129784.fb2
Od weekendowego recepcjonisty Krankheita Landsman wyłudza pół tuzina papierosów, po czym od razu wypala trzy pod rząd, przez godzinę tkwiąc nad raportami w sprawie trupa z pokoju 208 i ich żałosną opowieścią o białku, kurzu i plamach tłuszczu. Tak jak mówiła Bina, nie ma tu nic nowego. Zabójca najwyraźniej był fachowcem, zręcznym szloserem, i nie zostawił po sobie żadnych śladów. Odciski palców zmarłego pasują do odcisków w kartotece, należących do Menachema-Mendla Szpilmana, który w ciągu ostatnich dziesięciu lat był siedmiokrotnie aresztowany za posiadanie/używanie narkotyków pod różnymi fałszywymi nazwiskami, na przykład Wilhelm Steinitz, Aron Nimzowitsch i Richard Reti. Tyle wiadomo.
Landsman zastanawia się, czy nie posłać na dół po piwo, jednak zamiast tego bierze gorący prysznic. Alkohol go zawiódł, mdli go na samą myśl o jedzeniu, a gdyby naprawdę chciał się zabić, to bądźmy szczerzy, już dawno by to zrobił. No dobra, jego praca to kpina — ale to wciąż praca. Oto prawdziwy sens grubej teczki, którą przyniosła Bina, wiadomość, którą przesłała mu z drugiej strony dzielącej ich przepaści polityki wydziału zabójstw, małżeńskiej obcości oraz karier zawodowych, zmierzających w przeciwnych kierunkach: „Po prostu rób swoje”.
Landsman uwalnia z plastikowego worka ostatni czysty garnitur, goli podbródek, szczotką doprowadza kapelusz do świeżości. Dzisiaj ma wolne, lecz wolne nic nie znaczy, dzisiaj nic nie znaczy, a nic znaczy tylko czysty garnitur, trzy kolejne broadwaye, drżenie kaca tuż za oczami, szelest szczotki na filcu kapelusza koloru whisky. No i niech będzie — także lekki zapach Biny w hotelowym pokoju, kwaśną woń kołnierzyka jej bluzki, werbenę mydła do rąk, majeranek pachy. Zjeżdżając windą, Landsman ma wrażenie, że umknął spod nadlatującego cienia spadającego fortepianu, jego uszy przepełnia jazzowy klangor klawiszy. Kciuk złoto-zielonego rypsowego krawata uciska jego krtań niczym skrupuły ciążące na nieczystym sumieniu, co wszakże przypomina mu, że jeszcze żyje. Kapelusz lśni jak foka.
Ulica Maksa Nordaua nie została odśnieżona; służby komunalne Sitka, zredukowane do minimum, skupiają się na wylotówkach i autostradzie. Landsman zostawia zatem super sporta w garażu, wyjmuje tylko z bagażnika gumowe kalosze i ostrożnie stąpając przez trzydziestocentymetrowe zaspy, wyrusza do Smażalni Pączków Mabuhay na ulicy Monastir.
Chiński pączek w filipińskim stylu, inaczej sztekele, to wielki dar Okręgu Sitka dla smakoszy całego świata. W obecnej formie próżno go szukać na Filipinach; żaden chiński łakomczuch nie rozpozna w nim produktu ojczystych smażalni. Sztekle, podobnie jak sumeryjski bóg burzy Jahwe, nie są wynalazkiem Żydów, niemniej bez Żydów i ich pragnień świat nie mógłby się cieszyć ani szteklami, ani Jahwe. Wałeczek smażonego ciasta, nie całkiem słodki i nie całkiem słony, obtoczony w cukrze, z chrupką skórką i delikatnym miąższem, utkanym z bąbelków powietrza — zanurza się coś takiego w papierowym kubku herbaty z mlekiem, zamyka oczy i przez dziesięć tłustych sekund dostrzega się możliwość istnienia rzeczy pięknych.
