hiroko — od razu oznajmił Michel, mimowolnie chodząc po pokoju. — Nie Hiroko ani kogoś z jej ludzi! Gdyby zostali pojmani, jestem pewny, że Zarząd Tymczasowy chętnie by to ogłosił. Założę się, że Hiroko znowu zabiera swoją grupę do podziemia. Od czasu Dorsa Brevia nie podobał im się rozwój wypadków, po prostu nie znoszą kompromisów i przede wszystkim dlatego odjechali. Wszystko, co się działo od tamtej pory, potwierdzało tylko ich podejrzenia, że nie mogą ufać, iż zbudujemy takiego rodzaju świat, jakiego pragną. Wykorzystali więc tę okazję i ponownie się ukryli. Być może z powodu napaści na Sabishii musieli odejść, nie powiadamiając nas o swojej decyzji.

— Może i tak — odpowiedziała Maja tonem, który miał sugerować, że uwierzyła w domysły przyjaciela. Michel najwyraźniej nie zamierzał dopuścić do siebie myśli o potencjalnym aresztowaniu towarzyszy, ale skoro to mu pomagało, kto by dbał o prawdę? A po Hiroko rzeczywiście można się było spodziewać wszystkiego. Jednak Maja pomyślała, że musi uwiarygodnić swoją odpowiedź, inaczej nie byłaby ona w jej stylu, a Michel uświadomiłby sobie natychmiast, że tylko próbuje go uspokoić. Dlatego zapytała: — Ale gdzie mogli się udać?

— Zdaje mi się, że wrócili na tereny chaotyczne. Ciągle pozostało tam sporo starych schronów.

— A co z tobą?

— Zawiadomią mnie. — Zastanowił się przez chwilę, potem spojrzał na Maję i dodał: — A może uważają, że teraz ty stanowisz moją rodzinę…

Poczuł więc jednak dotknięcie jej dłoni w tej strasznej pierwszej godzinie. Tyle że teraz posłał jej taki smutny, wymuszony uśmiech, że najpierw Maja aż zamrugała oczyma, a potem porwała go w ramiona i prawie zmiażdżyła w uścisku; o mało naprawdę nie połamała mu żeber, ze wszystkich sił starając się mu pokazać, jak mocno go kocha i jak mało jej się podoba jego omdlałe spojrzenie.

— I mają rację — odparła chrapliwie. — A jednak powinni się z tobą skontaktować. Tak czy owak.

— Skontaktują się. Jestem pewien, że się skontaktują.

Maja nie miała pojęcia, co myśleć o tej teorii Michela. Przecież Kojot wydostał się przez labirynt pod hałdą i z pewnością pomógł tak wielu swoim przyjaciołom, jak tylko było to możliwe. A Hiroko byłaby prawdopodobnie pierwsza na takiej liście. Maja pomyślała, że będzie musiała przycisnąć Kojota, by więcej się dowiedzieć. Ale przecież nigdy przedtem niczego jej nie mówił… W każdym razie Hiroko i grupka jej współpracowników zniknęli. Martwi, schwytani przez armię wroga albo przebywający w ukryciu, a niezależnie od tego, która z tych okrutnych sytuacji miała miejsce, Japonka i tak pozostawała moralnym centrum dla większości przedstawicieli ruchu oporu.

A przecież Hiroko była taka dziwna. Podświadomie (zresztą Maja i tak by się nie przyznała do takich myśli) nie czuła się szczególnie nieszczęśliwa z tego powodu, że Hiroko zniknęła z jej otoczenia, w jakikolwiek sposób do tego doszło. Maja nigdy nie potrafiła się porozumieć z Hiroko, nigdy nie umiała jej zrozumieć i chociaż w pewien sposób ją kochała, denerwowało ją, że ma obok siebie taką ogromną nieprzewidywalną potęgę, która wszystko komplikowała. Maję irytowało także, że Hiroko stanowi tak wielką potęgę wśród kobiet; na jej władzę Maja nie miała absolutnie żadnego wpływu. Rzecz jasna, byłoby straszne, gdyby cała jej grupa została schwytana albo, co gorsza, zabita, myślała Rosjanka, ale jeśli tamci rzeczywiście zdecydowali się znowu zniknąć, to nie było złe rozwiązanie. Uprościłoby ono wiele spraw i to właśnie teraz, kiedy przedstawiciele podziemia rozpaczliwie potrzebowali uproszczeń. No i oczywiście zejście Hiroko ze sceny dałoby Mai więcej potencjalnej kontroli nad nadchodzącymi wydarzeniami.

Całym sercem miała więc nadzieję, że teoria Michela jest zgodna z prawdą. Maja kiwała głową i udawała, że w pewien nieco zachowawczy, ale rzeczywisty sposób, zgadza się z jego analizą wydarzeń. A potem wychodziła na następne spotkanie, aby uspokoić jeszcze jedną komunę rozgniewanych tubylców.

Mijały tygodnie, potem miesiące; wydawało się, że przetrwali najgorszy kryzys. Na Ziemi jednak wszystko ciągle się degenerowało… a Sabishii, ich miasto uniwersyteckie, klejnot półświata, funkcjonowało według swego rodzaju prawa wojennego. Hiroko zupełnie zniknęła, Hiroko — serce ich wszystkich… Nawet Maję, która początkowo w jakimś sensie była zadowolona, że się pozbyła Japonki, z czasem coraz bardziej przygniatała nieobecność tamtej. W końcu pojęcie „Uwolnić Marsa” stanowiło część areofanii, a zostało zredukowane do samej polityki, do ewolucji drogą doboru naturalnego…

Ze wszystkiego najwyraźniej zaczynała uchodzić dusza. A kiedy mijała zima i w informacjach z Ziemi donoszono o eskalacji konfliktów, Maja zauważyła, że ludzie wydają się coraz bardziej rozpaczliwie pragnąć oderwania się od całej realnej sytuacji, że chcą zapomnieć. Stąd głośniejsze i dziksze stały się zabawy. Świętowano na gzymsie, gdzie w tak szczególne noce jak Fassnacht czy Nowy Rok tłoczyli się wszyscy mieszkańcy miasta, tańczyli, pili i śpiewali, zatapiając się w ekstazie; wysoko nad głowami, na co drugiej ścianie wymalowano niewielkie czerwone napisy. NIGDY NIE MOŻNA ZAWRÓCIĆ. UWOLNIĆ MARSA. Ale w jaki sposób? Jak?

Nowy Rok tej zimy był szczególnie dziki. Był to M-rok pięćdziesiąty i ludzie w wielkim stylu świętowali tę okrągłą rocznicę. Maja chodziła z Michelem po gzymsie w tę i z powrotem i — ukryta pod przebraniem — obserwowała ciekawie, jak falując mijają ich rzędy tańczących; patrzyła na wszystkie te wysokie, młode roztańczone ciała, na schowane pod maskami, ale przeważnie nagie do pasa postaci, które wyglądały jak żywcem przeniesione ze starożytnej ilustracji hinduskiej: piersi kobiet i muskuły mężczyzn poruszały się wdzięcznie w rytm neuvo calypso, wystukiwany przez zespół perkusyjny… Och, jakież to było dziwne! Ci młodzi przedstawiciele nowej rasy, jakże nieświadomi, lecz tacy piękni! Tacy piękni! A to miasto, które Maja pomagała budować, to miasto stojące nad suchym jeszcze nabrzeżem… Czuła, jak coś w niej drga, w samym środku, jak to, co jasne miesza się w jej wnętrzu z tym, co mroczne; całą swoją istotą pędziła ku błogostanowi. Może był to tylko jakiś przypadek w jej biochemii (prawdopodobnie tak było, biorąc pod uwagę ponurą sytuację dwóch światów, entre chien et loup), niemniej jednak zaistniał i Maja czuła go w swoim ciele. Wciągnęła więc Michela w taneczny krąg i tańczyli tak długo, aż całe ciało Rosjanki stało się śliskie od potu. Czuła się cudownie.

Później na jakiś czas przysiedli w kafeterii Mai i, jak się okazało, zrobiło się tu prawdziwe małe zgromadzenie przedstawicieli pierwszej trzydziestki dziewiątki: w lokalu poza Mają i Michelem znaleźli się także Spencer, Wład, Ursula, Marina, Jęli Zudow i Mary Dunkel, której udało się wyślizgnąć z Sabishii w miesiąc po przejęciu, a także przybyły z północy, z Dorsa Brevia Michaił Jangiel oraz Nadia, która przyjechała na północ z Południowej Fossy. Było ich dziesięcioro.

— Zostaliśmy zdziesiątkowani — zauważył Michaił.

Zamawiali jedną butelkę wódki po drugiej, jak gdyby można było alkoholem zalać wspomnienie o pozostałych dziewięćdziesięciorgu, łącznie z ich nieszczęsną załogą farmerską, która w najlepszym razie po prostu znowu zniknęła, a w najgorszym została wymordowana. Rosjanie przez większą część tej nocy zaczęli wykrzykiwać między sobą, przeważnie w swoim języku, wszystkie stare toasty jeszcze z Ziemi. „Żłopmy! Na zdrowie! Nie wylewajcie za kołnierz! Stuknijmy się! Pieprzyć wszystko! Zatopmy smutki! Wysączmy kielichy! Siup w ten głupi dziób! Dajcie następną flachę! Do dna, do cna, lejmy, łapmy za kielichy, zdrówko, stuknijmy się, golnijmy…” i tak dalej, bez końca, aż Michel, Mary i Spencer zaczęli spoglądać na nich z zaskoczeniem i trwogą. Mnóstwo określeń. To jest jak Eskimos i śnieg, wyjaśnił im Michaił.

A potem wrócili przed kafeterię, aby zatańczyć: dziesięcioro starych ludzi tworzących własny krąg, snujących się niebezpiecznie wśród tłumów młodych ludzi. Pięćdziesiąt długich marsjańskich lat, a oni ciągle żyli, ciągle tańczyli! To przecież istny cud!

Jednak, jak zawsze, w całej zbyt łatwo przewidywalnej fluktuacji nastrojów Mai nagle pojawił się ten spad z góry, nagła obniżka nastroju, pogorszenie… właśnie tego wieczoru… a zaczęło się to wtedy, gdy dostrzegła otumanione narkotykami oczy za maskami na twarzach niektórych osób, gdy zobaczyła, że wszyscy próbują się wymknąć, że starają się ze wszystkich sił uciec w swoje własne prywatne światy, gdzie nie będą się musieli zespalać z nikim poza kochankiem wybranym na tę noc. A oni wcale nie byli inni.

— Chodźmy do domu — zaproponowała Michelowi, który ciągle się przesuwał przed nią do przodu, skacząc do wygrywanego przez zespoły muzyczne rytmu, sycąc oczy widokiem wszystkich tych szczupłych, młodych marsjańskich ciał. — Nie mogę tego znieść.

Michel jednak chciał jeszcze zostać, podobnie jak wszyscy inni, toteż w końcu Maja sama udała się do domu, przechodząc przez bramę i ogród, a potem wchodząc schodami do ich mieszkania. Przez całą drogę towarzyszyły jej hałaśliwe odgłosy świętowania.

A w mieszkaniu z szafki nad zlewem patrzył na nią młody Frank, reagując uśmiechem na jej rozpacz. Oczywiście, że to się odbywa w ten sposób, mówiło Mai zdecydowane spojrzenie młodego mężczyzny. Ja także znam tę historię, sugerowało spojrzenie, poznałem ją w niezbyt przyjemny sposób. Rocznice, małżeństwa, szczęśliwe chwile… znikają. Odchodzą. Nigdy nic nie znaczyły. Uśmiech był sztywny i spięty, zawzięty, zdeterminowany; a oczy… Maja miała wrażenie, że patrzy w okna pustego domu. Zrzuciła z blatu filiżankę z kawą, która rozbiła się na podłodze; uszko zawirowało, a Maja krzyknęła głośno, opadła na podłogę, otoczyła ramionami kolana i zaczęła płakać.

