129784.fb2
Kiedy telefon budzi Landsmana nazajutrz o szóstej rano, ten siedzi w uszatym fotelu w samych tylko białych gatkach i czule ściska w dłoni kolbę swego M-39.
Tenenbojm schodzi z dyżuru.
— Pan prosił — mówi i odkłada słuchawkę.
Landsman nie pamięta, żeby zamawiał budzenie. Nie pamięta, żeby wychlał całą butelkę śliwowicy, która stoi pusta tuż przy fotelu, na podrapanym poliuretanowym stole z imitacji dębu. Nie pamięta, żeby jadł zapiekankę z makaronu, której nadgryziony kawałek przycupnął w rogu plastikowego pojemnika obok butelki. Nie pamięta, żeby ciskał w kaloryfer opalizującą pamiątkową szklanką z Wystawy Światowej w Sitka w 1977 roku, co wnosi z rozprysków malowanego szkła na podłodze. Może sfrustrował go brak postępów w pozycji na kieszonkowej szachownicy, która obecnie leży do góry nogami pod łóżkiem, a maleńkie bierki, rozrzucone hojną ręką, walają się gęsto po podłodze? Ale nic nie pamięta, ani rzucania, ani brzęku szkła. Może pił toast za kogoś lub za coś, a kaloryfer pełnił funkcję kominka? Nic w nędznym wystroju pokoju 505 nie jest w stanie go zadziwić, a już najmniej naładowany szolem w jego dłoni.
Sprawdza bezpiecznik iglicy i wkłada broń do kabury przewieszonej przez oparcie fotela. Następnie podchodzi do ściany, z trzaskiem opuszcza tapczan i wpełza pod kołdrę. Pościel jest czysta, pachnie maglem i kurzem z wnęki ściennej. Landsman mętnie przypomina sobie, że około północy przyszedł mu do głowy romantyczny projekt, by zjawić się wcześniej w pracy, sprawdzić, co balistyka i sądówka znalazły w sprawie Szpilmana, może nawet popłynąć na wyspy do dzielnicy rosyjskiej i przydusić szachistę recydywistę Wasilija Szynowicera. Żeby rzucić się w wir pracy, dać z siebie wszystko, zanim Bina o dziewiątej zabierze się z kleszczami do jego zębów. Smutno uśmiecha się na myśl, jakim to dzielnym wojownikiem był o północy. Pobudka o szóstej, dobre sobie.
Naciąga kołdrę na głowę i zamyka oczy. Konfiguracja pionów i figur ustawia się nieproszona na szachownicy jego umysłu: czarny król osaczony, lecz nieszachowany, na środku deski, biały pion na kolumnie „b” o krok od przemiany w coś lepszego. Landsman nie potrzebuje już kieszonkowej szachownicy — ku swemu przerażeniu zna całą pozycję na pamięć. Usiłuje przegnać ją ze swych myśli, wymazać, zmieść wszystkie bierki i zamalować białe pola na czarno. Uzyskać całkowicie pustą planszę, nieskażoną bierkami i graczami, gambitami i końcówkami, tempem, taktyką i przewagą materialną, czarną jak Góry Baranowa.
Wciąż leży w gatkach i skarpetkach — białe pola umysłu uległy zatarciu — gdy rozlega się pukanie do drzwi. Siada raptownie, zwrócony twarzą do ściany, z werblem serca w skroniach, owinięty ciasno prześcieradłem niczym dzieciak, który ma nadzieję kogoś przestraszyć. Spał na brzuchu, może przez dłuższy czas. Pamięta, że na dnie czarnego, błotnistego grobu, w bezświetlnej jaskini milę pod powierzchnią ziemi, słyszał z dala wibrację szojfera, a chwilę później cichy świergot telefonu na fornirowanym stole. Tkwił jednak tak głęboko pod warstwą błota, że nawet gdyby telefon dzwonił we śnie, on nie miałby siły ani chęci go odebrać. Jego poduszka cuchnie ohydną mieszaniną pijackiego potu, paniki i śliny. Landsman patrzy na zegarek. Dochodzi dziesiąta dwadzieścia.
— Mejer?
Landsman pada odwrotnie na łóżko, beznadziejnie zaplątany w pościel.
— Bina, odchodzę — mamrocze. — Rezygnuję z pracy.
