129784.fb2
Tysiące gości, niektórzy aż z Miami Beach i Buenos Aires. Siedem przyczep cateringowych i ciężarówka Volvo pełna jedzenia i picia. Hałdy prezentów, łupów, danin, ogromne jak Góry Baranowa. Trzy dni postu i modlitwy. Cała klezmerska rodzina Muzykantów, niemal pół orkiestry symfonicznej. Wszyscy Rudaszewscy, co do jednego, nawet wiecznie pijany pradziadek, strzelający na oślep ze starożytnego nagana. Tydzień przed wielkim wydarzeniem tak wielu ludzi czekało na błogosławieństwo pana młodego, że kolejka kilkakrotnie okrężała hol, wychodziła za drzwi, skręcała za róg i ciągnęła aleją Ringelbluma przez dwie przecznice. Dniem i nocą dom tonął w jazgotliwej kipieli, w tumulcie motłochu rwącego się do rewolucji.
Godzinę przed ślubem wciąż na niego czekali. Ulicę przepełniał tłum kapeluszy i mokrych, śliskich parasoli. Szanse, że się z nimi spotka, wysłucha ich próśb i żalów, były coraz mniejsze, jednak nikt niczego nie wiedział na pewno: niespodziewane posunięcia leżały w naturze Mendla.
Stała właśnie przy oknie, zerkając zza firanki na petentów, gdy dziewczyna przyszła, żeby powiedzieć, że Mendel gdzieś przepadł, ale chcą się z nią zobaczyć dwie panie. Okna sypialni pani Szpilman wychodziły na boczne podwórko, lecz w prześwicie między domami widziała narożnik, kapelusze i błyszczące na deszczu parasole. Żydów stłoczonych jak śledzie w beczce, przesiąkniętych tęsknotą za widokiem Mendla.
Dzień ślubu, dzień pogrzebu.
— Przepadł? — powtórzyła, nie odwracając się od okna. Ogarnęło ją znane ze snu uczucie daremności i spełnienia zarazem. Pytanie nie miało sensu, a przecież była to jedyna rzecz, o którą mogła zapytać: — Jak to przepadł?
— Nie wiadomo, proszę pani. Od wczoraj nikt go nie widział.
— Od wczoraj.
— Od dziś rano.
Wczoraj czyniła honory na forszpilu, wydanym dla córki rabina sztrakencerów. Wspaniała partia. Starannie wykształcona młoda dama, piękna dziewczyna o ognistym temperamencie, którego brakowało siostrom Mendla, lecz który o czym jego matka świetnie wiedziała, syn bardzo podziwiał w niej samej. Oczywiście narzeczona, choć doskonała, nie była odpowiednia — pani Szpilman zdawała sobie z tego sprawę. Już zanim pokojówka przyszła powiedzieć, że nie potrafią znaleźć Mendla, który podobno przepadł w nocy, pani Szpilman miała pełną świadomość, że żadna narzeczona, choćby nie wiadomo jak zdolna, piękna i ognista, nigdy nie będzie odpowiednia dla jej syna. Ale pewien niedobór, pewna luka jest nieuchronna, czyż nie? Między związkiem, który zaplanował Przenajświętszy, niech błogosławione będzie Imię Jego, a rzeczywistą sytuacją pod chupą, między przykazaniem a jego przestrzeganiem, między niebem a ziemią, mężem a żoną, Syjonem a Żydem. Ta luka nazywa się „świat”. Dopiero przyjście Mesjasza może ją zasypać, zlikwidować, znieść wszelkie odstępy, podziały i odległości. Do tego czasu, błogosławione niech będzie Imię Jego, przez lukę przeskakują czasem pojedyncze iskry, drobiny światła, coś w rodzaju wyładowań elektrycznych. I za ich przelotny błysk winniśmy być wdzięczni.
Tak w każdym razie zamierzała przedstawić rzecz Mendlowi, gdyby kiedykolwiek szukał u niej rady w kwestii zaślubin z córką rabina sztrakencerów.
— Pani mąż nieźle zły — powiedziała Betty, jak wszystkie pokojówki pochodząca z Filipin.
— Co powiedział?
— Nic nie powiedział, proszę pani. Stąd wiem, że on zły. Wysyła ludzi, żeby szukać wszędzie. Dzwonić do burmistrza.