Później, w nowym roku, nadeszły nowiny o zwiększeniu ilości sił bezpieczeństwa w samej Odessie. Wyglądało na to, że ZT ONZ nauczył się czegoś od czasu Sabishii i za inne miasta zamierzał się brać bardziej subtelnie: wprowadzono nowe paszporty, które przedstawiciele sił bezpieczeństwa kontrolowali przy każdej bramie i przy każdym garażu, ograniczono dostęp do pociągów. Krążyła plotka, że policja szuka w szczególności przedstawicieli pierwszej setki, oskarżając ich o próbę obalenia Zarządu Tymczasowego.

Tym niemniej Maja nadal chciała uczestniczyć w zebraniach ugrupowania „Uwolnić Marsa”, a Spencer ciągle zgadzał sieją na nie zabierać.

— Póki tylko będziemy mogli — mawiała Rosjanka.

I tak pewnej nocy wchodzili razem długimi kamiennymi schodami górnej części miasta. Michel szedł z nimi po raz pierwszy od dnia napaści na Sabishii i Mai wydawało się, że wreszcie naprawdę otrząsa się po ciosie, jakim była dlań nowina usłyszana tamtej strasznej nocy, nowina, która weszła do ich domu w chwilę po tym, jak do drzwi zastukała Marina.

Jednak na tym zebraniu dołączyła do nich Jackie Boone oraz reszta jej grupy, a także Antar i dzieci z Zygoty, które przybyły do Odessy pociągiem okrążającym Hellas, uciekając z południa przed oddziałami wojskowymi ZT ONZ. Wszyscy ci młodzi ludzie nie kryli swojego gniewu na siły bezpieczeństwa za napaść na Sabishii; ich nastawienie było bardziej bojowe niż kiedykolwiek. Znikniecie Hiroko i grupy jej współpracowników sprawiło, że ektogeni byli o krok od wybuchu. Przecież Hiroko była matką wielu z nich… Wszyscy oni wydawali się być zgodni co do tego, że nadszedł już czas, aby wyjść z ukrycia i rozpocząć rewoltę na pełną skalę.

— Nie ma minuty do stracenia — oświadczyła na zebraniu Jackie — jeśli chcemy uratować sabishiiańczyków i mieszkańców ukrytych kolonii.

— Nie sądzę, żeby schwytano ludzi Hiroko — odpowiedział jej Michel. — Przypuszczam, że zeszli do podziemia wraz z Kojotem.

— Pobożne życzenia — odparła Jackie, a Maja poczuła w tym momencie, że wydyma jej się górna warga.

Michel nie poddawał się.

— Zawiadomiliby nas, gdyby naprawdę znaleźli się w kłopotach.

Jackie potrząsnęła głową.

— Nie ukryliby się ponownie, nie teraz, kiedy sytuacja staje się krytyczna. — Harmakhis i Rachel pokiwali głowami. — A poza tym, co z sabishiiańczykami i zamknięciem Sheffield? Tutaj będzie tak samo. Nie, nie, Zarząd Tymczasowy przejmuje wszystko. Trzeba zacząć działać!

— Sabishiiańczycy zaskarżyli Zarząd Tymczasowy — oznajmił Michel. — Wszyscy oni nadal znajdują się w Sabishii lub w pobliżu.

Jackie tylko spojrzała na niego z pogardą, jak gdyby Michel był głupcem — słabym, przesadnie optymistycznym i bardzo przerażonym głupcem. Puls Mai skoczył i czuła, jak jej się zaciskają zęby.

— Nie możemy teraz zacząć działać — stwierdziła ostrym tonem. — Nie jesteśmy jeszcze gotowi.

Jackie obrzuciła ją piorunującym spojrzeniem.

— Według ciebie nigdy nie będziemy gotowi! Będziemy czekać, aż tamci przejmą całą planetę, a wówczas nie uda nam się dokonać niczego, nawet jeśli zechcemy. Jestem pewna, że o to ci właśnie chodzi.

Maja zerwała się z krzesła.

— Nie ma już czegoś takiego jak „tamci”. Istnieje obecnie cztery czy pięć konsorcjów metanarodowych walczących o Marsa, dokładnie tak samo jak wcześniej walczyły o Ziemię. Jeśli zrobimy powstanie w samym środku tej ich walki, wszyscy metanarodowcy wezmą nas po prostu w krzyżowy ogień. Do ataku trzeba wybrać odpowiedni moment, a najlepszy nadejdzie wtedy, gdy konsorcja poranią się nawzajem. Wówczas będziemy mieli prawdziwą szansę na zwycięstwo. W przeciwnym razie zostaniemy zmiażdżeni i powtórzy się rok 2061. Oni będą grzmocili na oślep wokół siebie i wielu naszych ludzi zginie!

— Sześćdziesiąty pierwszy! — krzyknęła pogardliwie Jackie — Sześćdziesiąty pierwszy zawsze jest z tobą… Stanowi idealną wymówkę, aby nic nie robić! Sabishii i Sheffield wypadły już z gry, Burroughs jest zamknięte, Hiranyag i Odessa jako następne czekają w kolejce… Winda każdego dnia przywozi nowe siły policyjne, zabili już setki ludzi… albo uwięzili, tak jak moją babcię, która jest prawdziwą przywódczynią nas wszystkich, a jedyne, co można usłyszeć od ciebie, to „sześćdziesiąty pierwszy!” Sześćdziesiąty pierwszy zrobił z ciebie tchórza!

Maja zamachnęła się i wymierzyła Jackie siarczysty policzek, a wówczas Jackie nie pozostając jej dłużna naskoczyła na nią. Maja upadła w tył, wpadła na krawędź stołu, tracąc oddech. Jackie uderzyła ją pięścią, ale Maja zdołała jeszcze chwycić jej nadgarstek i wgryzła się dziewczynie w napięte przedramię tak mocno jak tylko mogła, próbując przegryźć jej skórę. Po chwili oderwano walczące kobiety od siebie; jacyś ludzie trzymali je w uścisku. Cały pokój szalał, krzyczeli wszyscy łącznie z Jackie, która wrzeszczała:

— Suka! Suka! Suka! Morderczyni!!!

Wtedy Maja usłyszała własne słowa, które zgrzytliwie wydobywały jej się z gardła:

— Głupia mała dziwka, głupia kurewka.

Powtarzała te słowa z przerwami na złapanie powietrza. Bolały ją żebra i zęby. Ludzie zakrywali dłońmi jej usta i usta Jackie, sycząc ze złością:

— Cii, cicho, uspokójcie się, usłyszą nas, doniosą na nas… Przyjdzie policja!

W końcu Michel, który zakrywał Mai usta, zdjął rękę, a wówczas ona syknęła:

— Głupia mała dziwka.

Powiedziała to jednak po raz ostatni, a następnie usiadła wyprostowana na krześle i popatrzyła z nienawiścią na wszystkich zgromadzonych. To jej spojrzenie zaszokowało i uciszyło przynajmniej połowę spośród zebranych. Uwolniono Jackie, która zaczęła cicho przeklinać, a wówczas Maja warknęła:

— Zamknij się! — Było to powiedziane tak zjadliwie, że Michel znowu stanął między nimi. — Ciągniesz wszystkim swoim ludziom druta i sądzisz, że jesteś ich przywódczynią — burknęła szeptem Maja. — I nie masz w tej swojej pustej głowie niczego oprócz tej jednej myśli…

— Nie będę tego wysłuchiwać! — krzyknęła Jackie, a wszyscy znowu zaczęli posykiwać:

— Cii!

Jackie wyszła z sali na korytarz. To był błąd, prawdziwy odwrót, bowiem wtedy Maja wstała ponownie i natychmiast wykorzystała okazję, aby rozdzierającym uszy szeptem skarcić pozostałych uczestników spotkania za ich głupotę. A później, kiedy się nieco opanowała, poczęła wysuwać argumenty za tym, by się uzbroili w cierpliwość i czekali na stosowny moment. Krytykowała ich głosem na granicy gniewnego wybuchu, pokrywając zdenerwowanie racjonalnymi uzasadnieniami, takimi jak cierpliwość, właściwe intencje i kontrola, argumentami, które były zasadniczo nie do podważenia. Przez całą tę jej perorę wszyscy zebrani w pomieszczeniu oczywiście patrzyli na nią, jak gdyby była jakimś krwawym gladiatorem, prawdziwą Czarną Wdową, a jako że zęby nadal bolały ją po zatopieniu ich w ramieniu Jackie, Maja ledwie potrafiła udawać, że jest to idealny model inteligentnej debaty; wiedziała, że jej usta muszą być spuchnięte, ponieważ czuła w nich pulsowanie, i walczyła z rosnącym poczuciem upokorzenia, a jednak kontynuowała przemowę: zimna, porywcza i arogancka.

Zebranie skończyło się dość ponuro, ale w większości milczącą zgodą, aby się wstrzymać z masowym powstaniem i nadal pozostawać w ukryciu, a następną rzeczą, jaką pamiętała Maja, było gwałtowne opadnięcie na siedzenie w tramwaju między Michela i Spencera.

Usiłowała nie płakać. Musieli przenocować Jackie i resztę jej grupy podczas ich pobytu w Odessie — mieszkanie Mai i Michela było w końcu „bezpiecznym domem”. Wytworzyła się więc sytuacja, od której Maja nie mogła uciec.

A tymczasem przed miejską elektrownią i biurami tkwili funkcjonariusze policji, którzy sprawdzali nadgarstki, zanim wpuścili kogokolwiek do środka. Gdyby Maja nie poszła do pracy, równie dobrze mogliby spróbować odszukać jej adres, aby zapytać, co się stało, a jeśli poszłaby do pracy i została sprawdzona, nie istniała stuprocentowa pewność, że identyfikator na jej nadgarstku i szwajcarski paszport ją ocalą. Krążyły plotki, że powojenna bałkanizacja informacji zaczynała się mieszać w pewne większe systemy zintegrowane, w których odnajdywano niektóre dane sprzed roku 2061; stąd potrzeba nowych paszportów. A gdyby Maję sprawdzono wedle jednego z takich systemów, wpadłaby. Zostałaby wysłana na którąś z karnych asteroid albo do Kasei Vallis, gdzie poddano by ją torturom i zniszczono jej mózg tak jak Saxowi.

— Może rzeczywiście już pora — powiedziała do Michela i Spencera. — Jeśli zamkną wszystkie miasta i tory magnetyczne, co innego nam pozostanie?

Milczeli. Podobnie jak ona nie wiedzieli, jak należy postąpić. Nagle, po raz kolejny, cały projekt zdobycia niezależności wydał im się fantazją, marzeniem jedynie, teraz dokładnie tak samo niemożliwym, jak wówczas, gdy optował za nim Arkady, który był tak pełen otuchy, a jednocześnie tak bardzo się mylił. Nigdy nie uwolnimy się od Ziemi, pomyślała Maja, nigdy. Byli bezradni.

— Chcę najpierw porozmawiać z Saxem — przerwał wreszcie ciszę Spencer.

— A ja z Kojotem — stwierdził Michel. — Chcę go spytać o szczegóły tego, co się zdarzyło w Sabishii.

— A ja z Nadią — dodała Maja i gardło jej się zacisnęło.

Pomyślała, że Nadia wstydziłaby się za nią, gdyby widziała ją podczas tego zebrania i myśl ta zabolała Maję. Potrzebowała Nadii, jedynej osoby na Marsie, w której osąd ciągle wierzyła.

