129783.fb2
Nawet gdy człowiek już do tego przywyknie, zdarza się, że nerwy odmawiają posłuszeństwa. Choćby tego rana… Jeśli to w ogóle można nazwać ranem. Bo tak naprawdę to była noc. Ale cóż, na Placydzie posługujemy się czasem ziemskim, bo czas miejscowy byłby tak pomylony jak wszystko na tej zwariowanej planecie. Najpierw mielibyśmy sześciogodzinny dzień, potem dwugodzinną noc, potem piętnastogodzinny dzień, potem jednogodzinną noc, potem… A, mniejsza z tym. Dość że niemożliwe jest zachowanie jakiejkolwiek rachuby czasu na planecie, która miota się jak oślepiony nietoperz, krążąc po orbicie przypominającej kształtem ósemkę, dokoła dwu niejednakowych słońc, które z kolei wirują jedno dookoła drugiego tak szybko i stosunkowo tak niedaleko siebie, że ziemscy astronomowie brali je za jedną gwiazdę aż do chwili, gdy przed dwudziestu laty wylądowała tu ekspedycja Blakesleya.
Rozumiecie, czas obrotu Placyda dokoła osi nie mieści się całkowitą liczbę razy w okresie jego obiegu po orbicie, a w połowie drogi pomiędzy dwoma słońcami znajduje się tak zwane pole Blakesleya, przestrzeń, w której promienie świetlne zmniejszają wielokrotnie swoją szybkość i pozostają w tyle, i… no… Jeśli nie czytaliście sprawozdania Blakesleya, chwyćcie się czegoś, zanim wam to powiem. Otóż Placyd jest jedyną znaną planetą, która sama sobie potrafi zaćmić obydwa słońca naraz, która co czterdzieści godzin pędzi na zderzenie z samą sobą, a potem samą siebie goni. Trudno wam się dziwić. Ja też w to nie wierzyłem i mało nie umarłem ze strachu, kiedy po raz pierwszy stanąłem na Placydzie i przyglądałem się, jak drugi identyczny Placyd pędzi nam naprzeciw i lada chwila nastąpi nieuniknione zderzenie. A przecież znałem sprawozdanie Blakesleya i wiedziałem, na czym polega zjawisko, którego jestem świadkiem. Mimo to doświadczyłem podobnych emocji jak widzowie pierwszych filmów, kiedy kamerę ustawiano przed nadjeżdżającym pociągiem i potem sala, widząc lokomotywę, która zaraz wpadnie w tłum, doznawała nieprzepartej chęci ucieczki, chociaż każdy doskonale wiedział, że naprawdę nie ma przed nim żadnej lokomotywy.
Ale zacząłem od owego rana. Otóż siedziałem przy swoim biurku, na którym rosła bujna zielona trawa, a pod nogami miałem — tak mi się przynajmniej zdawało — falującą taflę wody. Tylko że ta woda wcale nie była mokra. W trawie na biurku stała różowa doniczka, z której wystawała wetknięta nosem jaskrawozielona saturnijska jaszczurka. To w każdym razie widziałem, bo rozsądek mówił mi, że jest to po prostu mój kałamarz i pióro. Obok leżała makatka z wyhaftowanym równiutko napisem: Boże, miej w opiece nasz dom! Naprawdę był to radiogram, który właśnie nadszedł z Ziemskiego Centrum Eksploracji. Nie wiedziałem, o czym jest w nim mowa, gdyż przyszedłem do biura, kiedy znajdowaliśmy się już pod działaniem pola Blakesleya. Jednak wiedziałem oczywiście, że na pewno treści jego nie stanowią słowa: Boże, miej w opiece nasz dom!, które odczytałem na makatce. Ale było mi w tej chwili najzupełniej obojętne, o czym naprawdę jest mowa w radiogramie. Byłem wściekły i miałem już tego wszystkiego powyżej czubka głowy.