Pani Szpilman odwróciła się od okna, czując, że w żołądku powoli wzbiera jej zdanie: „I musieli odwołać ślub”. Betty podnosiła z tureckiego dywanu zwoje bibułki.
— Jakie panie? — zapytała pani Szpilman. — Kim są? Z Wierzbowa?
— Jedna może tak. Druga nie. Mówią tylko, że mają nadzieję porozmawiać.
— Gdzie?
— Na dole w pani gabinecie. Jedna cała na czarno, z woalką na twarz. Wygląda, jakby może jej mąż właśnie umarł.
Pani Szpilman już nie pamięta, kiedy pierwsze beznadziejne przypadki, pierwsi śmiertelnie chorzy zaczęli szukać kontaktu z Mendlem. Być może najpierw przychodzili ukradkiem, od kuchni, zwabieni relacjami którejś ze służących. Była na przykład pewna pokojówka, bezpłodna wskutek spapranej operacji, którą przeszła w Cebu jako mała dziewczynka. Mendel wziął laleczkę, taką, jakie robił dla swoich sióstr z filcu i klamerek do bielizny, wpiął między jej drewniane nóżki wypisane ołówkiem błogosławieństwo i włożył dziewczynie do kieszeni. Dziesięć miesięcy później Remedios urodziła syna. No a Dow-Ben Gurski, ich kierowca, potajemnie zadłużony na dziesięć tysięcy dolarów u rosyjskiego łamignata? Mendel z własnej inicjatywy wręczył Gurskiemu pięciodolarowy banknot, wyrażając nadzieję, że to pomoże. I dwa dni później Gurski dostał wiadomość od prawnika z St. Louis, że wuj, którego nawet nie znał, zapisał mu w spadku pół miliona dolarów. Kiedy Mendel przystępował do bar micwy, wszyscy ci chorzy, umierający, osieroceni, ci rodzice śmiertelnie chorych dzieci, byli już prawdziwym utrapieniem. Nachodzili go w dzień i w nocy, błagali i żebrali. Pani Szpilman podjęła kroki, by chronić syna, ustaliła godziny i warunki. Ale chłopiec miał dar. A istota daru polega na tym, że trzeba go dawać bez końca.
— Nie mogę ich teraz przyjąć — powiedziała pani Szpilman, siadając na swym wąskim łóżku, przykrytym białą aksamitną narzutą, ze stosem poduszek wyhaftowanych, jeszcze zanim Mendel się urodził. — Tych twoich pań. — Czasem kobiety, nie mogąc się dostać do Mendla, przychodziły do niej, rebecyn, ona zaś udzielała im błogosławieństwa, jak potrafiła, czerpiąc z tych niewielkich środków, które miała do dyspozycji. — Betty, muszę skończyć się ubierać. Ślub jest za godzinę. Za godzinę! Znajdą go, na pewno.
Od lat spodziewała się, że on ją zdradzi, odkąd po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że jest tym, kim jest. To dla matki przerażające słowo, przywodzące na myśl kruchość, bezbronność, osaczenie przez drapieżniki. Nic nie chroni takiego pisklęcia z wyjątkiem piór — piór i umiejętności latania. Latania przede wszystkim. Zrozumiała to, jeszcze zanim on sam to pojął. Wdychała tę wiedzę z jego miękkiego dziecięcego karczka, odczytywała ukryty tekst z kościstych, okrytych meszkiem kolan poniżej krótkich spodenek, ze sposobu, w jaki słysząc pochwały, delikatnie, po dziewczęcemu spuszczał wzrok. A potem, kiedy podrósł, mimo jego starań nie mogła nie zauważyć, że się peszył, tracił język w gębie, powściągał swój ogień, gdy do pokoju wchodził brat stryjeczny albo któryś z Rudaszewskich.
Obserwowała swego Mendele przez cały okres swatów, zaręczyn, organizowania zaślubin, szukając oznak obawy lub niechęci. On jednak wiernie spełniał swoje obowiązki i jej plany. Owszem, bywał sarkastyczny, czasem nawet zuchwale drwił z jej niezłomnego przeświadczenia, że On, błogosławione niech będzie święte Imię Jego, bawi się w swaty jak jakaś stara hausfrau i łączy dusze nienarodzonych. Kiedyś chwycił skrawek białego tiulu, porzucony w jej saloniku przez jedną z córek, okrył nim głowę i do złudzenia naśladując głos narzeczonej, wyliczył wszystkie fizyczne wady Mendla Szpilmana. Zebrani pękali ze śmiechu, lecz ona poczuła w sercu lekki, ptasi trzepot lęku. Ale z wyjątkiem tego momentu był taki jak zwykle, bezgranicznie oddany sześciuset trzynastu przykazaniom, studiom Tory i Talmudu, rodzicom oraz wiernym, dla których pozostał gwiazdą przewodnią. Nie, nawet teraz Mendel po prostu musiał się odnaleźć.
