129783.fb2 Zwariowana planeta - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Zwariowana planeta - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

— A, nic. Są po prostu puste. Coś musiało nawalić w maszynach, które pakowały, a te jołopy nawet nie raczyły tego zauważyć.

— Jesteś pewny, że właśnie w tych skrzyniach miały być pręty wzmacniające?

— Pewnie, że jestem. Wszystko inne przyszło. Zresztą i według specyfikacji w tych skrzyniach powinny być pręty stalowe.

Przesunął palcami po zmierzwionych włosach i to, jeszcze bardziej niż zwykle, upodobniło go do szkockiego teriera.

Skrzywiłem się.

— A może to niewidzialna stal?

— Tak, niewidzialna, niewyczuwalna dotykiem i pozbawiona ciężaru. Mogę wysłać radiogram w tej sprawie?

— Rób, co chcesz. Albo nie, poczekaj tutaj chwilę. Pokażę tylko Migueli, gdzie może się rozgościć, i zaraz wracam. Chcę z tobą porozmawiać. Zaprowadziłem Miguelę do najlepszego z wolnych domków w pobliżu głównej siedziby filii Centrum. Podziękowała mi jeszcze raz za to, że obiecałem pomyśleć o Igu. Wracając do biura czułem, że upadłem niżej, aniżeli fruwają ptaki widgie.

— No co, szefie? — zagadnął mnie Reagan.

— A propos tego radiogramu do Centrali — skrzywiłem się. — Tego, który kazałem ci wysłać dziś rano. Nie chcę, żebyś o nim mówił Migueli. Zachichotał cichutko.

— Chce jej pan sam powiedzieć, co? Dobra, trzymam buzię na kłódkę.

— Zaczynam teraz żałować, że go w ogóle wysyłałem — dorzuciłem z krzywym uśmieszkiem.

— Co? Ja tam się bardzo cieszę. To był taaaki pomysł.

Ruszył do drzwi. Całym wysiłkiem woli opanowałem się, żeby czymś za nim nie cisnąć.

Następnego dnia był wtorek, jeśli to ma jakieś znaczenie. Upamiętnił mi się jako dzień, w którym rozwiązałem jeden z dwóch podstawowych problemów Placyda. Ironia losu: dokonać tego w takim właśnie momencie, co? Dyktowałem akurat jakieś dane dotyczące rozwoju naszych kultur roślinnych. Aha, zapomniałem powiedzieć. Znaczenie Placyda we wszechświecie polega oczywiście na tym, że odkryto na nim pewne rośliny, które nie przyjmują się nigdzie indziej, a okazały się bardzo ważnym surowcem farmaceutycznym. Dyktowanie szło opornie, bo przede mną siedziała z ołówkiem w ręku Miguela i trudno mi się było skupić. Miguela uparła się, że rozpocznie pracę zaraz następnego dnia po przyjeździe.

I nagle, jak grom z jasnego nieba, moją oczadziałą głowę rozjaśnił ten pomysł. Przerwałem dyktowanie i zadzwoniłem po Reagana.

— Słuchaj, Reagan — powiedziałem, kiedy się zjawił. — Zamówisz zaraz pięć tysięcy ampułek asymilatora J-17. Niech się z tym pospieszą.

— Ależ, szefie, nie pamięta pan? Jużeśmy go próbowali. Myśleliśmy, że uchroni nas przed wpływem pola Blakesleya, ale okazało się, że nie działa na nerwy wzrokowe. Nie zapobiegał złudzeniom. Owszem, J-17 jest doskonały, jeśli chodzi o przystosowanie organizmu do niskich albo wysokich temperatur, albo…

— …albo do krótszych czy dłuższych okresów snu i czuwania — wpadłem mu w słowo. — O to właśnie chodzi, Reagan. Posłuchaj. Placyd krąży dookoła dwóch słońc i ma tak krótkie i nieregularne okresy dnia i nocy, że nigdy nie braliśmy ich poważnie. Zgadza się?

— Jasne, ale co to ma…

— Posłuchaj. Ponieważ na Placydzie nie ma żadnego logicznego następstwa dnia i nocy, zrobiliśmy się niewolnikami słońca tak odległego, że nie można go stąd dostrzec. Posługujemy się dobą dwudziestoczterogodzinną, a przegapiliśmy fakt, że w pole Blakesleya wchodzimy regularnie co dwadzieścia godzin. A przecież za pomocą asymilatora możemy się przystosować do doby dwudziestogodzinnej — sześć godzin snu, czternaście czuwania. W ten sposób każdy będzie mógł szczęśliwie przespać okres, kiedy wzrok płata człowiekowi figle. Będziemy sobie spali w szczelnie zaciemnionych pokojach, żeby nic nie widzieć, nawet jak się przypadkiem obudzimy. Po prostu, będzie więcej krótszych dni w roku i ludzie przestaną nam wariować. Powiedz mi, co w tym nielogicznego?  Na twarzy Reagana malowało się zdumienie i zaskoczenie. Palnął się głośno otwartą dłonią w czoło.