Może jednak lepiej będzie, jak wyjaśnię wszystko od początku. Placyd przecina to tak zwane pole Blakesleya, leżące w połowie drogi między Argylem I i Argylem II, dwoma słońcami, dokoła których zatacza ósemki. Ma to jakieś swoje naukowe wyjaśnienie, ale nie sposób go podać samymi słowami, bez zastosowania formuł matematycznych. W skrócie jednak wszystko sprowadza się do tego, że Argyl I zbudowany jest z materii, a Argyl II z antymaterii i pomiędzy nimi rozciąga się owo dość znacznych rozmiarów pole, w którym promienie świetlne zwalniają mniej więcej do szybkości dźwięku i pozostają w tyle. Skutek jest taki, że jeśli jakieś ciało porusza się z szybkością większą niż dźwięk — a tak właśnie jest w wypadku Placyda — to obraz tego ciała staje się dostrzegalny dopiero wówczas, gdy ono samo dawno nas już minęło. Potrzeba całych dwudziestu sześciu godzin, ażeby obraz Placyda przebrnął przez pole Blakesleya. Przez ten czas prawdziwy Placyd zdążył już okrążyć jedno ze swoich słońc i w drodze powrotnej natyka się na swój własny obraz. W pewnym miejscu dwa obrazy poruszające się w dwu przeciwnych kierunkach znajdują się w takiej pozycji, że w polu pomiędzy nimi następuje zaćmienie obydwu słońc. Nieco dalej Placyd pędzi ku niechybnemu zderzeniu z samym sobą, przyprawiając o śmiertelne przerażenie każdego obserwatora, nawet jeśli jest on w pełni świadomy istoty zjawiska, które rozgrywa się przed jego oczyma. Poczekajcie, wytłumaczę wam to inaczej, jeśli jeszcze nie dostaliście zawrotu głowy. Wyobraźcie sobie, że pędzi wam naprzeciw staroświecka lokomotywa, tyle tylko że porusza się z szybkością znacznie większą od szybkości dźwięku. Gdy jest od was w odległości mili, wydaje przeraźliwy gwizd. Ale dopiero kiedy was minie i zniknie, dopiero wówczas ten gwizd dobiegnie do was z tego miejsca oddalonego o milę, w którym lokomotywy nie ma już od świętej pamięci. Będzie to złudzenie słuchowe wywołane przez ciało poruszające się z szybkością większą od dźwięku. Otóż to, co wam przed chwilą opisałem, jest złudzeniem wzrokowym, wywołanym przez ciało niebieskie krążące po orbicie w kształcie ósemki z szybkością większą od własnego obrazu.
Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Ostatecznie można się zamknąć w domu i w ten sposób uniknąć przykrych sensacji, jakich dostarczają zaćmienia i pozorne zderzenia. Ale nie da się uniknąć objawów psychofizycznych, jakie oddziaływanie pola Blakesleya wywołuje w organizmie ludzkim. Owe doznania psychofizyczne to znowu coś innego. Pole Blakesleya mianowicie działa jakoś zakłócająco na nerwy wzrokowe czy też na ośrodki mózgowe, z którymi te nerwy są połączone i trochę to przypomina działanie niektórych narkotyków. Dość że człowiek ma… niezupełnie można to nazwać halucynacjami, bo na ogół nie tyle widzi się przedmioty, których nie ma, ile przedmioty rzeczywiście istniejące, które przybierają złudne fantastyczne kształty.
Na przykład teraz. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że biurko, przy którym siedzę, bynajmniej nie jest porośnięte trawą, lecz po prostu pokryte szkłem; że pod nogami mam zwykłą płytę z plastiplatu, a nie falującą taflę wodną; że na biurku przede mną stoi nie różowa doniczka z saturnijską jaszczurką, tylko staroświecki dwudziestowieczny kałamarz z wetkniętym piórem; i że makatka z napisem: Boże, miej w opiece nasz dom! jest radiogramem na zwykłym radiotypowym papierze. Mogłem się o tym ponad wszelką wątpliwość przekonać za pomocą dotyku, gdyż pole Blakesleya oddziałuje tylko na zmysł wzroku.
Oczywiście, można po prostu zamknąć oczy. Ale normalnie nie robi się tego, bo nawet przy pełnym nasileniu zjawiska Blakesleya wzrok pozwala się jednak z grubsza rozeznać w odległości i rozmiarach przedmiotów, a jeśli ponadto człowiek znajduje się w znajomym otoczeniu, pamięć i rozsądek powiedzą mu, co naprawdę ma przed oczami.
Tak więc kiedy drzwi się otwarły i stanął w nich potwór o dwóch głowach, wiedziałem, że jest to Reagan. Reagan nie jest potworem o dwóch głowach, ale poznałem go po krokach.
— No co, Reagan? — zagadnąłem.
— Szefie, hala maszyn drży w posadach — powiedział dwugłowy potwór. — Zdaje się, że będziemy musieli złamać przepisy i wziąć się do roboty, mimo że jesteśmy w polu Blakesleya.
— Ptaki?
Potwór kiwnął obydwiema głowami.