Wciągnęła pończochy, zapięła suknię, poprawiła halkę. Następnie włożyła na głowę perukę, zamówioną specjalnie na ten ślub za astronomiczną sumę trzech tysięcy dolarów. Było to prawdziwe arcydzieło, korona popielatoblond warkoczy z rudozłotymi refleksami, takich, jakie miała w młodości. Osadziła ten wór pieniędzy na ostrzyżonej czaszce i wtedy ogarnęła ją panika.
Na podręcznym stoliku stał telefon bez tarczy; gdyby podniosła słuchawkę, identyczny telefon zadzwoniłby w gabinecie jej męża. Przez dziesięć lat mieszkania w tym domu użyła go tylko trzykrotnie, raz powodowana bólem, dwa razy — gniewem. Nad telefonem wisiało zdjęcie jej dziadka ósmego rabina, babki oraz matki w wieku lat pięciu lub sześciu, upozowanych pod tekturową wierzbą na brzegu malowanego strumyka. Czarne ubrania, biała broda dziadka rozwiana niczym marzycielski obłok, a wszystko to osnute promiennym pyłem czasu, jaki okrywa zmarłych na starych fotografiach. W grupie tej brakowało brata matki, którego imię uchodziło za przekleństwo tak potężne, że nie wolno go było wymawiać. Nigdy nie poznała okoliczności owej słynnej apostazji, wiedziała tylko, że wszystko zaczęło się od książki zatytułowanej Tajemnicza wyspa, sekretnie przechowywanej w szufladzie, kulminację zaś stanowiło doniesienie, że widziano wuja na ulicy w Warszawie bez brody, za to w słomkowym kapeluszu — rzecz bardziej skandaliczna niż jakakolwiek francuska powieść.
Położyła dłoń na telefonie bez tarczy. Czuła panikę we wnętrznościach, panikę w zębach.
— Nie podniósłbym słuchawki, nawet gdybym mógł — odezwał się mąż tuż za jej plecami. — Skoro chcesz złamać przepisy szabatu, niech twój grzech przynajmniej nie idzie na marne.
Choć nie był jeszcze wówczas tak krągły i blady, jakim się stał w późniejszych latach, jednak stojąc w drzwiach jej sypialni, budził zdumienie, jakby na niebie wzeszedł drugi księżyc. Obrzucił spojrzeniem haftowane serwetki na fotelach, zielony lambrekin, biały jedwabny przestwór łóżka, słoiczki i flakony. Widziała, że dokłada starań, by zachować na ustach drwiący uśmieszek, jednak w gruncie rzeczy jego mina wyrażała dziwną mieszankę odrazy i zachłannej ciekawości. Przypomniała sobie grymas, którym niegdyś powitał wysłannika dalekiego dworu z Etiopii czy Jemenu, sarniookiego rabina w wielobarwnym kaftanie. Tamten niemożliwy rabin ze swą dziwaczną Torą oraz królestwo kobiet — obie te rzeczy zaliczały się do boskich kaprysów, meandrów Jego myśli, tak zawiłych, że próba ich zrozumienia bądź nawet wyobrażenia graniczyła z herezją.
Im dłużej rebe stał, tym mniej wydawał się rozbawiony, a bardziej zagubiony. W końcu zlitowała się nad nim. To nie było miejsce dla niego. Fakt, że przywędrował aż tutaj, do tej krainy haftowanych poduszek i wody różanej, dawał pojęcie o ogromie niestosowności, która rozlała się plamą po całym dniu.
— Usiądź — powiedziała. — Proszę.
Wdzięczny, z wolna naraził na szwank jej fotel.
— Odnajdziemy go — powiedział głosem cichym i złowieszczym.