— Takie proste, że aż trudno w to uwierzyć — powiedział. — Takie diablo proste, że tylko geniusz mógł na to wpaść. I pomyśleć, że człowiek tu od dwóch lat powoli wariuje, a rozwiązanie ma pod samym nosem, tylko że nie potrafi go dostrzec. Idę wysłać radiogram. — Ruszył do drzwi, ale zaraz zawrócił. — A jak zabezpieczyć fundamenty? Szybko, niech pan odpowie, póki jest pan w transie.

Roześmiałem się.

— Może za pomocą tych twoich niewidzialnych prętów? — odparłem.

— Wolne żarty — mruknął i zamknął za sobą drzwi.

Następnego dnia była środa. Machnąłem ręką na wszystkie zajęcia i wybrałem się z Miguelą na wycieczkę dokoła Placyda. Obejść Placyd to miła całodzienna wycieczka. Byłaby jeszcze rozkoszniejsza, gdyby nie myśl, że pozostał mi tylko jeden dzień z nią. W piątek koniec świata. Jutro „Arka” opuści Ziemię z ładunkiem J-17, który ma rozwiązać jeden z naszych najcięższych problemów, i — i z kimś, kogo Centrala wyznaczyła na moje miejsce. Wyjdzie z podprzestrzeni w bezpiecznej odległości od układu bliźniaczych Argylów, po czym włączy napęd rakietowy. W piątek będzie tutaj… i zabierze mnie z powrotem na Ziemię. Ale o tym starałem się nie myśleć.

Udawało mi się to aż do momentu, kiedy znaleźliśmy się z powrotem na terenie Centrum. Reagan powitał nas uśmiechem, który dzielił jego dobrze znajomą gębę na dwie horyzontalne połówki.

— Gratuluję, szefie — powiedział.

— Dziękuję. A można wiedzieć czego?

— Znalazł pan sposób zabezpieczenia budynków przed ptakami. Drugi problem rozwiązany.

— Tak?

— Tak. Prawda, Miga?

— Ależ on tylko żartował — Miguela miała minę równie głupią jak ja. — Kazał ci użyć tych niewidzialnych prętów, które przyszły w pustych skrzynkach.

Reagan znowu pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.

— Tylko mu się wydawało, że żartuje. Tego właśnie będziemy odtąd używać.

Niczego. Widzi pan, szefie, to było takie proste, że nigdy nam nie przyszło do głowy. Dopiero jak pan mi wczoraj powiedział, żeby użyć tych prętów z pustych skrzynek, zacząłem się nad tym zastanawiać. Stałem chwilę bez ruchu, po czym uczyniłem to samo, co Reagan poprzedniego dnia — palnąłem się otwartą dłonią w czoło.

Na twarzy Migueli wciąż malowało się zakłopotanie.

— Wydrążone fundamenty, rozumiesz? — powiedziałem. — Od czego ptaki widgie trzymają się z daleka, co? Od powietrza! Możemy teraz budować domy, jakie nam się żywnie podoba. Zamiast fundamentów pełnych damy dwie stalowe ścianki, a w środku zostawimy dużą pustą przestrzeń wypełnioną powietrzem. Będziemy mogli…

Urwałem w pół zdania. To już nie my będziemy mogli. Ci, co tu zostaną, będą mogli. A ja muszę się rozejrzeć za jakimś zajęciem na Ziemi.

Minął czwartek, nadszedł piątek.

Pracowałem do ostatniej chwili, bo to było jeszcze najlepsze. Z pomocą Reagana i Migueli sporządzałem spis materiałów budowlanych potrzebnych do realizacji naszych planów. W pierwszej kolejności postanowiliśmy zbudować dwupiętrowy gmach Centrum Międzyplanetarnego — jakieś czterdzieści izb. Spieszyliśmy się, bo Placyd był niedaleko pola Blakesleya, a nie sposób przecież wykonywać jakiejkolwiek papierkowej roboty, kiedy człowiek nie może nic przeczytać, a pisze tylko na wyczucie. Ale moja myśl krążyła ciągle wokół „Arki”. W końcu podniosłem słuchawkę i połączyłem się z radiooperatorem.

— Właśnie z nimi rozmawiałem — oznajmił mi. — Są już niedaleko naszego układu, ale nie zdążą, zanim wejdziemy w pole Blakesleya. Muszą poczekać. Będą tu, jak tylko wyjdziemy z pola.

— Dobra — rzuciłem. Rozwiała się nadzieja, że a nuż spóźnią się o dzień.

Wstałem i podszedłem do okna. Tak, byliśmy już bardzo niedaleko pola Blakesleya. Na północnej części nieboskłonu pojawił się drugi Placyd pędzący nam na spotkanie.

— Miga — odwróciłem się — chcesz zobaczyć?

Podeszła i stanęła obok mnie przy oknie. Patrzyliśmy obydwoje na niebo. I nagle zdałem sobie sprawę, że obejmuję ją ramieniem. Jak do tego doszło, nie wiem. Nie cofnąłem jednak ręki. Ona także się nie odsunęła. Z tyłu doszło nas chrząknięcie Reagana.

— To ja pójdę. Zaniosę radiooperatorowi na razie tę część spisu. Niech zacznie nadawać, jak tylko wyjdziemy z pola Blakesleya. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Wydawało mi się, czy też Miguela rzeczywiście przysunęła się bliżej?

Patrzyliśmy obydwoje na Placyda, który pędził w naszym kierunku.

— To cudowne, Phil — powiedziała.