— Yhm. Latają i latają. Wygląda na to, że podziurawiły już fundamenty jak sito. Chyba trzeba je będzie znowu wzmocnić betonem. Jak pan myśli, te nowe pręty ze specjalnego stopu, które „Arka” ma przywieźć, pomogą, co?
— Jasne! — skłamałem. Zapomniałem na moment o działaniu pola Blakesleya i odwróciłem się, żeby spojrzeć na zegar. Ale w miejscu, gdzie powinien się znajdować, wisiał na ścianie wieniec pogrzebowy z białych lilii. — A już miałem nadzieję, że fundamenty wytrzymają, dopóki nie dostaniemy tych prętów. „Arka” powinna tu być lada chwila. Pewnie depczą nam po piętach i czekają tylko, żebyśmy wyszli z tego cholernego pola. Jak myślisz, nie moglibyśmy poczekać, aż tu…
Przerwał mi przeciągły łoskot.
— O, śmiało możemy poczekać — powiedział Reagan. — Hala maszyn już poszła, teraz nie mamy się już co spieszyć.
— Nie było nikogo w środku?
— Nie. Ale jeszcze sprawdzę.
Wybiegł.
Takie właśnie jest życie na tej planecie. Miałem już tego dość. Miałem już tego wszystkiego powyżej czubka głowy. Czekając na powrót Reagana, powziąłem postanowienie.
Zjawił się jako niebieskawy mówiący kościotrup.
— W porządku, szefie — zameldował. — Nie było nikogo w środku.
— Maszyny bardzo pogruchotane?
Roześmiał się.
— Co to można wiedzieć? Może pan potrafi odróżnić całą tokarkę od połamanej, jak pan widzi nadymanego konia w czerwone cętki? Bo ja nie. Wie pan, szefie, jak pan teraz wygląda?
— Nie waż mi się mówić, bo wylecisz z posady!
Sam nie wiem, czy powiedziałem to serio, czy nie. Ale w każdym razie nie ulega wątpliwości, że z moimi nerwami jest źle. Otworzyłem szufladę biurka, wrzuciłem makatkę z napisem Boże, miej w opiece nasz dom! i zatrzasnąłem szufladę z powrotem. O, dość tego! To zwariowana planeta ten cały Placyd i jak człowiek posiedzi tu za długo, sam gotów dostać pomieszania zmysłów. Co dziesiąty pracownik Ziemskiego Centrum Eksploracji po roku albo dwóch pobytu tutaj idzie na kurację do szpitala dla nerwowo chorych. A ja jestem na Placydzie już prawie trzy lata. Mój kontrakt dobiega końca. Zdecydowałem się.
— Reagan — powiedziałem.
Reagan właśnie ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się.
— Co, szefie?
— Reagan — powtórzyłem. — Nadasz zaraz radiogram do Centrali. Niedługi, wszystkiego dwa słowa. Uważasz? „Zgłaszam rezygnację”.
— Dobra, szefie. — Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Poprawiłem się na krześle i zamknąłem oczy, żeby pomyśleć. Stało się. Jeśli nie pobiegnę zaraz za Reaganem i nie zatrzymam radiogramu, sprawa będzie nieodwołalnie przesądzona. Pod tym względem nie ma żartów z tymi w Centrali — tak w ogóle nie są małostkowi, ale jak już raz ktoś złoży prośbę o zwolnienie, nie ma mowy, żeby pozwolili się wycofać. To żelazna zasada i, trzeba przyznać, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto słuszna, jeśli chodzi o służbę międzyplanetarną i międzygalaktyczną. W takiej służbie każdy musi pracować z całym zapałem, żeby była z niego pociecha, a jak tylko zacznie mieć jakieś zastrzeżenia, traci oczywiście zacięcie do pracy.
Wiedziałem, że już lada chwila powinniśmy wyjść z pola Blakesleya, ale wciąż jeszcze siedziałem z zamkniętymi oczami. Chciałem mieć pewność, że jak je otworzę i spojrzę na zegar, zobaczę zegar, a nie coś, w co mu się akurat spodoba przemienić. Siedziałem więc z zamkniętymi oczami i rozmyślałem.