— Coś dziwnego dzieje się z marsjańską atmosferą — poskarżył się Michelowi Spencer podczas przesiadki do innego tramwaju. — Naprawdę chciałbym usłyszeć, co Sax ma do powiedzenia na ten temat. Poziom tlenu rośnie szybciej niż można by się spodziewać. Ktoś musiał rozprowadzić jakąś naprawdę inteligentną bakterię, zapominając przy tym o umieszczeniu genów samobójczych. A Sax starannie zebrał ponownie swój stary zespół z Echus Overlook, wszystkich, którzy jeszcze żyją, i teraz pracują razem w Acheronie i w Da Vincim nad rozmaitymi projektami. Nie zdradzają nam szczegółów. A to mi się kojarzy z tymi przeklętymi wiatrakami grzewczymi. Dlatego muszę z nim porozmawiać. Trzeba sprawę omówić, w przeciwnym razie…

— W przeciwnym razie będziemy mieli kolejny rok 2061! — powtórzyła po raz już nie wiadomo który Maja.

— Wiem, wiem. Masz rację w tej kwestii, Maju. To znaczy… chcę powiedzieć, że się z tobą zgadzam. Mam nadzieję, że postąpi tak wystarczająco dużo z nas.

— Potrzeba nam czegoś więcej niż nadziei.

Oznaczało to, że będzie musiała stąd wyjechać i zrobić wszystko sama. Zejść do podziemia, jeździć od miasta do miasta, od jednego „bezpiecznego domu” do drugiego, żyć tak jak żył przez całe lata Nirgal, bez pracy i bez domu, spotykając się z tak wieloma komórkami rewolucyjnymi, jak tylko jej się uda, próbując nakazać im trwanie w oczekiwaniu. Albo przynajmniej powstrzymać ich przed zbyt szybkim działaniem. Od tej pory nie będzie już mogła pracować nad projektem „Hellas”.

Tak więc dotychczasowe życie skończyło się dla niej. Wysiadła z tramwaju, spojrzała przelotnie przez park w dół gzymsu, po czym odwróciła się i ruszyła w górę do furtki ich domu. Przeszła ogród, wspięła się na schody, przemierzyła znajomy korytarz, a przez całą tę drogę czuła się ociężała, stara i bardzo, bardzo zmęczona. Wsunęła odpowiedni klucz w zamek, nie myśląc o tym, co robi, następnie weszła do mieszkania i popatrzyła na swoje rzeczy, na stosy książek Michela, na obraz Kandinsky’ego nad tapczanem, na szkice Spencera, na poobijany stoliczek do kawy, powykrzywiany stół jadalny i krzesła, wreszcie zajrzała do kuchennej niszy, gdzie wszystko znajdowało się na swoim miejscu, łącznie z małą twarzą na szafce przy zlewie. Jak wiele żywotów temu znała tę twarz? Wszystkie te meble odejdą z jej życia. Maja stała na środku pokoju, wyczerpana i osamotniona, żałując lat, które przeminęły niemal niezauważalnie; prawie dekada jej wydajnej pracy, dekada jej prawdziwego życia miała teraz zniknąć, zdmuchnięta w tej najnowszej zawierusze historycznej, w paroksyzmie, którym właśnie ona, Maja, będzie musiała spróbować pokierować albo przynajmniej nieco nad nim zapanować, starając się ze wszystkich sił utrzymać go w ryzach, w sposób, który pozwoliłby przeżyć im wszystkim. Pieprzyć ten świat, niech diabli wezmą jego natręctwo, bezrozumne koszty, które trzeba dla niego ponosić, jego nieubłaganą wędrówkę przez teraźniejszość, wędrówkę bez baczenia na niszczenie ludzkich żywotów… Zdążyła już polubić to mieszkanie, to miasto i to życie, z Michelem, Spencerem, Dianą i wszystkimi kolegami w pracy, polubiła wszystkie swoje zwyczaje i muzykę, i małe codzienne przyjemności…

Spojrzała ponuro na Michela, który stał za nią w progu, a potem rozejrzała się wokół, jak gdyby próbowała wbić sobie to miejsce w pamięć. Michel wzruszył ramionami.

— Nostalgia zawczasu — oświadczył, usiłując się uśmiechnąć. Również to czuł i rozumiał, że tym razem smutek Mai nie wynika z jej zmiennych nastrojów, ale jego przyczyny są rzeczywiste.

Maja zmusiła się do uśmiechu, a później zbliżyła do Michela i wzięła go za rękę. Na dole rozległo się stukotanie — grupa z Zygoty wchodziła po schodach. Mogliby się zatrzymać w mieszkaniu Spencera, dranie, pomyślała gniewnie Maja.

— Jeśli wszystko pójdzie dobrze — oznajmiła — wrócimy tu któregoś dnia.

Schodzili na stację w ostrym świetle poranka, mijając znajome kafeterie; krzesła, ciągle wilgotne, były jeszcze ustawione na stolikach. Na stacji zaryzykowali okazanie swoich starych dowodów tożsamości i bez kłopotów otrzymali bilety. Wsiedli w pociąg jadący w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara, zjechali do Montepulciano, gdzie założyli wypożyczone walkery i hełmy, a następnie wyszli z namiotu, zeszli stokiem wzgórza, aż oddalili się od granic powierzchniowego świata, docierając do jednego z urwistych parowów podgórza. Tam czekał na nich w kamiennym pojeździe Kojot, który przewiózł ich przez samo serce Hellespontusa, w górę rozwidlającą się siecią dolin, wybierając jedną przełęcz za drugą w tym górzystym paśmie, dokładnie tak chaotycznym jak to sugerowała spadająca z nieba skała — koszmarny, dziki labirynt — aż stanęli u stóp zachodniego zbocza, przy Kraterze Rabego, na otoczonych kraterami wzgórzach wyżyn Noachis. W ten właśnie sposób ponownie znaleźli się poza siecią; wędrowali, tak jak Mai nie zdarzyło się nigdy przedtem.

Kojot bardzo im pomógł na początku tego okresu. Nie jest już taki sam, pomyślała Maja, nie jest już przytłoczony przejęciem Sabishii ani nawet zmartwiony. Nie chciał odpowiadać na pytania dotyczące Hiroko i mieszkańców ukrytych kolonii; powtarzał „nie wiem” tak często, że Maja zaczęła mu wierzyć, zwłaszcza gdy jego twarz w końcu wykrzywiła się w rozpoznawalny dla wszystkich, jakże ludzki grymas strapienia i rozpaczy; najwyraźniej jego słynna, pozornie niemożliwa do zranienia, siła psychiczna została złamana.

— Naprawdę nie wiem, czy udało im się wydostać. Kiedy zaczął się atak, byłem już w labiryncie pod hałdą i wyjechałem pojazdem tak szybko jak tylko potrafiłem, z myślą, że bardziej się przydam na zewnątrz. Jednak nikt nie wyszedł za mną z wyjścia. Tyle że… znajdowałem się na północnej stronie, a oni mogli się udać na południe. Także przebywali w labiryncie, a Hiroko ma wszędzie schrony awaryjne, dokładnie tak samo jak ja… Więc… po prostu nie wiem.

— W takim razie pojedźmy zobaczyć, może uda nam się ich znaleźć — zaproponowała Maja.

Kojot zawiózł ich na północ, zjeżdżając w pewnym miejscu pod tor magnetyczny Sheffield-Burroughs do długiego tunelu ledwie szerszego niż pojazd; spędzili noc w tej czarnej szczelinie, uzupełniając zapasy z umieszczonych w niszach szafek i śpiąc niespokojnym snem speleologów. W pobliżu Sabishii wjechali do kolejnego ukrytego tunelu i podążali nim przez wiele kilometrów, aż znaleźli się w małej jaskini garażu; była to część sabishiiańskiego labiryntu pod hałdą, a czworoboczne kamienne jaskinie znajdujące się za nim były niczym neolityczne grobowce tunelowe, teraz oświetlone pasem światła i ogrzewane z otworów świetlnych. Tam podróżników powitał Nanao Nakayama, jeden z issei, który wydawał się równie wesoły jak zawsze. Oddano im Sabishii — przynajmniej formalnie — i chociaż w mieście, a zwłaszcza przy bramach i na stacji kolejowej, znajdowały się siły bezpieczeństwa ZT ONZ, policja najwyraźniej nadal nie miała pojęcia o pełnym obszarze kompleksu pod hałdą, więc i tak nie była w stanie skutecznie powstrzymać mieszkańców Sabishii w pomocy podziemiu. Nanao tłumaczył przyjezdnym, że Sabishii wprawdzie nie jest już otwartym półświatem, ale ciągle działa.

Niestety on również nie wiedział, co się przydarzyło Hiroko.

— Nie widzieliśmy, żeby policja ich aresztowała — oświadczył. — Jednak nie znaleźliśmy też Hiroko i jej grupy tu na dole, gdy już się wszystko uspokoiło. Nie wiemy, dokąd poszli. — Pociągnął za swój turkusowy kolczyk, w oczywisty sposób zaintrygowany. — Sądzę, że prawdopodobnie gdzieś odeszli. Sami. Hiroko zawsze była ostrożna i starała się pozostawiać sobie kryjówki wszędzie, gdzie się udawała, tak w każdym razie powiedział mi kiedyś Iwao, gdy wypiliśmy sporo sake tam przy kaczym stawie. Wydaje się zresztą, że znikanie jest domeną Hiroko, a nie Zarządu Tymczasowego. Możemy więc zakładać, że dokonała takiego właśnie wyboru. Ale dajmy temu spokój. Chodźcie, musicie chyba przecież marzyć o kąpieli i o zjedzeniu czegoś, a później może moglibyście porozmawiać z kilkoma spośród sansei i yonsei, którzy się z nami ukrywają. To by im dobrze zrobiło.

Pozostali w labiryncie tydzień czy dwa i podczas tego okresu Maja spotykała się z wieloma grupami osób, które dopiero ostatnio zeszły do podziemia. Rosjanka spędzała większość swojego czasu na rozmowach z nimi: ośmielała ich, zapewniała, że na pewno uda im się wrócić na powierzchnię, nawet do samego Sabishii, podkreślała, że zdarzy się to niebawem. Mówiła, że siły bezpieczeństwa wprawdzie nie słabną, ale ich sieci są po prostu zbyt przepuszczalne, a alternatywna gospodarka zbyt wielka, aby Zarząd mógł posiadać totalną kontrolę. Zapewniała swoich rozmówców, że Szwajcarzy dadzą im nowe paszporty, Praxis — nowe stanowiska pracy i wrócą do normalnego życia. Ważne jest koordynowanie wysiłków i stawianie oporu pokusie, aby ujawnić się zbyt wcześnie.

Po jednym z takich spotkań Nanao powiedział Mai, że Nadia prowadzi podobne rozmowy w Południowej Fossie, a zespół Saxa prosi wszystkich o to samo przez większość czasu. Istniała więc pewna zgoda co do aktualnej polityki, przynajmniej wśród dinozaurów. Nirgal ściśle współpracował z Nadią, także wspierając dążenia do spokoju. Najtrudniej było zapanować nad bardziej radykalnymi grupami; największy wpływ bezsprzecznie miał na nie Kojot. Dlatego też postanowił odwiedzić osobiście niektóre z kryjówek „czerwonych”, a Maja i Michel pojechali z nim, żeby przy okazji zajrzeć do Burroughs.