Bina na razie się nie odzywa. Landsman ma nadzieję, że przyjęła jego wymówienie — tak czy inaczej zbyteczne — i poszła sobie, wróciła do jednostki, do człowieka z Towarzystwa Pogrzebowego, gotowa podjąć swoją transformację z żydowskiej policjantki w funkcjonariuszkę wymiaru sprawiedliwości wielkiego stanu Alaska. Kiedy Landsman zyska pewność, że jej nie ma, poprosi pokojówkę, która raz na tydzień zmienia pościel i ręczniki, żeby przyszła i go zastrzeliła. Wystarczy, że potem w ramach pochówku zamknie zwłoki w tapczanie; klaustrofobia i lęk przed ciemnością nie będą już Landsmana dręczyć.
Chwilę później rozlega się zgrzyt klucza w zamku i drzwi pokoju 505 otwierają się odrobinę. Bina ostrożnie wślizguje się do środka jak ktoś, kto wchodzi do pokoju chorego, na oddział kardiologiczny, nastawiony się na wstrząs, przypomnienie śmiertelności, kilka ponurych prawd o organizmie.
— Jezu, kurwa, Chryste — mówi ze swoim nienagannym, solennym akcentem.
Wyrażenie to zawsze wydawało się Landsmanowi dziwne; dałby niemało, żeby zobaczyć coś takiego.
Przez rozrzucone na podłodze szmaty — części szarego garnituru Landsmana i ręcznik kąpielowy — Bina przedziera się do nóg łóżka i ogarnia wzrokiem różową tapetę w bordowe flokowane girlandy, zielony dywan z przypadkowym wzorem tajemniczych plam i wypalonych dziur po papierosach, pustą butelkę, łuszczący się i obdrapany fornir mebli z płyty pilśniowej. Landsman patrzy na nią, wciąż z głową w nogach łóżka; jej przerażenie raczej go śmieszy, głównie dlatego, że w przeciwnym razie musiałby się wstydzić.
— Jak się mówi w esperanto „kupa gówna”? — pyta Bina. Podchodzi do fornirowanego stołu i spogląda na poszarpane zwoje zapiekanego makaronu, spoczywające w zatłuszczonym pudełku.
— Przynajmniej coś zjadłeś.
Obraca fotel do łóżka i stawia toboły na podłodze. Przygląda się fotelowi z bliska: jej mina niezbicie dowodzi, że miałaby ochotę potraktować go jakimś żrącym środkiem dezynfekującym ze swojej magicznej torby. W końcu jednak powoli opada na siedzenie. Ma na sobie szary garnitur z jakiejś śliskiej tkaniny, opalizującej lśniącą czernią, i jedwabny top w kolorze wiosennej zieleni. Twarz bez makijażu, z wyjątkiem dwóch smug ceglastej szminki na wargach; poranne wysiłki, by okiełznać bujne włosy spinkami i wsuwkami, o tej porze jeszcze zdają egzamin. Możliwe nawet, że Bina się wyspała w wąskim łóżeczku w swoim starym pokoju na pięterku dwurodzinnego domu na Wyspie Japońskiego, wsłuchana w stukot protezy pana Ojszera z parteru, ale cienie na jej zapadniętej twarzy raczej na to nie wskazują. Brwi znów się w siebie zaplątały, usta ściągnięte pod warstwą ceglastej szminki to dwumilimetrowa szrama.
— No więc jak się pani ma tego ranka, pani inspektor?
— Nie lubię czekać — oznajmiła Bina. — A zwłaszcza nie lubię czekać na ciebie.
— Może nie dosłyszałaś, co powiedziałem — mówi Landsman. — Odchodzę.
— To dziwne, ale ten konkretny idiotyzm, nawet powtarzany w kółko, jakoś nie poprawia mi nastroju.
— Bina, ja nie mogę dla ciebie pracować. Zastanów się, przecież to czysty obłęd. Właściwie powinienem się spodziewać, że wydział w tej sytuacji wpadnie na taki szaleńczy pomysł. Ale skoro jest aż tak źle, że dochodzi do czegoś takiego, to nie ma o czym mówić. Od tego ględzenia, że „trzeba grać do końca”, po prostu chce mi się rzygać. Nu, więc odchodzę. Po co ja ci jestem potrzebny? Zaetykietuj nasze sprawy na czarno. Zamknij i już. Kogo to obchodzi? To przecież tylko kupa martwych żydków.
— Jeszcze raz przejrzałam wszystkie akta — mówi Bina.
Landsman odnotowuje, że po tych wszystkich latach zachowała fascynującą zdolność ignorowania jego i jego czarnych nastrojów.