Tajnym mistrzem chińskiego pączka w filipińskim stylu jest Benito Taganes, właściciel i król dymiących kotłów Mabuhay. Lokal ten, mroczny, ciasny, niewidoczny z ulicy, pozostaje otwarty przez całą noc. Odcedza całą klientelę zamykanych barów i kawiarni, zbiera występnych i winnych przy spękanych blatach z laminatu, pulsuje od plotek przestępców i gliniarzy, sztarkierów i szlemielów, dziwek i nocnych marków. Przy wtórze skwierczenia tłuszczu, ryku wyciągów wentylacyjnych i lecących z magnetofonu ckliwych kundimanów z dzieciństwa Benita w Manili, goście swobodnie rozpowiadają swe sekrety. W powietrzu, łudząc zmysły, unosi się złocista mgiełka koszernego oleju. Któż by tu zdołał cokolwiek podsłuchać, skoro w uszach trzeszczy tłuszcz KosherFry i zawodzi Diomedes Maturan? A jednak Benito Taganes słyszy wszystko i wszystko pamięta. Benito na życzenie narysuje drzewo genealogiczne Aleksieja Lebiedzia, wodza rosyjskiej mafii, na którym, zamiast ciotek i wnuków, widnieć będą rekieterzy, rozwałki i konta w rajach podatkowych. Zaśpiewa kundimany o żonach wiernych mężom w więzieniu i mężach siedzących, bo wrobiły ich żony. Wie, kto trzyma w garażu głowę Futrzaka Markowa i który gliniarz od narkotyków bierze w łapę od Anatolija „Dzikiej Bestii” Moskowicza. I co więcej, nikt nie wie, że on wie, nikt z wyjątkiem Mejera Landsmana.
— Jeden pączek, reb Taganes — mówi Landsman, tupiąc energicznie, by otrząsnąć z kaloszy drżące białe płatki. Sobotnie popołudnie w Sitka leży martwe niczym niewydolny Mesjasz pod skręconą ścierką śniegu. Nikogo na chodnikach, na jezdni prawie żadnych samochodów. Lecz tutaj, w Smażalni Pączków Mabuhay, przy błyszczącym syntetycznym kontuarze kiwa się już kilku leserów, samotników bądź pijaków między napadami chlania, którzy wysysają herbatę z namoczonych sztekli, kalkulując koszty swoich przyszłych strasznych błędów.
— Tylko jeden? — pyta Benito, krępy, niski mężczyzna o skórze barwy serwowanej przez siebie herbaty z mlekiem i policzkach ospowatych jak dwa ciemne księżyce. Choć jego włosy są czarne, przekroczył już siedemdziesiątkę. W młodości był mistrzem wagi muszej w Luzon, a dzięki swym grubym palcom i tatuowanym ramionom grubości salami uchodzi za twardego zawodnika, co bywa przydatne w interesach. Tylko wielkie karmelowe oczy go zdradzają, skrywa je zatem pod powiekami i na ogół nie patrzy w twarz. Ale Landsman już w nie zajrzał: żeby prowadzić kapusia, trzeba umieć dojrzeć złamane serce pod najśmiertelniej obojętną miną. — Wygląda, panie śledczy, że pan zjeść dwa albo trzy.
Benito odpycha łokciem bratanka czy kuzyna, który obsługuje smażalnicę, i ruchem zaklinacza węży wpuszcza do oleju długie pasmo surowego ciasta. Kilka chwil później Landsman trzyma w ręku pękaty kawałek nieba w papierowej torbie.
— Mam informację, o którą prosiłeś, o siostrzenicy Oliwii — mówi Landsman z ustami pełnymi ciepłej cukrowej mazi.
Benito nalewa Landsmanowi herbaty, po czym skinieniem głowy wskazuje mu wyjście i nakłada kurtkę. Wychodzą. Dwa domy dalej Benito odpina od paska pęk kluczy i mozolnie otwiera ciężkie stalowe drzwi. W tych trzech schludnych pokoikach, gdzie unosi się gorzka woń witamin i gnijących gardenii, a na ścianie wisi portret Dietrich pędzla Warhola, Benito umieścił swoją kochankę Oliwię. Oliwia jest teraz nieobecna, gdyż ostatnio wciąż trafia do szpitala — śmierć w odcinkach, z których każdy kończy się nieznośnym zawieszeniem narracji. Benito wskazuje Landsmanowi czerwony skórzany fotel z białą lamówką. Oczywiście Landsman nie chce rozmawiać z Benitem o żadnej siostrzenicy Oliwii, ponadto Oliwia to wcale nie kobieta, ale Landsman jest jedynym człowiekiem, który zna prawdę o Benicie Taganesie, królu pączków. Wiele lat temu seryjny gwałciciel, niejaki Kohn, dobrał się do panny Oliwii Lagdameo i niespodziewanie odkrył jej tajemnicę. Lecz tego samego wieczoru Kohna czekała następna, kto wie, czy nie większa niespodzianka w postaci posterunkowego Landsmana, który zresztą zjawił się całkiem przypadkowo i rozkwasił Kohnowi gębę tak skutecznie, że skurwiel do końca życia mówił niewyraźnie. Nie pieniądze zatem, lecz mieszanka wdzięczności i wstydu leży u źródeł potoku informacji, płynącego od Benita do człowieka, który ocalił Oliwię.