Region między Sabishii i Burroughs nasycony był kraterami pouderzeniowymi, toteż jechali nocami po krętych szlakach, między kulistymi wzgórzami o płaskich szczytach, zatrzymując się każdego świtu w małych kryjówkach stożkowych, zatłoczonych przedstawicielami „czerwonych”, którzy nie byli zbyt gościnni dla Mai i Michela, aczkolwiek bardzo uważnie słuchali Kojota i wymieniali z nim nowiny na temat dziesiątków miejsc, o których Maja nigdy nawet nie słyszała. Trzeciej nocy tej podróży zjechali stromym zboczem Wielkiej Skarpy przez archipelag płaskowzgórzowych wysepek i nagle znaleźli się na gładkiej równinie Isidis. W dół zbocza basenu rozciągał się długi widok, można było dostrzec całą drogę aż do miejsca, gdzie w wielkiej krzywiźnie biegł przez tę krainę, przypominający sabishiiańską hałdę moholową, kopiec: z Krateru Du Martheraya po Wielkiej Skarpie na północny wschód ku Syrtis. Jak wyjaśnił Mai i Michelowi Kojot, była to nowa dajka, zbudowana przez kilka maszyn automatycznych z wybranej z moholu Elysium ziemi. Dajka była naprawdę solidna i wyglądała jak jedna z południowych dors bazaltowych; z jednym wyjątkiem: jej gładka struktura świadczyła o tym, iż jest to raczej wykopany regolit niż twarda skała wulkaniczna.

Maja patrzyła na długi grzbiet. Pomyślała, że wszędzie rozchodzą się kaskadą rekombinacyjne następstwa ich działań, wymykając się im spod kontroli. Można spróbować zbudować wały ochronne, aby zapanować nad tym chaosem, ale czy takie wały wytrzymają?

Wreszcie dotarli do Burroughs, wjeżdżając do miasta przez Bramę Południowo-Wschodnią, gdzie musieli okazać swoje szwajcarskie dowody tożsamości. Schronili się w „bezpiecznym domu” prowadzonym przez bogdanowistów z Vishniaca, którzy obecnie pracowali dla Praxis. Tutejszy „bezpieczny dom” okazał się przewiewnym, nie zatłoczonym mieszkaniem, które znajdowało się w domu stojącym mniej więcej w pół drogi w górę północnej ściany Płaskowzgórza Hunta. Z okna rozciągał się widok ponad centralną doliną na Płaskowzgórze Branch i Pagórek Dwa Tarasy. W mieszkaniu piętro wyżej było studio taneczne, toteż przez wiele godzin dnia mieszkańcy domu żyli w takt niegłośnego rytmu „stuk”, „puk”, „stuk-puk”, „stuk-puk”. Na samym północnym horyzoncie nieregularna chmura pyłu i pary znaczyła miejsce, gdzie roboty nadal pracowały nad dajka; każdego ranka Maja wypatrywała w tamtym kierunku, zastanawiając się nad raportami informacyjnymi usłyszanymi na Mangalavidzie i zagłębiając się w długie wiadomości z Praxis. Potem oddawała się codziennej pracy, całkowicie „podziemnej”. Często organizowała spotkania w mieszkaniu albo studiowała informacje wideo. Życie to z pewnością nie przypominało tamtego w Odessie i Rosjance trudno było nabrać jakichkolwiek przyzwyczajeń, co sprawiało, że czuła się nieprzyjemnie i była dość ponura.

Jednak ciągle mogła poruszać się ulicami tego wielkiego miasta — anonimowa obywatelka wśród tysięcy innych — mogła przekroczyć kanał, usiąść w którejś z restauracji wokół Parku Księżnej czy też na jednym z mniej popularnych płaskowzgórzowych wierzchołków. A wszędzie, gdzie szła, widziała krzykliwie czerwone kopie starannych, wymalowanych za pomocą szablonów, graffiti: „UWOLNIĆ MARSA” albo „BĄDŹCIE GOTOWI”. Albo, jak gdyby jej własna dusza poprzez halucynację wysyłała ostrzeżenie jej umysłowi: „NIGDY NIE DAJE SIĘ ZAWRÓCIĆ”. Mieszkańcy miasta ignorowali te napisy — o ile Maja mogła coś na ten temat powiedzieć — nigdy o nich nie dyskutowali, a ekipy porządkowe często je wymazywały; ale zdania pojawiały się ciągle na nowo, zabarwiając ściany intensywną czerwienią; pisano je zwykle po angielsku, choć czasami także po rosyjsku, w starym alfabecie, który był dla Mai niczym utracony na długi czas przyjaciel, niczym jakiś podświadomy przebłysk wydobywający się ze zbiorowej podświadomości ich wszystkich, jeśli posiadali coś takiego. Informacje niesione przez napis nigdy nie przestawały szokować; przypominały wstrząs elektryczny. Dziwne było, jak potężne efekty można uzyskać za pomocą takich prostych środków. Najwyraźniej ludzie potrafili dokonać niemal wszystkiego, o ile tylko omawiali to przez wystarczająco długi czas.

Maja z powodzeniem kontynuowała spotkania z małymi komórkami różnych organizacji ruchu oporu, chociaż stawało się dla niej coraz bardziej oczywiste, że między poszczególnymi grupkami istnieją głębokie podziały. Największy konflikt powodowała niechęć, którą „czerwoni” i przedstawiciele „Naszego Marsa” żywili dla bogdanowistów i ugrupowań „Uwolnić Marsa”; „czerwoni” uważali ich za „zielonych”, czyli kolejnych wrogów. Maja myślała, że ta awersja może stanowić przeszkodę. Jednak robiła, co mogła, by łagodzić owe podziały, a oni wszyscy przynajmniej jej słuchali, tak że miała wrażenie, iż rzeczywiście osiąga jakiś postęp. I powoli zaczęła odczuwać sympatię do Burroughs i swego „ukrytego” życia w mieście. Michel ułożył dla niej odpowiedni rozkład zajęć — omówiwszy procedurę ze Szwajcarami, Praxis i ukrywającymi się w Burroughs bogdanowistami — bezpieczny rozkład zajęć, który pozwalał jej się spotykać dość często z rozmaitymi grupami, nie narażając przy tym na szwank tutejszych „bezpiecznych domów”. A każde zebranie wydawało się trochę pomagać. Jedynym naprawdę trudnym do rozwiązania problemem był fakt, że tak wiele grup w widoczny sposób domagało się natychmiastowego powstania: „czerwoni”, „zieloni”, którzy zamierzali podążyć za przewodnictwem radykalnych „czerwonych”, przebywających wraz z Ann gdzieś w terenie, a także młodzi zapaleńcy otaczający Jackie; w miastach zdarzało się coraz więcej przypadków sabotażu, które pociągały za sobą eskalację policyjnego nadzoru, aż zaczęło się wydawać możliwe, że wszystkie przygotowania mogą pójść na marne. Maja powoli postrzegała siebie samą jako coś w rodzaju swoistego hamulca i często nie spała całymi nocami zamartwiając się faktem, że tak niewiele osób chce przyjąć do wiadomości tę prawdę. Z drugiej strony była także jedyną osobą, która musiała stale uświadamiać starym bogdanowistom i innym weteranom ruchu oporu, jak potężny jest ruch tubylczy, no i wiecznie dodawać im otuchy, kiedy stawali się przygnębieni.

Ann, przebywająca wraz z „czerwonymi” w nieznanym miejscu, ponuro niszczyła kolejne stacje. Maja stale zostawiała jej wiadomości — „Tak się nie może dziać” — ale nie otrzymywała najmniejszego znaku, potwierdzającego, że jej informacje docierają do Ann.

Na szczęście mogła pocieszyć się czymś innym. Nadia przebywała w Południowej Fossie, tworząc tam mocny ruch, który wydawał się pozostawać całkowicie pod jej wpływem; był też blisko powiązany z Nirgalem i grupą jego zwolenników. Wład, Ursula i Marina ponownie zajęli swoje stare laboratoria w Acheronie i pracowali tam, formalnie pod egidą pewnej biotechnologicznej firmy należącej do Praxis. Pozostawali w stałym kontakcie z Saxem, który ukrywał się w Kraterze Da Vinciego wraz ze swoim starym zespołem terraformingowym; wspierali go minojczycy z Dorsa Brevia. Obszar tego wielkiego tunelu magmowego rozciągał się na północ o wiele dalej niż to miało miejsce w czasach kongresu i większość nowych odcinków najwidoczniej przekształcono obecnie w miejsca schronienia dla uciekinierów ze zniszczonych lub opuszczonych ukrytych kolonii, znajdujących się dalej na południu oraz w cały system różnego rodzaju wytwórni. Maja oglądała dokumentalne filmy wideo o ludziach, którzy jeździli w małych roverach po okolicy od jednego pokrytego namiotem odcinka do następnego, pracując pod czystobrązowym światłem wsączającym się z przyciemnionych świetlików w kopule, angażując się w coś, co można było jedynie nazwać produkcją wojskową. Budowali oni „niewykrywalne” samoloty i takież pojazdy, pociski typu „ziemia-przestrzeń kosmiczna”, schrony o wzmocnionej konstrukcji (niektóre z nich zainstalowano już w samym tunelu magmowym, na wypadek gdyby wtargnęli do niego wrogowie), a także pociski „powietrze-ziemia”, broń przeciwpojazdową, broń ręczną i — jak powiedzieli Mai minojczycy — wielką rozmaitość różnej broni ekologicznej, którą projektował Sax.

Tego typu działalność oraz zniszczenie południowych kryjówek wywołały w Dorsa Brevia coś, co przypominało jakiś rodzaj wojennego rozgorączkowania i to również martwiło Maję. Znajdujący się w sercu tych wydarzeń Sax, był upartym, tajemniczym, genialnym samotnikiem, osobnikiem, który wydawał się rzeczywiście cierpieć z powodu uszkodzenia mózgu; prawdziwy szalony naukowiec. Ani razu jeszcze nie przemówił bezpośrednio do niej; Maja uważała, że jego ataki na soczewkę napowietrzną i Deimos,’chociaż bardzo skuteczne, spowodowały także wzmożone szturmy ZT ONZ na rejon marsjańskiego południa. Rosjanka ciągle wysyłała Saxowi wiadomości doradzające opanowanie i cierpliwość, aż wreszcie otrzymała przepełnioną irytacją odpowiedź od Ariadnę:

— Maju, wiemy, co mamy robić. Pracujemy tutaj z Saxem i mamy świadomość własnych możliwości i ograniczeń. To, co mówisz, jest albo oczywiste, albo niewłaściwe. Jeśli chcesz pomóc, zwróć się do „czerwonych”, my nie potrzebujemy twoich rad.

Maja przeklęła twarz na ekranie. Opowiedziała o tym Spencerowi, który oświadczył:

— Sax uważa, że jeśli do czegoś dojdzie, możemy potrzebować wszelkiej broni, jaką będziemy mieli do dyspozycji. Myślę, że jest to z jego strony bardzo praktyczne podejście.

— A co z ideą dekapitacji?

— Może Saxowi się wydaje, że buduje gilotynę. Słuchaj, pomów o tym z Nirgalem i Artem. Albo choćby z Jackie.

— Zgoda. Ale widzisz, chcę porozmawiać właśnie z Saxem! On przecież musi kiedyś ze mną porozmawiać, do ciężkiej cholery! Powiedz mu, żeby ze mną porozmawiał, dobrze?

Spencer zgodził się spróbować i pewnego ranka na swojej prywatnej linii zorganizował połączenie z Saxem. Jednakże na telefon zamiast Russella odpowiedział Art, który obiecał, że postara się skłonić Saxa, aby także z Mają porozmawiał.

— Jest ostatnio bardzo zajęty, Maju. Podoba mi się, gdy na niego patrzę. Ludzie nazywają go generałem Saxem.

— Boże, broń!

— Wszystko w porządku. Mówi się także o generał Nadii… no i o generał Mai.

— Nie tak mnie nazywają. — Raczej Czarną Wdową, pomyślała, albo suką. Zabójczynią. Dobrze o tym wiedziała.

A ukradkowe spojrzenie Arta stanowiło dla niej potwierdzenie, że się nie myliła.