— I nie zauważyłam nic, co mogłoby wskazywać na związki z wierzbowerami. — Zanurza rękę w torbie, wyciąga paczkę broadwayów, wytrząsa jednego i wkłada go do ust. Następne dziesięć słów wymawia od niechcenia, co natychmiast wzbudza nieufność Landsmana. — No, może oprócz sprawy tego ćpuna, którego znalazłeś na dole.
— Dałaś mu czarną etykietkę — stwierdza Landsman bez emocji, jak przystało na policjanta. — Palić też zaczęłaś?
— Nikotyna, rtęć… — Bina odgarnia kosmyk włosów, zapala papierosa i wydmuchuje dym. — Gram do końca.
— Poczęstuj mnie.
Landsman bierze papierosa i siada prosto, starannie owinięty w togę pościeli. Bina zza kolejnego broadwaya lustruje Landsmana w całym jego splendorze: siwe włosy na piersiach, opona sadła w pasie, kościste kolana.
— Śpisz w gaciach i skarpetkach — mówi. — To u ciebie zawsze zły znak.
— Chyba mam chandrę — mówi Landsman. — Dopadła mnie zeszłego wieczoru.
— Zeszłego wieczoru?
— Może zeszłego roku.
Bina rozgląda się za czymś, co mogłoby posłużyć za popielniczkę.
— Pojechaliście wczoraj z Miśkiem na Wierzbowską Wyspę — pyta — żeby pogrzebać trochę w sprawie Laskera?
Właściwie nie ma sensu kłamać. Ale Landsman zbyt długo lekceważył rozkazy, by teraz zacząć mówić prawdę.
— Nie dzwonili do ciebie?
— Z Wierzbowskiej Wyspy? W sobotę rano? A kto miałby do mnie dzwonić w sobotę rano? — Jej oczy robią się chytre i zwężają się w kącikach. — A gdyby nawet, to co by powiedział?
— Przepraszam — mówi Landsman. — Wybacz. Dłużej nie wytrzymam.
Wstaje z łóżka, wlokąc za sobą prześcieradło, i okrążywszy tapczan, drepcze do maleńkiej łazienki, gdzie oprócz sedesu mieści się jeszcze umywalka, stalowe lustro i prysznic. Nie ma zasłonki, tylko dziura odpływu na środku podłogi. Landsman zamyka drzwi i długo, z prawdziwą przyjemnością oddaje mocz. Potem odkłada zapalonego papierosa na rezerwuar i energicznie szoruje twarz namydloną ściereczką. Na haczyku za drzwiami wisi szlafrok, biały w czerwone, zielone, żółte i czarne indiańskie wzory. Landsman wkłada go, mocno zawiązuje pasek i z papierosem w ustach patrzy na swoje odbicie w porysowanym stalowym prostokącie nad umywalką. To, co widzi, nie dostarcza mu żadnych niespodzianek ani nieznanych dotąd wrażeń, spuszcza więc wodę i wraca do pokoju.
— Bina — mówi. — Nie znałem tego człowieka. Pojawił się na mojej drodze, przypuszczalnie miałem szansę go poznać, ale z niej nie skorzystałem. Gdybyśmy nawiązali znajomość, kto wie, może zostalibyśmy przyjaciółmi? Miał swój romans z heroiną, co pewnie mu wystarczało. Zazwyczaj tak jest. Nieważne, czy go znałem, nieważne, czy mogliśmy się zestarzeć, trzymając się za rączki na kanapie w holu, to nie ma nic do rzeczy. Ktoś przyszedł do tego hotelu, mojego hotelu, i strzelił człowiekowi w tył głowy, gdy ten przebywał w krainie snów. I to mnie niepokoi. Odłóżmy więc na bok ogólne zastrzeżenia co do podstawowych założeń pojęcia zabójstwa, do których dochodziłem przez lata. Zapomnijmy o dobru i złu, o prawie i porządku, o procedurze policyjnej, o polityce wydziału, o Przejęciu, Żydach i Indianach. Ta nora to mój dom. Będę tu mieszkał jeszcze przez dwa miesiące, czy ile tam wypadnie. Ci wszyscy pechowcy, którzy płacą za rozkładany tapczan i kawałek blachy, przykręcony do ściany w łazience, to teraz moi ludzie, bez względu na to, jacy są. Szczerze przyznam, że nie bardzo ich lubię. Niektórzy są w porządku. Większość jest beznadziejna. Ale niech mnie szlag, jeśli pozwolę, żeby ktoś tu przychodził i strzelał im w łeb.