— Słyszałeś o synu Heskela Szpilmana? — pyta Landsman, odstawiając na stolik pączki i kubek z herbatą. — O chłopaku imieniem Mendel?
Benito stoi z rękami splecionymi na plecach, jak uczniak wyrwany do recytacji wiersza.
— Zdarzało się, tyle lat — mówi. — To ćpun, nie?
Landsman unosi krzaczastą brew. Nie odpowiada się na pytania kapusia, zwłaszcza retoryczne.
— Mendel Szpilman — decyduje się kontynuować Benito. — Może ja go widziałem kilka raz. Śmieszny gość. Gada trochę w tagalog. Śpiewa filipiński piosenek. Co się stało, on nie martwy?
Landsman w dalszym ciągu milczy; lubi Benny’ego Taganesa i wyciągając z niego informacje, zawsze czuje się trochę jak cham. By zatuszować kłopotliwą ciszę, odgryza kawałek sztekla. Pączek wciąż jest ciepły, leciutko pachnie wanilią, a skórka chrupie między zębami jak skorupka karmelu na budyniu. Landsman błyskawicznie go pożera, czemu Benito przygląda się z chłodną uwagą, niczym dyrygent przesłuchujący flecistę.
— Bardzo dobre, Benny.
— Błagam, panie śledczy, pan mnie nie obraża.
— Przepraszam.
— Wiem, że dobry.
— Super.
— Nic w pana życiu się z tym nie równa.
Prawdziwość tego zdania bije w oczy do tego stopnia, że Landsmanowi zbiera się na płacz, więc dla niepoznaki zjada kolejnego pączka.
— Ktoś szukał ten żydek — mówi Benito chropawym, lecz płynnym żydowskim. — Dwa, trzy miesiące temu. Dwa ktoś.
— Widziałeś ich?
Benito wzrusza ramionami. Jego taktyka i sposób działania pozostaje dla Landsmana tajemnicą: ci wszyscy kuzyni, bratankowie i cała siatka podkapusiów.
— Ktoś ich widział — mówi. — Może i ja?
— Pejsaci?
Benito zastanawia się przez dłuższą chwilę; Landsman widzi, że gość podchodzi do pytania naukowo, nieledwie je smakuje. Po chwili kręci głową powoli i stanowczo.
— Pejsaci nie — mówi. — Ale brodaci.
— Brodaci? Chcesz powiedzieć, że religijne typy?
— Małe jarmułki. Schludne brody. Młodzi.
— Rosjanie? Akcent?
— Jeśli ja tylko słyszał o tych ludziach, to ten, co mi powiedział, nie mówił o akcent. Jeśli ja sam ich widział, to nie pamiętam, sorry. Hej, o co chodzi, dlaczemu pan nic nie pisze, panie śledczy?
Na początku ich współpracy Landsman specjalnie wszystko zapisywał, żeby podkreślić, że traktuje Benita bardzo serio. Teraz więc wyciąga notes i pośpiesznie gryzmoli kilka linijek. Nie jest pewien, co o tym myśleć — dwóch schludnych Żydów, religijnych, ale nie pejsatych.
— A o co pytali, dokładnie, proszę?
— Miejsce pobytu. Informacja.
— I ktoś im powiedział?
— Nie w Pączkach Mabuhay. Nie Taganes.