Nie spodobał się jej wygląd męża. Świadom, że jego tusza może budzić obrzydzenie, na ogół skrupulatnie przestrzegał osobistej schludności. Lecz dziś pończochy miał pomarszczone, koszulę krzywo zapiętą, na policzki wystąpiły mu plamy zmęczenia, a wąsiki sterczały na boki, jakby przed chwilą za nie szarpał.
— Wybacz, kochanie — powiedziała. Otworzyła drzwi garderoby i weszła do środka. Gardziła ciemnymi kolorami, tak lubianymi przez Wierzbowskie kobiety z jej pokolenia; pomieszczenie, w którym się znalazła, zawieszone było tkaninami w barwach indygo, fioletu, heliotropu. Przysiadła na pufie z marszczoną falbaną do podłogi, po czym stopą w samej pończosze przymknęła drzwi, zostawiając szparę szerokości mniej więcej cala. — Mam nadzieję, że nie masz mi za złe. Tak będzie lepiej.
— Odnajdziemy go — powtórzył jej mąż, już bardziej rzeczowo, uspokajając nie tylko siebie, ale i ją.
— Lepiej, żeby się znalazł — powiedziała. — Żebym mogła go zabić.
— Uspokój się.
— Przecież mówię spokojnie. Może się upił? Było jakieś pijaństwo?
— Pościł. Czuł się dobrze. A jaką naukę wygłosił nam wczoraj o Parszat Chajej Sara! Elektryzującą! Wzruszyłby nawet umarłego! Lecz kiedy skończył, twarz miał zalaną łzami. Powiedział, że potrzebuje powietrza. Od tamtej pory nikt go nie widział.
— Zabiję go.
Z sypialni nie dobiegła żadna odpowiedź, jedynie chrypliwy oddech, równomierny, nieubłagany. Pożałowała swej groźby. W jej ustach była to czysta retoryka, jednakże w jego umyśle, w tej bibliotece, zamkniętej w kościanej puszce czaszki, mogła nabrać niebezpiecznych cech intencji.
— Wiesz może przypadkiem, gdzie on jest? — zapytał jej mąż po chwili, tonem tak lekkim, że aż groźnym.
— Skąd miałabym wiedzieć?
— Rozmawia z tobą. Przychodzi tutaj, żeby się z tobą zobaczyć.
— Nigdy.
— Wiem, że tak jest.
— A niby skąd wiesz? Chyba że każesz donosić moim pokojówkom.
Jego milczenie potwierdziło ogrom zepsucia służby. Poczuła przypływ cudownej determinacji, by już nigdy nie opuścić garderoby.
— Nie przyszedłem tutaj się spierać lub robić ci wymówki. Przeciwnie, miałem nadzieję, że otrzymam porcję twej zwykłej chłodnej rozwagi. Ale skoro już tu jestem, wbrew swemu osądowi jako mężczyzny i rabina, lecz z pełną świadomością swego pojmowania ojcostwa, czuję się zmuszony jednak zgłosić pretensję.
— O co?
— O jego… odmienność. Wynaturzenie. Skazę. To twoja wina. Syn taki jak ten to owoc matczynego drzewa.
— Podejdź do okna — powiedziała. — Zerknij zza firanki. Popatrz na tych biednych wielbicieli, głupców, złamanych żydków, którzy przyszli po błogosławieństwo, którego ty, z całą swoją uczonością, z całą swoją władzą, nigdy, przenigdy nie byłbyś w stanie im udzielić. Nigdy w życiu. Nie żeby ta niemożność kiedykolwiek cię powstrzymywała.
— Udzielam innego typu błogosławieństw.
— Popatrz na nich!
— Sama na nich popatrz. Wyjdź z tej szafy i spójrz.
— Widziałam — odparła przez zęby. — Wszyscy mają jakąś skazę.
— Ale ją ukrywają. Ze skromności, pokory i bojaźni bożej. Bóg nakazuje nam nosić kapelusz w Jego obecności. Nie wolno stać przed Nim z gołą głową.
Dobiegło ją skrzypienie i zgrzytanie fotela oraz szuranie obutych w pantofle stóp. Usłyszała, jak strzela i chrzęści uszkodzony staw w lewym biodrze męża. Stęknął z bólu.
— Niczego więcej od Mendla nie wymagam — ciągnął. — To, co człowiek myśli i czuje, nie ma znaczenia ani dla mnie, ani dla Boga. Wiatr nie dba o to, czy chorągiewka jest czerwona, czy niebieska.