Bina przygotowała dwa kubki rozpuszczalnej kawy. Jeden wręcza Landsmanowi.
— Czarna i słodka — mówi. — Dobrze?
— Bina.
— Pracujesz samodzielnie. Czarna etykieta zostaje. Złapią cię, wpadniesz w jakieś gówno, Rudaszewscy połamią ci nogi, ja nie chcę nic o tym wiedzieć. — Wyciąga z torby harmonijkową teczkę, pękającą od skoroszytów, i kładzie ją na fornirowanym stoliku. — Sądówka wykonała tylko część roboty. Szpringer stoi w miejscu. Krew i włosy. Odciski palców. To niewiele. Balistyka się guzdrze.
— Dziękuję, Bina. Słuchaj, ten gość… On nie nazywał się Lasker. Ten gość…
Kładzie mu dłoń na ustach. Od trzech lat go nie dotykała. Stwierdzenie, że jej palce na wargach sprawiają, że ciemność znika, to pewna przesada. Ale drży w posadach, a przez szpary przesącza się światło.
— Nie chcę nic o tym wiedzieć — powtarza Bina. Zabiera dłoń, upija łyk kawy i krzywi się. — Fuj.
Odstawia kubek, dźwiga torbę i pod drzwiami przystaje, oglądając się na Landsmana. Ten stoi nieruchomo w szlafroku, który dostał od niej na trzydzieste piąte urodziny.
— Trzeba przyznać, że macie tupet — mówi Bina. — Nie do wiary, żeście tam z Miśkiem pojechali.
— Musieliśmy mu powiedzieć, że jego syn nie żyje.
— Jego syn.
— Mendel Szpilman. Jedyny syn rabina.
Bina otwiera usta i znów je zamyka, nie tyle zdumiona, ile zainteresowana. Zatapia zęby w informacji jak terier, wgryza się w soczystą, zakrwawioną kość, która ustępuje pod naciskiem jej mocnych szczęk. Landsman widzi, że Binie podoba się ten smak, niemniej dostrzega w jej oczach dobrze mu znany wyraz znużenia. Bina, myśli Landsman, nigdy nie utraci apetytu detektywa na ludzkie historie, na śledzenie ich wstecz od ostatecznego wybuchu przemocy do pierwszego błędu. Ale czasem ten głód zaczyna męczyć, nawet prawdziwego szamesa.
— I co powiedział rebe? — Bina z prawdziwym żalem puszcza klamkę u drzwi.
— Chyba był trochę rozgoryczony.
— Zdziwił się?
— Nieszczególnie, ale nie wiem, co miałoby z tego wynikać. Wygląda na to, że chłopak od lat był na równi pochyłej. Pytasz, czy moim zdaniem, Szpilman mógłby wpakować kulkę własnemu synowi? Teoretycznie, jasne, że tak. A tym bardziej Baronsztajn.
Martwy ciężar torby wali się na podłogę. Bina prostuje plecy i kręci obolałym ramieniem. Landsman mógłby zaproponować jej masaż, ale roztropnie się powstrzymuje.
— Pewnie zaraz ktoś zadzwoni — mówi Bina. — Baronsztajn. Gdy tylko na niebie pojawią się trzy gwiazdy.
— Gdyby próbował cię przekonywać, że jest załamany, bo Mendel Szpilman zniknął z horyzontu, to na twoim miejscu nie przywiązywałbym do tego większej wagi. Kiedy syn marnotrawny wraca, wszyscy są zachwyceni, z wyjątkiem faceta, który spał w jego pidżamie. — Landsman upija łyk kawy okropnie gorzkiej i słodkiej zarazem.
— Syn marnotrawny?
— Był jakby cudownym dzieckiem. Szachy. Tora. Języki. Dzisiaj słyszałem opowieść, że wyleczył pewną kobietę z raka, nie żebym w to wierzył, ale chyba wśród pejsatych krąży o nim mnóstwo takich opowieści. Że był cadykiem ha-Dor… Wiesz, kto to jest?
— Mniej więcej. Tak. W każdym razie wiem, co to znaczy — mówi Bina. Jej ojciec, Gurie Gelbfisz, to człowiek wykształcony w tradycyjnym sensie tego słowa, który część swej wiedzy przelał na jedyną córkę. — Sprawiedliwy w danym pokoleniu.