Szojfer Benita dzwoni. Benito otwiera go i przykłada do ucha. Z linii wokół jego ust znika wszelka surowość, jego rysy zaczynają upodabniać się do oczu, stają się miękkie, przepełnione uczuciem. Czule trajkocze coś w tagalog; Landsman podchwytuje muczący dźwięk swojego nazwiska.
— Jak się czuje Oliwia? — pyta, gdy Benito zamyka telefon i nakłada na twarz maskę zimnego gipsu.
— Nie może jeść — odpowiada. — Koniec ze szteklami.
— Wielka szkoda.
Skończyli. Landsman wstaje, chowa notes do tylnej kieszeni i zjada ostatni kęs. Taki silny i szczęśliwy nie czuł się od wielu tygodni, a może i miesięcy. Śmierć Mendla Szpilmana ma w sobie coś konkretnego, co każe mu się otrząsnąć z kurzu i pajęczyn. Chyba że to przez pączek. Są już w drzwiach, gdy Benito kładzie mu dłoń na ramieniu.
— Dlaczego pan nie pyta o więcej, panie śledczy?
— A o co chciałbyś, żebym zapytał? — Landsman marszczy czoło, po czym niepewnie dobiera pytanie: — Coś dzisiaj słyszałeś? Coś z Wierzbowskiej Wyspy? — Trudno to sobie wyobrazić, jednak nie jest wykluczone, że niezadowolenie wierzbowerów z odwiedzin Landsmana u rabina dotarło już do wiadomości ogółu.
— Z Wierzbowskiej Wyspy? Nie, co innego. Ciągle pan szuka za sprawą Zylberblata?
Śledztwo w sprawie zabójstwa Wiktora Zylberblata należy do tych, które Landsman i Miśko powinni zamknąć jeszcze przed odejściem. Zginął w marcu, zakłuty nożem przed knajpą Hofbrau w starej niemieckiej dzielnicy Nachtasyl, kilka przecznic stąd. Nóż, którym go zabito, był mały i tępy; wyglądało to na zabójstwo bez premedytacji.
— Ktoś widział brata — mówi Benito Taganes. — Rafi. Kręci się tutaj.
Nikt nie żałował Wiktora, a już najmniej jego brat Rafael. Wiktor znęcał się nad Rafim, oszukiwał go, poniżał, dobierał się do jego kobiety i do jego pieniędzy. Po śmierci Wiktora Rafi wyjechał z miasta w niewiadomym kierunku. Dowody łączące go z nożem są w najlepszym razie nieprzekonujące. Dwóch świadków, połowicznie wiarygodnych, zeznało, że dwie godziny przed morderstwem brata i tuż po nim znajdował się czterdzieści mil od Nachtasylu. Ale Rafael Zylberblat ma długą i monotonną kartotekę, więc, myśli Landsman, na sprawcę świetnie się nadaje, zwłaszcza zważywszy na obniżenie standardów wskutek nowej polityki wydziału.
— Kręci się gdzie? — pyta Landsman. Ta informacja jest niczym łyk gorącej kawy. Landsman czuje wręcz, jak całym sobą, niczym stufuntowy wąż boa, pozbawia wolności Rafaela Zylberblata.
— Sklep Big Macher, ten, co go już nie ma, w Granitowy Potok. Ktoś widział, jak wchodzi i wychodzi. Coś nosił. Butla propanu. Może on mieszka w pusty sklep.
— Dzięki, Benny — mówi Landsman. — Sprawdzę.
Landsman wychodzi, lecz Benito znów łapie go za rękaw i po ojcowsku gładzi klapy jego płaszcza, strzepując drobiny cukru i cynamonu.
— Pana żona — mówi. — Znowu tutaj?
— W całej swojej wspaniałości.
— Miła pani. Benny mówi dzień dobry.
— Powiem jej, żeby wpadła.
— Ee, nic jej pan nie powie. — Benito szczerzy zęby w uśmiechu. — Teraz ona pański szef.
— Zawsze była moim szefem — mówi Landsman. — Teraz po prostu została nim oficjalnie.
Uśmiech blednie i Landsman odwraca wzrok, żeby nie widzieć smutku w oczach Benita Taganesa. Żona Benita jest milkliwą kobietą bez wyrazu, lecz panna Oliwia w pełni rozkwitu była szefową połowy świata.
— Lepiej dla pana — mówi Benito. — Pan potrzebuje.