Czułem lekką urazę do Reagana, że wiadomość o mojej rezygnacji nie wywarła na nim tak zupełnie żadnego wrażenia. Znaliśmy się już przecież od dziesięciu lat i mógłby chyba wyrazić przynajmniej ubolewanie, że odchodzę. Ma się rozumieć, jest całkiem prawdopodobne, że awansują go na moje stanowisko, ale nawet jeśli na to liczy, mógłby się zachować trochę bardziej dyplomatycznie… Mógłby przynajmniej… Och, przestań się już nad sobą rozczulać, powiedziałem sobie. Koniec z Placydem, koniec z Centrum Eksploracji, wrócisz na Ziemię, jak tylko cię zwolnią, poszukasz sobie zajęcia, zaangażujesz się pewnie znów jako belfer…
Swoją drogą, nie spodziewałem się tego po Reaganie. Studiował u mnie w Terropolis, a potem, jak skończył politechnikę, to ja wystarałem mu się o tę posadę na Placydzie, doskonałą posadę dla takiego młodego człowieka — zastępca administratora planety o blisko tysiącu mieszkańców to nie byle co. Jeśli chodzi o ścisłość, to i ja mam wysokie stanowisko jak na swój wiek — skończyłem dopiero trzydzieści jeden lat. Tak, wspaniałe stanowisko, tylko że człowiek nawet domu nie jest w stanie postawić, bo zaraz wszystko się wali i… Och, skończyłbyś raz z tymi żalami, powiedziałem sobie. Sprawa jest przesądzona, wracasz na Ziemię do belferki. Zapomnij o tym, co było.
Nagle poczułem zmęczenie. Położyłem ręce na biurku, oparłem o nie głowę i zdrzemnąłem się.
Poderwałem się na odgłos kroków za drzwiami — nie były to kroki Reagana. Nasilenie pola Blakesleya musiało tymczasem zmaleć, bo ujrzałem nie żadnego potwora, lecz płomiennowłosą kobietę. Oczywiście, nie mogła to być naprawdę kobieta. Na Placydzie jest wprawdzie trochę kobiet, przeważnie żony członków personelu technicznego, ale…
— Nie poznaje mnie pan? — odezwała się przybyła.
Najwidoczniej była to jednak kobieta. Głos był ponad wszelką wątpliwość kobiecy — i bardzo przyjemny. Przy tym jakby skądś znajomy.
— Też pytanie… Jak mam poznać, kiedy znajdujemy się w polu…
Kącikiem oka dostrzegłem nagle zegar nad jej ramieniem, zegar, a nie wieniec pogrzebowy lub kukułcze gniazdo. Momentalnie zdałem sobie sprawę, że wszystko w pokoju ma normalny wygląd. A więc wyszliśmy już z pola Blakesleya i to, co widzę, jest rzeczywiste.
Popatrzyłem jeszcze raz na przybyłą. A więc to naprawdę rudowłosa kobieta, pojąłem. I nagle poznałem ją, chociaż zmieniła się, i to bardzo. Trzeba przyznać, że na lepsze, jakkolwiek Miguela Rez była bardzo ładną dziewczyną już wówczas, kiedy studiowała u mnie botanikę pozaziemską na politechnice w Terropolis cztery… nie, pięć lat temu. Tak, już wówczas była bardzo ładna. Teraz zaś — piękna. Oszałamiająco piękna. Jak to możliwe, że dotychczas nie zaangażowano jej do telefilmu? A może i zaangażowano? Bo cóż tutaj ma do roboty? Musiała przed chwilą przybyć „Arką”, tylko… Nagle zdałem sobie sprawę, że gapię się na nią jak dureń. Poderwałem się tak gwałtownie, że o mały włos byłbym runął na biurko.
— Panna Rez! Oczywiście… że panią… poznaję… — jąkałem się. — Niech pani siada. Jak pani się tutaj dostała? Zniesiono wreszcie ograniczenia i przyjechała pani do kogoś w odwiedziny, tak?
Roześmiała się i potrząsnęła głową.
— Nie, nie przyjechałam do nikogo w odwiedziny. Po prostu przeczytałam w gazecie, że Centrum poszukuje sekretarki technicznej dla pana, zgłosiłam się i zostałam zaangażowana. Oczywiście, jeśli pan nie będzie miał nic przeciwko temu. Przyjechałam na miesiąc na próbę.
— To wspaniale… — wydusiłem. Był to szczyt wstrzemięźliwości z mojej strony. Zabrałem się do rozwijania tej przykrótkiej wypowiedzi. — To cudownie…
Usłyszałem czyjeś chrząknięcie. Obejrzałem się. W drzwiach stał Reagan. Tym razem już nie potwór o dwóch głowach ani niebieski kościotrup. Po prostu Reagan.
— Przyszła odpowiedź na ten radiogram — powiedział.