— No więc podobno taki facet, cadyk, zgłasza się do pracy w każdym pokoleniu od dwóch tysięcy lat, masz pojęcie? I przygląda się. Czeka. Aż pora będzie odpowiednia albo świat będzie odpowiedni, albo jak się czasem sądzi, odwrotnie, pora będzie nieodpowiednia, a świat najmniej odpowiedni z możliwych. O niektórych wiemy, większość jednak nie zwróciła naszej uwagi. Rzecz w tym, że cadyk ha-Dor to może być każdy.
— Otacza go ludzka niechęć i pogarda — mówi, a raczej recytuje Bina. — Jest pogrążony w smutku i nieobca mu żałość.
— No właśnie — potwierdza Landsman. — Każdy. Włóczęga. Uczony. Ćpun. Nawet szames.
— Pewnie tak — zgadza się Bina. Odtwarza w myślach drogę, jaką cudowny chłopiec wierzbowerów musiał przejść, by stać się ćpunem, zamordowanym w noclegowni na ulicy Maksa Nordaua. Wnioski z tej historii wyraźnie ją zasmucają. — W każdym razie cieszę się, że to nie ja.
— Już nie chcesz zbawiać świata?
— A kiedyś chciałam?
— Wydaje mi się, że tak, jak najbardziej.
Bina w zadumie pociera nos palcem, usiłując sobie przypomnieć.
— No, to chyba mi przeszło — oświadcza w końcu, ale Landsman nie jest przekonany. Nigdy nie zrezygnowała ze zbawiania świata: po prostu świat, który miała ochotę zbawiać, malał coraz bardziej, aż w końcu zaczął się mieścić w kapeluszu pewnego beznadziejnego gliniarza. — Teraz są już tylko gadające kurczaki.
Prawdopodobnie powinna skończyć na tej kwestii, jednak przez następnych piętnaście bezpowrotnie straconych sekund stoi oparta o framugę, patrząc, jak Landsman skubie postrzępiony pasek od szlafroka.
— Co powiesz Baronsztajnowi, kiedy zadzwoni? — pyta Landsman.
— Że się totalnie wyłamałeś i że dopilnuję, żebyś stanął przed komisją. Może będę musiała zabrać ci odznakę. Oczywiście, wyrażę stosowny sprzeciw, ale przez tego szomera z Towarzystwa Pogrzebowego, Spade’a, niech będzie przeklęte imię jego, nie mam zbyt dużego pola manewru. I ty też nie.
— Dobra, dzięki za ostrzeżenie — mówi Landsman. — Czuję się ostrzeżony.
— Nu, to co zamierzasz zrobić?
— Teraz? Teraz chcę przycisnąć matkę Szpilmana. Stary twierdzi, że Mendel nie kontaktował się z nikim z rodziny i z nikim nie rozmawiał. Ale z jakiegoś powodu nie mam ochoty wierzyć mu na słowo.
— Batszeba Szpilman. Będzie trudno ją przycisnąć — zauważa Bina. — Zwłaszcza mężczyźnie.
— To prawda — potwierdza Landsman tęsknie.
— Nie. Mejer, nic z tego. Zapomnij. Jesteś zdany na siebie.
— Będzie na pogrzebie. Wystarczy, że…
— Wystarczy — wpada mu w słowo Bina — że jeszcze dwa miesiące będę schodzić z drogi szomerom, pilnować swego tyłka i żyć tak, żeby nie wdepnąć w gówno.
— Z przyjemnością popilnuję twego tyłka — proponuje Landsman ze względu na stare dobre czasy.
— Ubieraj się — mówi Bina. — I wiesz co? Dla własnego dobra sprzątnij ten burdel. Rozejrzyj się tylko. Nie do wiary, że można tak mieszkać. Boże słodki, czy ty wstydu nie masz?
Kiedyś Bina Gelbfisz wierzyła w Mejera Landsmana. Albo przynajmniej wierzyła, że ich spotkanie ma sens, a małżeństwo jest skutkiem jakiegoś odgórnego zamysłu. Byli spleceni niczym para chromosomów, ale tam, gdzie Landsman widział tylko supeł, przypadkowy kłąb linii, Bina dostrzegała rękę Stwórcy Węzłów. I za tę wiarę Landsman odpłacił jej wiarą w Nicość.
— Tylko wtedy, kiedy widzę twoją twarz — odpowiada Landsman.