— No cóż — powiedział Art — cokolwiek by sądzić, w przypadku Saxa jest to właściwie dowcip. Ludzie mówią o zemście szczurów laboratoryjnych, coś w tym rodzaju…

— Nie podoba mi się to wszystko. — Pomysł kolejnej rewolucji wydawał się teraz nabierać własnego życia, własnego rozpędu niezależnego od jakiejkolwiek rzeczywistej logiki; było to po prostu coś, co robili, coś, co zawsze zamierzali zrobić. Coś, co wyrwało się spod kontroli Mai, a także spod kontroli wszelkich innych osób. Nawet ich zbiorowe wysiłki, tak rozproszone i ukryte, nie wydawały się skoordynowane ani też nie łączyły się z żadnym klarownym planem tego, co zamierzali próbować zrobić, czy też z przyczyną tego działania. To się po prostu działo i już.

Starała się przekazać nieco z tych swoich chaotycznych myśli Artowi, który pokiwał głową.

— To kwestia historii, jak mi się zdaje. Coś paskudnego… I trzeba z pewnością zapanować nad tym wszystkim i nie popuszczać. Ujeżdżać tygrysa. Macie wiele różnych osobowości w swoim ruchu i każda z nich ma swoje własne wyobrażenie całej sytuacji. Ale słuchaj, myślę, że idzie nam lepiej niż ostatnim razem. Pracuję nad pewnymi inicjatywami związanymi z Ziemią, pertraktuję ze Szwajcarami, a także z pewnymi ludźmi z Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. A Praxis ciągle nas naprawdę dobrze informuje, co się dzieje wśród metanarodowców na Ziemi. Oznacza to, że nie może nam się nagle przydarzyć coś, czego nie zrozumiemy.

— To prawda — przyznała Maja. Pakiety z informacjami i analizami, które Praxis przysyłała na Marsa, były bez porównania bardziej wyczerpujące niż jakiekolwiek komercyjne programy informacyjne, a ponieważ konsorcja metanarodowe kontynuowały dryf ku temu, co bywało nazywane „trójmetawładzą”, oni tu, na Marsie, w swoich ukrytych koloniach i „bezpiecznych domach” byli w stanie nadążać za tym krok w krok. Subarashii przejęło Mitsubishi, potem swego starego przeciwnika, Armscor, a następnie poróżniło się z Amexxem, który bardzo mocno się starał doprowadzić do wykluczenia Stanów Zjednoczonych z Grupy Jedenastu; mieszkańcy Marsa widzieli to wszystko od środka. Nic nie mogło być gorsze od sytuacji w latach pięćdziesiątych XXI wieku. I to stanowiło pociechę, nawet jeśli tylko bardzo niewielką.

A później za Artem pojawił się na ekranie Sax i wpatrzył się w nią. Poznawszy ją, powiedział:

— Maja!

Z trudem przełknęła ślinę. Czyżby jej więc wybaczył to, co zrobiła Phyllis? Czyżby zrozumiał, dlaczego ją zabiła? Jego nowa twarz nie dostarczała Mai żadnych wskazówek — była tak samo kamienna jak stara, a z powodu dziwnej obcej martwoty jeszcze trudniejsza do odczytania.

Rosjanka zebrała się w sobie i spytała Saxa o plany.

— Nie ma żadnego planu — odpowiedział. — Ciągle czynimy przygotowania. Musimy czekać na jakiś zapalnik. Zapalnik w postaci wydarzenia… To jest bardzo ważne. Istnieje parę możliwości… Cały czas nad wszystkim czuwam. Ale właściwa chwila jeszcze nie nadeszła.

— To świetnie — odparła. — Ale posłuchaj, Sax. — I wtedy przedstawiła mu wszystkie problemy, którymi się zamartwiała: opowiedziała mu o potędze wojsk Zarządu Tymczasowego, wspieranej przez dużych, głównych metanarodowców, opowiedziała o stałej presji użycia siły, jaka objawiała się w co bardziej radykalnych skrzydłach podziemia. Przekazała mu swoje odczucie, że ciągle trzymają się tego samego starego wzorca. A kiedy mówiła, Sax mrugał w swoim dawnym stylu, tak iż wiedziała — mimo jego nowej dziwnej twarzy — że naprawdę jej słucha, że w końcu znowu jej słucha. Dlatego też mówiła dłużej niż pierwotnie zamierzała, zwierzając się Saxowi ze wszystkich swoich niepokojów, łącznie z nieufnością, jaką czuła wobec Jackie i strachem przed życiem w Burroughs. Powiedziała mu absolutnie wszystko. To było jak rozmowa ze spowiednikiem albo sądowa obrona: błaganie racjonalnego naukowca, aby nie pozwolił znowu wszystkiemu zwariować. Aby sam znowu nie zwariował. I dopiero słysząc swoją paplaninę, Maja uświadomiła sobie, jak bardzo jest przerażona.

Sax zamrugał w sposób, który wydał jej się swego rodzaju bezstronnym „szczurzym” zrozumieniem. W końcu jednak wzruszył ramionami i powiedział parę słów. Był teraz generałem Saxem — dalekim, małomównym człowiekim, który przemawiał do Mai z dziwacznego świata, powstałego wewnątrz jego nowego umysłu.

— Daj mi dwanaście miesięcy — rzekł. — Potrzebuję jeszcze dwunastu miesięcy.

— W porządku, Sax. — Poczuła jakiś osobliwy spokój. — Zrobię, co będę mogła.

— Dzięki, Maju.

To powiedziawszy, Sax zniknął. Maja siedziała w bezruchu, wpatrując się w mały ekran AL Była wyczerpana, miała ochotę płakać, a jednocześnie czuła ulgę. Została rozgrzeszona. Przynajmniej w tej chwili.

Maja przystąpiła do pracy z wielkim zapałem. Prawie co tydzień spotykała się z różnymi grupami, a co jakiś czas wyprawiała się poza sieć do Elysium i Tharsis, aby rozmawiać z komórkami podziemia w głównych miastach. Podczas tych podróży zajmował się nią Kojot, zabierając samolotem w nocne wojaże nad planetę, które przypominały jej rok 2061. Michel zapewniał bezpieczeństwo, chroniąc ją z pomocą zespołu tubylców, łącznie z wieloma zygotańskimi ektogenami, którzy eskortowali ją z „bezpiecznych domów” w każdym odwiedzanym mieście. A Maja mówiła, mówiła i mówiła. Nie była to już tylko kwestia zmuszenia ich, by czekali, ale także skoordynowania działań i skłonienia do zgody, by stanęli po tej samej stronie co Maja. Czasami wydawało jej się, że odnosi widoczne efekty — dostrzegała to w twarzach ludzi, którzy przychodzili jej posłuchać. Innymi razy cały efekt sprowadzał się do zastosowania hamulców (zniszczonych, spalających się) wobec radykalnych elementów. A tych było z każdym dniem coraz więcej: Ann i „czerwoni”, przedstawiciele „Naszego Marsa” Kaseia, bogdanowiści pod wodzą Michaiła, „booneiści” Jackie, arabscy radykałowie prowadzeni przez Antara, jednego z wielu kochanków Jackie… a także Kojot, Harmakhis, Rachel… Maja czuła się tak, jak gdyby próbowała zatrzymać lawinę, w której sama się uwięziła, chwytając się ludzkich grup, jeszcze w ostatniej chwili, mimo że już staczała się wraz z nimi w dół. W takiej sytuacji zniknięcie Hiroko zaczęło jej się wydawać coraz większym nieszczęściem.

Ataki deja vu powróciły i były silniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Maja mieszkała już przecież kiedyś w Burroughs, w czasie podobnym do tego i może po prostu wracały teraz wspomnienia. Tym niemniej, kiedy nadchodził atak, wrażenie było naprawdę wstrząsające: to głębokie i absolutnie niewzruszone przeświadczenie, że wszystko zdarzyło się już wcześniej, dokładnie w identyczny sposób, wydawało się tak niemożliwe do uniknięcia, jak gdyby te nieskończone powtórzenia naprawdę miały miejsce… Tak więc Maja budziła się, szła do łazienki, co oczywiście odbywało się już przedtem w ten właśnie sposób, łącznie z uczuciem zesztywnienia niektórych mięśni, lekkimi bólami fizycznymi i dolegliwościami psychicznymi; później wychodziła, aby się spotkać z Nirgalem i jakimiś jego przyjaciółmi, a wówczas rozpoznawała, że jest to prawdziwy atak, a nie tylko przypadkowy zbieg okoliczności. Wszystko działo się — jak w precyzyjnym zegarku — dokładnie tak samo jak kiedyś. Ciosy zadawane przez los. Okay, mówiła sobie Maja, zlekceważ je. To jest przecież rzeczywistość. Jesteśmy tworami losu. Pociesz się, że przynajmniej nie wiesz, co się zdarzy potem.

Bez końca rozmawiała z Nirgalem, próbując go zrozumieć i sprawić, aby on zrozumiał ją. Uczyła się od niego, naśladowała na zebraniach jego zachowanie — jego błyskotliwe uwagi, posunięcia dyplomatyczne. Miała nadzieję poznać jego talenty, podpatrzeć je i naśladować, a także ustalić, co zrobił — według niej — niewłaściwie.

Pewnej nocy w mieszkaniu, po emocjonującej wizycie w Sabishii u społeczności ciągle ukrywającej się w swoim labiryncie pod hałdą, Maja zasnęła przy komputerze; ekran wyświetlał książkę o Franku. Po jakimś czasie obudził ją jakiś sen. Niespokojnie wyszła do salonu, napiła się wody, po czym wróciła i znowu zaczęła czytać.

Książka dotyczyła okresu między konferencją traktatową w 2057 roku a wybuchem zamieszek w roku 2061. W tym czasie Maja była najbliżej Franka, jednak owe lata pamiętała kiepsko, jak gdyby w postaci zygzaków błyskawicy — momenty elektryzującej intensywności oddzielone długimi obszarami czystej ciemności. A relacja w tym akurat tekście nie zaiskrzyła w Mai wcale wrażeniem rozpoznania wydarzeń, mimo faktu, że naprawdę często wspominano tu j ej osobę. Tym razem przydarzał j ej się jakiś rodzaj historycznego jamais vu.

Kojot, który spał na tapczanie, zajęczał pod wpływem snu, a następnie obudził się i rozejrzał dokoła, szukając źródła światła. Wreszcie wstał, podszedł do Mai po drodze do łazienki i popatrzył jej przez ramię.

— Ach — powiedział znacząco. — Dużo się o nim mówi.

Potem ruszył do przedpokoju, a kiedy wrócił, Maja odparła:

— Przypuszczam, że wiesz lepiej niż oni.

— Rzeczywiście wiem pewne rzeczy na temat Franka, których tamci na pewno nie wiedzą.

Maja patrzyła na niego.

— Nie dziwie się. Przecież także byłeś wówczas w Nikozji.

Przypomniała sobie, że gdzieś o tym czytała.

— Byłem.

Usiadł ciężko na tapczanie i popatrzył w podłogę.

— Widziałem Franka tamtej nocy, jak rzucał cegłami w okna. To on zaczął zamieszki, sam, na własną rękę.

Podniósł oczy i napotkał spojrzenie Mai.

— Rozmawiał też mniej więcej pół godziny przed zamordowaniem Johna z Selimem el-Hayilem w parku na wierzchołku. Przemyśl to sobie.

Maja zacisnęła zęby i wpatrzyła się w komputer, lekceważąc Kojota.

Ten wyciągnął się ponownie na tapczanie i już po chwili chrapał.

Owa informacja to nie było nic nowego, już nie. Odkąd Zeyk tak wiele jej powiedział, Maja wiedziała, że nikt nigdy nie będzie już w stanie do końca wszystkiego wyjaśnić, niezależnie od tego, co widział lub co pamięta. Nikt nie mógł być niczego pewny, ponieważ cała sprawa miała miejsce w tak odległej przeszłości. Tyle czasu upłynęło, że nie można już było mieć pewności nawet co do własnych wspomnień, które subtelnie się zmieniały przy każdej próbie szczegółowego opowiedzenia faktów. Jedynymi wspomnieniami, jakim można było ufać, były te spontaniczne wybuchy z głębin pamięci, tak zwane memoires involuntaires, które wydawały się tak bardzo żywe, że musiały być prawdziwe; tyle że one często dotyczyły zdarzeń nieistotnych. Nie. Relacja Kojota była po prostu jedną z mniej wiarygodnych spośród wszystkich.

Kiedy na ekranie pojawiły się słowa tekstu, Maja ponownie pogrążyła się w czytaniu.

Wysiłki Chalmersa, aby przerwać wybuch przemocy w 2061 roku, zakończyły się niepowodzeniem, ponieważ — koniec końców — nie był on po prostu świadom pełnej rozpiętości problemu. Tak jak większość przedstawicieli pierwszej setki, nigdy ostatecznie nie potrafił pojąć wielkości ówczesnej populacji Marsa w latach pięćdziesiątych XXI wieku, która znacznie już wówczas przekroczyła milion osób; i podczas gdy myślał, że ruch oporu prowadzi i koordynuje Arkady Bogdanów, ponieważ go znał, nieświadom był na przykład wpływu Oskara Schnellinga w Korolowie czy też takich, coraz bardziej rozpowszechnionych, ruchów „czerwonych”, jak „Uwolnić Elysium” albo grupek anonimowych uciekinierów, którzy setkami opuszczali założone dla nich kolonie. Przez tę niewiedzę i brak wyobraźni Chalmers był w stanie ogarnąć tylko niewielki ułamek problemu.

Maja odsunęła się od stolika, przeciągnęła, po czym z uwagą przypatrzyła się Kojotowi. Czy rzeczywiście taka była prawda? Próbowała się cofnąć myślami w tamte lata, próbowała je sobie przypomnieć. Frank chyba zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. „Bawimy się igłami, podczas kiedy chore są korzenie”. Czy nie powiedział jej tego kiedyś w tamtym okresie?

Nie potrafiła sobie przypomnieć. „Bawimy się igłami, podczas kiedy chore są korzenie”. Zdanie to zawisło nad nią, oderwane od wszystkich innych słów, od wszelkiego kontekstu, który mógłby nadać im znaczenie.

Miała jednak bardzo silne wrażenie, że Frank mimo wszystko zdawał sobie sprawę z istnienia ogromnych, niewidocznych pokładów złości i ruchu oporu na zewnątrz. Chociaż, w gruncie rzeczy, nikt właściwie nie był tego świadom! Jak autor tego tekstu mógł przegapić tak ważną kwestię! A podążając dalej tym torem myślenia: skąd jakikolwiek siedzący na krześle i przedzierający się przez akta historyk może wiedzieć, z czego oni wszyscy wówczas zdawali sobie sprawę, a czego nie pojmowali, jak mógłby uchwycić, w jaki sposób odczuwało się w tamtych czasach, jak odczuwało się tę popękaną, kalejdoskopową naturę codziennego kryzysu? Jak się czuli w każdym momencie burzy, z którą się zmagali…

Maja próbowała sobie przypomnieć twarz Franka i w jej głowie pojawił się taki wizerunek: nieszczęśliwy, zgarbiony nad stolikiem do kawy, uszko od filiżanki z białą kawą wirującym ruchem spada pod jego nogi. Rozbiłam filiżankę z kawą, pomyślała, ale dlaczego? Nie była sobie w stanie tego przypomnieć. Nacisnęła klawisz i tekst książki na ekranie zaczął się przesuwać do przodu, przelatując wraz z każdym paragrafem całe miesiące — sucha analiza, która bezwzględnie mijała się ze wszystkimi faktami, jakie Maja mogła sobie przypomnieć. Nagle jakieś zdanie przyciągnęło jej wzrok i zaczęła czytać od tego miejsca, jak gdyby ktoś położył jej dłoń na gardle, zmuszając, by zagłębiała się w te informacje:

Już po ich pierwszym romansie na Antarktydzie Tojtowna miała sporą władzę nad Chalmersem. Romans nigdy się nie skończył, niezależnie od tego, jak bardzo rujnował własne plany Chalmersa. Tak więc, kiedy Chalmers wrócił z Elysium w ostatnim miesiącu przed wybuchem zamieszek, Tojtowna spotkała się z nim w Burroughs, gdzie pozostawali razem przez jakiś tydzień, podczas którego — co było oczywiste dla wszystkich — pokłócili się; Chalmers pragnął bowiem pozostać w Burroughs, gdzie konflikt dochodził do punktu zwrotnego, Tojtowna natomiast chciała, aby wrócił do Sheffield. Pewnej nocy przyszedł do jednej z kafeterii przy kanale tak rozgniewany i oszalały, że kelnerzy obawiali się go, a kiedy pojawiła się Tojtowna spodziewano się, że mężczyzna wybuchnie. Jednak Chalmers siedział tylko w bezruchu, podczas gdy Rosjanka przypominała mu o wszelkich więziach, jakie ich kiedykolwiek łączyły, o wszystkich długach, o całej ich wspólnej przeszłości… Aż w końcu Chalmers przystał na jej prośby i wrócił do Sheffield, skąd nie był zdolny zapanować nad rosnącą przemocą w Elysium i Burroughs. I tak właśnie rozpoczęła się rewolucja.

Maja patrzyła na ekran z szeroko otwartymi oczyma. To były bzdury, kłamstwa, wszystko kłamstwa — nic takiego się nigdy nie zdarzyło! Romans na Antarktydzie? Nie, nigdy go nie było!

Jednak ta konfrontacja w jakiejś restauracji… kiedyś… Bez wątpienia mogli być obserwowani… Tak trudno cokolwiek powiedzieć. Ależ ta książka jest głupia! Zapełniona bezpodstawnymi spekulacjami — żadnej prawdy, żadnej historii. A może wszystkie historie są właśnie takie. Gdyby ktoś tam był i gdyby mógł ocenić w sposób właściwy ich oboje. A to są tylko kłamstwa… Maja próbowała sobie przypomnieć: zacisnęła zęby, cała zesztywniała, wykrzywiła palce, jak gdyby mogła za ich pomocą wydrzeć sobie z głowy myśli i wspomnienia. Jednak jej starania przypominały drapanie skały. A teraz, kiedy próbowała sobie przypomnieć tę szczególną konfrontację w jakiejś kafeterii, w jej umyśle wcale się nie pojawiał żaden obraz; zdania z książki pokrywały jej wspomnienia grubą warstwą. „Przypominała mu o wszelkich związkach, jakie ich kiedykolwiek łączyły”. Nie! Nie, nie, nie! Postać skulona przy stole, tak, to było to, obraz… wizerunek… I w końcu podniósł na nią oczy…

Tyle że były to oczy na tej młodej twarzy z portretu wiszącego w kuchni w Odessie.

Maja jęknęła, a potem zaczęła płakać. Zagryzła zaciśnięte pięści i płakała.

— Nic ci nie jest? — spytał bełkotliwie Kojot z tapczanu.

— Nie.

— Znalazłaś coś?

— Nie.

Prawdziwy obraz Franka został zamazany przez książki. I przez czas. Minęło wiele lat i dla niej, nawet dla niej, Frank Chalmers stawał się już tylko jakąś historyczną postacią spośród setek innych. Stał teraz przed nią niczym osoba widziana przez niewłaściwy koniec teleskopu. Nazwisko w książce. Ktoś, o kim się czyta, ktoś taki jak Bismarck, Talleyrand, Machiavelli. A jej prawdziwy Frank… po prostu zniknął.

Prawie codziennie Maja spędzała kilka godzin na przeglądaniu wraz z Artem raportów Praxis, próbując znaleźć jakąkolwiek prawidłowość działań i pojąć je. Praxis przekazywała im tak dużą ilość danych, że znaleźli się obecnie w sytuacji dokładnie przeciwnej problemom, które trapiły ich podczas kryzysu przed rokiem 2061 — tym razem nie otrzymywali za mało informacji, ale zbyt dużo. Każdego dnia Maja dowiadywała się, że zaostrzył się któryś z konfliktów, toteż czasami pod wieczór była bliska rozpaczy z powodu natłoku nieprzyjemnych informacji. Wiele państw, należących do ONZ, a jednocześnie klientów Zjednoczonych lub Subarashii, prosiło, by rozwiązać Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, twierdząc, że działalność tej organizacji jest zbyteczna. Większość konsorcjów ponadnarodowych od razu zadeklarowała swoje poparcie dla tego pomysłu, a jako że Trybunał powstał dawno temu jako filia ONZ, natychmiast znaleźli się tacy, którzy podkreślali, że jego działania są legalne i istnieją historyczne podstawy, by istniał; jednakże pierwszym skutkiem tej kłótni stało się obalenie niektórych działających dotąd sądów rozjemczych, co doprowadziło do walk na Ukrainie i w Grecji.

— Kto to rozpętał? — krzyknęła Maja do Arta. — Czy ktoś jest odpowiedzialny za całe to gówno!?

— Oczywiście. Niektóre konsorcja metanarodowe mają prezesów, a wszystkie — zarządy, które się zbierają, omawiają sytuację i decydują, jakie należy wydać polecenia. Tak jak Fort i „Osiemnastka Nieśmiertelnych” w Praxis, chociaż akurat to konsorcjum jest o wiele bardziej demokratyczne niż większość pozostałych… Tak czy owak, zarządy metanarodowców mianują komitet wykonawczy Zarządu Tymczasowego, a Zarząd wydaje niektóre decyzje lokalne. Mógłbym ci podać nazwiska, ale nie sądzę, żeby ci ludzie byli tak potężni jak ich szefowie na Ziemi.

— Mniejsza o to. — Oczywiście, za wszystko odpowiedzialni byli ludzie. Jednak nikt do końca nad niczym nie panował. I tak samo się działo bez wątpienia po obu stronach. Z pewnością tak było w ruchu oporu. Sabotaż, zwłaszcza skierowany przeciw platformom oceanicznym w Vastitas, był obecnie sprawą nagminną i Maja bardzo dobrze wiedziała, kto stoi za tymi działaniami. Powiedziała Nadii, że muszą się skontaktować z Ann, Nadia jednak tylko potrząsnęła głową.

— Nie ma szans. Nie udało mi się porozmawiać z Ann od czasu Dorsa Brevia. Należy teraz do największych radykałów pośród „czerwonych”.

— Jak zawsze.

— Hmm… chyba kiedyś taka nie była. Ale to w chwili obecnej nie ma znaczenia.

Maja potrząsnęła głową i wróciła do swoich spraw. Spędzała coraz więcej czasu na pracy z Nirgalem, przyjmując jego rady, i sama mu doradzając. Nirgal stał się obecnie — nawet bardziej niż dotąd — najlepszym kontaktem, jaki Maja miała wśród młodych, a także osobą najpotężniejszą i najrozsądniejszą z nich. Dokładnie tak samo jak Maja chciał czekać na odpowiedni „zapalnik”, a potem zorganizować jednomyślną akcję i był to zapewne jeden z powodów przyciągających do niego Rosjankę. Jednak liczył się również jego charakter, jego ciepło, dobry humor i szacunek dla niej. Niezwykle różnił się w tej kwestii od Jackie — stanowił wręcz jej dokładne przeciwieństwo — chociaż Maja wiedziała, że tych dwoje łączy bardzo bliski i równie skomplikowany związek, którego korzenie sięgały głęboko w ich dzieciństwo. Chociaż ostatnio najwyraźniej zrazili się do siebie — fakt ten z pewnością nie unieszczęśliwiał Mai — a i dzieliły ich spore różnice polityczne. Jackie, podobnie jak Nirgal, niewątpliwie miała charyzmę i werbowała stale nowe tłumy do swojego „booneistycznego” skrzydła ugrupowania „Nasz Mars”. Jej organizacja zalecała natychmiastową akcję zbrojną, co z kolei zbliżało Jackie bardziej do Harmakhisa niż do Nirgala, w każdym razie w sensie politycznym. Maja robiła wszystko, co mogła, aby poprzeć stanowisko Nirgala w rozłamie, jaki panował wśród tubylców: na każdym zebraniu stawała po stronie takiej polityki i takich działań, które były „zielone”, umiarkowane, nie zakładały użycia przemocy i były koordynowane z centrum. Dostrzegała jednak, że większość świeżo politykujących tubylców w miastach przyciągała frakcja Jackie i „Nasz Mars” — organizacje o zapatrywaniach, ogólnie mówiąc, „czerwonych”, radykalnych i anarchistycznych. Tak je w każdym razie odbierała Maja, a wzrastające ataki, demonstracje, walki uliczne, akty sabotażu i ekotażu tylko wspierały jej ocenę.

Do Jackie przyłączała się zresztą nie tylko większość nowych tubylczych rekrutów, ale także mnóstwo niezadowolonych emigrantów, szczególnie tych przybyłych na Marsa całkiem niedawno. Tendencja ta drażniła Maję i nawet pewnego dnia po wspólnym przejrzeniu raportu Praxis poskarżyła się w tej kwestii Artowi.

— No cóż — odparł dyplomatycznie — wskazane jest, żeby po naszej stronie było tak wielu emigrantów, jak to tylko możliwe.

Rzecz jasna, Art, który — kiedy nie łączył się z Ziemią — spędzał dużo czasu krążąc wśród grup ruchu oporu, próbując je skłonić do zgody, musiał się cieszyć z takiego obrotu spraw.

— Ale dlaczego się przyłączają właśnie do niej? — spytała Maja.

— Cóż… — odrzekł Art, machając ręką — sama wiesz… Ci emigranci przylatują tu i niektórzy z nich od razu słyszą o demonstracjach albo nawet jakąś widzą… Rozpytują więc wokół, wysłuchują rozmaitych relacji… Niektórzy słyszą, że jeśli wyjdą i przyłączą się do demonstracji, wtedy tubylcy naprawdę ich za to polubią. Rozumiesz? Na przykład polubią ich młode tutejsze kobiety, które, jak słyszeli, potrafią być przyjazne, prawda? Bardzo, bardzo przyjazne… Wychodzą więc i przyłączają się do tubylców, sądząc, że może dzięki temu na resztę dnia zabierze ich do domu któraś z tych dużych ładnych dziewcząt.

— Daj spokój — zdenerwowała się Maja.

— No cóż, sama wiesz — dodał Art. — Niektórym z nich to się faktycznie przydarza.

— A w ten sposób naszej Jackie, rzecz jasna, trafiają się wszystkie świeże nabytki.

— Nooo, nie jestem pewien, czy nie mamy przypadkiem do czynienia z podobnym czynnikiem także w przypadku Nirgala. Nie wiem też, czy ludzie czasem za bardzo ich sobie nie przeciwstawiają. To jest niby drobna kwestia, coś, czego powinnaś być bardziej świadoma niż oni.

— Hmm…

Maja przypomniała sobie, jak Michel jej mówił, że jest ważne, aby zawsze stawała w obronie tego, co kocha i przeciwko temu, czego nienawidzi. A Maja kochała Nirgala, naprawdę go kochała. Był wspaniałym młodym mężczyzną, najsubtelniejszym ze wszystkich tubylców. Oczywiście, każdą motywację należałoby uznać za dobrą, także taką jak energia erotyczna, skoro pcha ludzi na ulice… A jednak, gdyby tylko ludzie byli rozsądniej si… Jackie przecież robiła, co mogła, ze wszystkich swoich przeklętych sił, aby poprowadzić ich ku kolejnej spazmatycznej i nie zaplanowanej rewolcie, której rezultaty mogły być naprawdę katastrofalne!

— Jest to zresztą jeden z powodów, dla których ludzie podążają także za tobą, Maju.

— Co takiego?

— Słyszałaś, co powiedziałem.

— Daj spokój. Nie wygłupiaj się.

Chociaż taka myśl była całkiem przyjemna. Być może Maja mogła rozszerzyć walkę o władzę także na ten poziom, mimo że z pewnością wychodziłaby z dość niekorzystnej pozycji. Utworzyć partię starych. No cóż, w rzeczywistości tę próbę mieli za sobą. Taki miała pomysł, jeszcze w Sabishii — issei mieli przejąć ruch oporu i skierować jego działania na właściwy kurs. I wielu spośród nich poświęciło sporo lat swego życia, aby to właśnie osiągnąć. Niestety, nie udało im się. Nie mieli przewagi liczebnej. A to przedstawiciele tamtej większości stanowili nowy gatunek; byli to ludzie o nowych umysłach. Issei mogli tylko „ujeżdżać tygrysa”. Nie popuszczać. Robić, co w ich mocy.

Westchnęła.

— Zmęczona?

— Wyczerpana. Ta praca mnie zabije.

— Zrób sobie małą przerwę na odpoczynek.

— Czasami kiedy rozmawiam z tymi ludźmi, czuję się takim ostrożnym konserwatywnym tchórzem, który stale mówi „nie”. Zawsze. Nie rób tego, nie rób tamtego. Mam już dosyć. Bywa, że się zastanawiam, czy Jackie nie ma przypadkiem racji.

— Żartujesz? — spytał Art z szeroko otwartymi oczyma. — Ależ, Maju, jesteś jedyną osobą, która trzyma to wszystko w kupie. Ty, Nadia i Nirgal. I ja. Jednak ty jesteś jedyna… tylko ty potrafisz naprawdę oddziaływać na innych. — Maja pomyślała, że Artowi zapewne chodzi ojej sławę morderczyni. — Jesteś po prostu zmęczona. Odpocznij. Jest już prawie szczelina czasowa.

Którejś nocy Michel obudził Maję wiadomością, że po drugiej stronie planety jednostki sił bezpieczeństwa Armscoru, które przypuszczalnie przeniknęły do jednostek Subarashii, przejęły od regularnej policji tego konsorcjum kontrolę nad windą. W tej godzinie niepewności jakaś grupa „Naszego Marsa” próbowała wziąć w posiadanie nowe „gniazdo” poza obszarem Sheffield. Próba nie powiodła się i większość szturmujących zginęła, a Subarashii — ostatecznie — ponownie opanowało Sheffield, Clarke’a i cały kabel łączący te dwa punkty, a także większą część Tharsis. Teraz w Sheffield było tam późne popołudnie i na ulicach miasta pojawiły się tłumy, demonstrując przeciwko przemocy albo przeciw przejęciu; trudno było powiedzieć… Nie miało to żadnego sensu. Maja, niezupełnie jeszcze rozbudzona, obserwowała wraz z Michelem, jak jednostki policyjne w walkerach i hełmach rozpędzają demonstrantów na mniejsze grupki, które następnie traktowano gazem łzawiącym i kauczukowymi pałkami.

— Głupcy! — krzyczała Maja. — Po co to robią! Sprowadzą nam na głowę całe wojsko z Ziemi!

— Najwyraźniej poszli w rozsypkę — powiedział w pewnej chwili Michel, wpatrując się w mały ekran. — Kto wie, Maju. Tego typu obrazki mogą naprawdę wstrząsnąć zwykłymi ludźmi. Tamci zwyciężą wprawdzie w tej bitwie, ale równocześnie stracą wszędzie poparcie.

Maja wyciągnęła się na tapczanie, nie obudzona jeszcze na tyle, aby myśleć logicznie.

— Może — odparła. — Jednak teraz trudniej będzie powstrzymywać ludzi tak długo, jak chce Sax.

Michel zamachał ręką. Siedział zwrócony twarzą do ekranu.

— Spodziewa się, że jak długo zdołasz nad tym panować?

— Nie wiem.

Oglądali program na Mangalavidzie; sprawozdawcy opisywali zamieszki, nazywając je aktem przemocy wywołanym przez terrorystów. Maja jęknęła. Spencer tkwił przy drugim ekranie AI i rozmawiał z Nanao, który znajdował się w Sabishii.

— Ilość tlenu w powietrzu rośnie tak szybko, że coś się musi znajdować na zewnątrz, coś pozbawione genów samobójczych. A poziom dwutlenku węgla? Taak, także spada szybko… Tam, na zewnątrz, rozmnaża się jak zielsko grupa bakterii, które naprawdę dobrze wiążą węgiel. Pytałem o to Saxa, ale on tylko mruga oczyma… Taak, zupełnie nad tym nie panuje, podobnie jak Ann. Ann jest właśnie gdzieś tam na zewnątrz i sabotuje wszystkie projekty, na których uda jej się położyć łapę!

Kiedy Spencer się rozłączył, Maja spytała go:

— No więc, jak długo Sax każe nam ich wstrzymywać?

Spencer wzruszył ramionami.

— Zdaje mi się, że tak długo, dopóki nie pojawi się coś, co uważa za „zapalnik”. Albo coś w rodzaju wspólnej strategii. Jednak jeśli nie uda nam się powstrzymać „czerwonych” i przedstawicieli „Naszego Marsa”, i tak nie będzie miało znaczenia, czego chce Sax.

Tygodnie mijały powoli. W Sheffield i Południowej Fossie rozpoczęła się kampania regularnych demonstracji ulicznych. Maja myślała, że sprowadzi ona jedynie więcej sił bezpieczeństwa na planetę, ale Art upierał się, że tego typu działania przynoszą także korzyści.

— Musimy dać do zrozumienia Zarządowi Tymczasowemu, jak bardzo rozległy jest nasz ruch oporu, dzięki czemu, kiedy nadejdzie odpowiedni moment, nie będą nas próbowali po prostu miażdżyć z lekceważeniem… Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? W tej chwili naszym zadaniem jest sprawić, aby poczuli się niepewnie, żeby im się wydawało, iż przytłaczamy ich liczebnie… Do diabla, tłumy ludzi na ulicach to prawie jedyna rzecz, która przeraża władzę, jeśli chcesz znać moje zdanie…

Niezależnie od tego, czy Maja się z nim zgadzała czy nie, i tak w żaden sposób nie mogła niczego zmienić. Dni mijały jeden za drugim, a ona mogła tylko pracować tak ciężko, jak było to możliwe, podróżując i spotykając się z kolejnymi grupami, podczas gdy w jej własnym ciele mięśnie z napięcia niemal się zmieniały w sztywne druty. Wyczerpana, ledwie mogła spać w nocy; przesypiała nie więcej niż godzinę czy dwie przed samym świtem.

Pewnego ranka północnej wiosny M-roku pięćdziesiątego drugiego, czyli 2127 roku, Maja obudziła się bardziej wypoczęta niż zwykle. Michel ciągle jeszcze spał, toteż ubrała się i wyszła na zewnątrz sama. Udała się wielką centralną promenadą w stronę kafejek nad kanałem. Była to najcudowniejsza cecha Burroughs, że mimo ścisłej kontroli sił bezpieczeństwa przy bramach i na stacjach, wewnątrz miasta w pewnych godzinach i tak można było chodzić swobodnie; wśród tłumu istniało bardzo małe niebezpieczeństwo kontroli.

Maja przysiadła w jakimś lokaliku, gdzie wypiła kawę, zjadła paszteciki, patrząc na niskie, siwe chmury przetaczające się nad jej głową, w dół zbocza Syrtis i ku dajce na wschód. Cyrkulacja powietrza pod namiotem była intensywna, co miało w jakiś sposób kinetycznie pasować do efektów wizualnych nad głowami ludzi. Maja czuła się tu dziwnie, ponieważ przywykła już, że widoki nieba nie pasują do wrażenia braku wiatru pod namiotami. Długi, smukły łuk tunelowego mostu łączącego Pagórek Ellisa z Płaskowzgórzem Hunta wypełniony był spieszącymi się do porannej pracy ludźmi, którzy wyglądali jak kolorowe figurki wielkości mrówek. Żyli normalnym życiem. Nagle Maja wstała, zapłaciła rachunek i ruszyła na długi samotny spacer. Najpierw pomaszerowała wzdłuż rzędów białych kolumn Bareissa, potem w górę przez Park Księżnej do nowych namiotów, wokół wzgórz pingowych, gdzie mieściły się aktualnie najmodniejsze mieszkania. Tutaj, w wysoko położonej zachodniej dzielnicy, można było spojrzeć za siebie w dół i dostrzec cały obszar miasta, drzewa i połączone dachy; widok ten rozszczepiony był przez promenadę i jej kanały, a także przez płasko wzgórza: ogromne i szeroko rozstawione, przypominające olbrzymie katedry. Ich strome kamienne stoki były popękane i zryte, a poziome linie mrugających okien stanowiły jedyny sygnał, że płaskowzgórza zostały wydrążone i każde z nich stanowiło samodzielne miasto; te małe światki żyły wspólnie na czerwonej, piaszczystej równinie pod ogromnymi niewidocznymi namiotami, połączonymi ze sobą dzięki umieszczonym wysoko kładkom, które połyskiwały jak widoczne odblaski mydlanych baniek. Ach to Burroughs!

Maja wraz z posuwającymi się nad jej głową chmurami, przechodząc wąskimi uliczkami otoczonymi przez mieszkalne bloki i ogrody, wróciła na Płaskowzgórze Hunta, do mieszkania pod studiem tanecznym. Michela i Spencera nie było w domu, toteż przez długi czas stała po prostu w oknie i tylko patrzyła na pędzące nad miastem chmury, próbując nad sobą popracować, zastępując Michela: chwytała na lasso własne nastroje i starała się je ściągnąć w coś w rodzaju stabilnego środka. Z sufitu mieszkania docierały do niej ciche nieskoordynowane odgłosy — „stuk”, „puk”, „stuk-puk”. Kolejny kurs zaczynał właśnie lekcję. Potem z korytarza przed drzwiami mieszkania rozległy się głuche uderzenia: ktoś mocno stukał do drzwi. Maja poszła otworzyć, a serce łomotało jej w piersi jak szalone.

Okazało się, że byli to Jackie, Antar, Art, Nirgal, Rachel, Frantz oraz reszta zygotańskich ektogenów. Natychmiast weszli do przedpokoju i zaczęli trajkotać z prędkością dźwięku, tak że zupełnie nie mogła ich zrozumieć. Powitała ich najserdeczniej, jak potrafiła, biorąc pod uwagę obecność Jackie wśród nich, a potem wzięła się w garść, usunęła z twarzy całą nienawiść i rozmawiała z nimi wszystkimi, nawet z Jackie, o ich planach. Przyjechali do Burroughs, aby pomóc zorganizować demonstrację w Parku nad Kanałem. Wiadomość o tej akcji miały przekazać poszczególne komórki ruchu oporu, organizatorzy żywili więc nadzieję, iż przyłączy się do nich również wielu nie zrzeszonych obywateli.

— Mam nadzieję, że demonstracja nie pociągnie za sobą żadnych sankcji dyscyplinarnych — zauważyła Maja.

Jackie uśmiechnęła się do niej, oczywiście triumfalnie.

— Pamiętaj, że nigdy nie daje się zawrócić — oświadczyła.

Maja potoczyła oczyma i wyszła zagotować wodę; próbowała stłumić gorycz. Wyobraziła sobie, jak młodzi spotkają się z przywódcami komórek w mieście — przewodnictwo zebrania obejmie Jackie, która będzie nawoływać zgromadzonych do natychmiastowej rewolty, bez jakiegokolwiek sensu czy strategii. Jednak Maja nie potrafiła nic poradzić — czas, kiedy mogła jeszcze wybić z głowy Jackie te głupoty, niestety już minął.

Zabrała więc od swoich gości okrycia i poczęstowała bananami. Gdy skłaniała ich, by zdjęli nogi z poduszeczek na tapczanach, czuła się jak dinozaurzyca wśród ssaków, dinozaurzyca w nowym klimacie wśród krewkich gorących stworzeń, które pogardzały tą kręcącą się między nimi starą samicą, które uchylały się przed jej powolnymi klepnięciami i biegały za jej ciągnącym się ogonem.

Art podszedł i pochylił się nad nią, aby jej pomóc zanieść filiżanki z herbatą; jak zawsze był nie ogolony i rozluźniony. Spytała go, czy ma jakieś wieści od Forta, więc zdał jej dzisiejszy raport z Ziemi. Subarashii i Zjednoczonych zaatakowały armie fundamentalistów, skoligacone w coś, co wyglądało jak fundamentalistyczny sojusz, chociaż musiała to być iluzja, ponieważ fundamentaliści chrześcijańscy i muzułmańscy straszliwie się nienawidzili, pogardzając jednocześnie fundamentalistami hinduskimi. Duże konsorcja metanarodowe wykorzystały już nową ONZ, aby poprzez nią ostrzec, że będą chronić własne interesy przy użyciu stosownej siły. Praxis, Amexx i Szwajcaria ponaglały, by skorzystać z pomocy Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości; postąpiły tak Indie, jednak nie podążyło za nimi żadne inne państwo. Mai przypomniały się słowa Michela: „Przynajmniej ciągle się obawiają Trybunału”. Jej zdaniem sprawa wyglądała tak, jak gdyby trójmetawładza zmieniała się w wojnę między ludźmi dobrze sytuowanymi a zwykłymi „śmiertelnikami”; mogło to być o wiele bardziej wybuchowe — groziło raczej wojną totalną niż dekapitacjami.

Maja i Art omawiali sytuację, roznosząc herbatę wśród osób zebranych w mieszkaniu. Szpieg czy nie, Art znał Ziemię i miał wnikliwy zmysł polityczny, który Maja uważała za pomocny. Wydawał się kimś w rodzaju spokojnego Franka. Czy to jest właściwe skojarzenie? W każdym razie Art przypominał jej Franka i chociaż nie potrafiła dokładnie ustalić, dlaczego, była z tego powodu zadowolona. Nikt inny chyba nie potrafił dostrzec żadnego podobieństwa między Chalmersem a tym przyciężkawym i równocześnie sprytnym mężczyzną; było to jej i tylko jej własne postrzeganie.

Potem do mieszkania zaczęło się wtłaczać jeszcze więcej osób — przywódcy komórek i inni goście spoza miasta. Maja siedziała z tyłu, słuchała przemawiającej do nich Jackie i myślała o tym, że wszystkie osoby znalazły się w ruchu oporu głównie z własnych, indywidualnych powodów. A sposób, w jaki Jackie używała swego dziadka jako symbolu, wymachując jego imieniem niczym flagą, aby zebrać swe wojska, Maja uważała za obrzydliwy. To nie John pomaga ci powiększać szeregi zwolenników, ale twoja biała przezroczysta bluzka, ty mała flądro, myślała. Trudno się dziwić, że Nirgal się do niej zraził…

Teraz Jackie przemawiała do zebranych na swój zwykły, podżegający sposób; z entuzjazmem doradzała natychmiastową rebelię, niezależnie od wszelkich wcześniejszych wspólnie uzgodnionych ustaleń strategicznych. A dla tych tak zwanych booneistów Maja nie była nikim więcej niż tylko dawną kochanką wielkiego człowieka lub też może przyczyną, dla której został zabity: przedpotopowa odaliska, historyczny kłopot, obiekt pożądania mężczyzn — jak Helena Trojańska przywołana przez Fausta, osóbka nieważna i fatalna. Ach, jakież to było irytujące! Maja jednak nie okazała niczego po sobie i z kamienną twarzą wstawała, wchodziła do kuchni, wychodziła z niej, odwracała głowę i starała się wszystko robić, by zgromadzeni cieszyli się dobrym samopoczuciem. Niczego więcej nie mogła uczynić, przynajmniej w obecnej chwili.

Stała w kuchni, patrząc z okna na dachy znajdujących się poniżej domów. Wiedziała, że straciła na przedstawicieli ruchu oporu wszelki wpływ. Wszystko miało się rozstrzygnąć, zanim Sax czy ktokolwiek z reszty tych, którzy się liczyli, będzie gotowy. Jackie dalej z patosem i ożywieniem przemawiała w salonie, organizując demonstrację, mogącą zgromadzić w parku dziesięć tysięcy osób, a może nawet pięćdziesiąt, któż to może wiedzieć? A jeśli siły bezpieczeństwa odpowiedzą gazem łzawiącym oraz kauczukowymi i gumowymi pałkami, wielu ludzi może zostać zranionych albo i zabitych; zabici bez żadnego, możliwego do wytłumaczenia strategicznego powodu, ludzie, którzy mogli żyć tysiąc lat… A Jackie wciąż mówiła, podniecona i ożywiona, rozpalona niczym ogień. Słońce na niebie przebłyskiwało przez szczelinę w chmurach: jaskrawosrebrne, złowieszczo ogromne. Art wszedł do kuchni i usiadł przy stole, włączając swoje AI i niemal dotykając twarzą ekranu.

— Dostałem na nadgarstku wiadomość z Praxis na Ziemi.

Czytał dane z ekranu, praktycznie przytykając do niego nos.

— Jesteś krótkowidzem? — spytała z irytacją Maja.

— Nie sądzę… Och, kurcze. Hej Ka. Czy Spencer jest na dworze? Zawołaj go.

Maja wyszła na próg i dała znak Spencerowi, który wszedł do przedpokoju. Jackie zignorowała zamieszanie i kontynuowała przemowę. Spencer usiadł przy kuchennym stole obok Arta, który teraz siedział prosto z szeroko otwartymi oczyma i ustami. Spencer czytał przez jakieś pięć sekund, po czym tak samo wyprostowany jak Art usiadł na swoim krześle i z dziwnym wyrazem twarzy wpatrzył się bacznie w Maję.

— To jest to! — oznajmił.

— Co takiego?

— Zapalnik.

Maja podeszła do niego i stanęła za nim, czytając przez jego ramię.

Uściskała go mocno, odczuwając dziwaczne wrażenie nieważkości. To nic innego jak tylko zapobieżenie lawinie. Maja wykonała swoją pracę, chociaż ledwie udało jej się to zrobić. W ostatnim możliwym momencie, tuż przed klęską, los się odmienił.

Do kuchni wszedł Nirgal, aby spytać, co się dzieje; przyciągnął go ton ich ściszonych głosów. Art wyjaśnił mu, o co chodzi, a wtedy oczy Nirgala się rozjaśniły i młody człowiek nie potrafił ukryć podniecenia. Obrócił się do Mai i spytał:

— Czy to prawda?

Miała ochotę ucałować go. Jednak zamiast tego skinęła głową, nie ufając swojemu głosowi na tyle, aby się odezwać, po czym odwróciła się i stanęła w drzwiach do salonu. Jackie nadal przemawiała, toteż Maja odczuła prawdziwą przyjemność, że może jej przerwać.

— Demonstracja zostaje odwołana.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Jackie, zaskoczona i poirytowana równocześnie. — Dlaczego?

— Ponieważ zamiast niej robimy rewolucję.