— Albo różowa.
Znów zapadło milczenie. Tym razem było jakby mniej naładowane, jakby doszedł do jakiegoś wniosku lub przypominał sobie, że kiedyś być może jej żarciki bardziej go bawiły.
— Odnajdę go — powiedział. — Usiądziemy razem i powiem mu, co wiem. Wytłumaczę, że póki jest posłuszny Bogu i Jego przykazaniom, dopóki żyje uczciwie, zawsze będzie tu dla niego miejsce. Że ja pierwszy nie odwrócę się plecami. Że jeśli nas porzuci, to będzie jego wybór.
— Czy można być cadykiem ha-Dor i jednocześnie ukrywać się przed samym sobą i całym światem?
— Cadyk ha-Dor zawsze żyje w ukryciu. Taka jest jego natura. Może powinienem mu to wyjaśnić. Powiedzieć, że te… te uczucia, z którymi się zmaga, stanowią swego rodzaju dowód, że nadaje się do tej roli.
— Może nie przed małżeństwem ucieka — zauważyła. — Może nie ono go przeraża. I nie ono zatruwa mu życie. — Zdanie, którego nigdy nie powiedziała mężowi, zajęło zwykłą pozycję na czubku jej języka. Od czterdziestu lat układała, szlifowała i odrzucała w myślach jego fragmenty jak strofy poematu, skomponowane przez więźnia, któremu odmawia się papieru i pióra. — Może istnieje inne samooszustwo, z którym nie może się pogodzić.
— Nie ma wyboru — odrzekł jej mąż. — Nawet jeżeli popadł w niewiarę. Nawet jeśli zostając tutaj, naraża się na obłudę i frazesy. Nie można pozwolić, by człowiek o takich uzdolnieniach, takich talentach, poruszał się, żył i ryzykował swój los w nieczystym świecie na zewnątrz. Dla wszystkich stanowiłby zagrożenie. A zwłaszcza dla siebie.
— Nie o takim samooszustwie mówię. Chodzi mi o to… które uprawiają wszyscy wierzbowerzy.
Zapadła cisza, ani lekka, ani ciężka, lecz złowieszcza, ogromna cisza sterowca tuż przed wyładowaniem elektryczności statycznej.
— Nic mi nie wiadomo — rzekł w końcu — o żadnych innych wyzwaniach, którym Mendel musiałby stawiać czoło.
Pozwoliła, by jej zdanie zamarło; zbyt długo biegła w powietrzu, by teraz spoglądać w dół dłużej niż sekundę.
— A więc trzeba go tu zatrzymać — powiedziała. — Za jego zgodą lub bez niej.
— Uwierz mi, moja droga. I zrozum mnie dobrze. Alternatywa byłaby znacznie gorsza.
Zachwiała się, lecz zaraz się opanowała i wypadła z garderoby — chciała zobaczyć wyraz jego oczu w chwili, kiedy jak uznała, groził własnemu synowi śmiercią za to, że był taki, jakim spodobało się go stworzyć Panu Bogu. Ale mąż już odpłynął, bezszelestnie jak sterowiec. Na jego miejscu ujrzała Betty, która znów przyszła powtórzyć, że nieznajome proszą o przyjęcie. Betty była dobrą służącą, ale jak większość Filipinek uwielbiała skandale i nie umiała ukryć zachwytu nowinami.
— Jedna, proszę pani, mówi, że ma wiadomość od Mendla — trajkotała pośpiesznie. — Mówi, że przepraszam, ale on nie wróci do domu. Ślub dzisiaj nie będzie!
— On wróci — odparła pani Szpilman, walcząc z pragnieniem spoliczkowania Betty. — Mendel nigdy… — Powstrzymała się przed wymówieniem słów: „Mendel nigdy by nie odszedł bez pożegnania”.
Kobieta, która przyniosła wiadomość od jej syna, nie pochodziła z Wierzbowa. Była to nowoczesna Żydówka, przez szacunek dla gospodarzy ubrana skromnie w długą wzorzystą spódnicę i stylową ciemną pelerynę, ciemnowłosa i ciemnooka dama, dziesięć lub piętnaście lat starsza od pani Szpilman, z wyraźnymi śladami wielkiej piękności. Na widok gospodyni zerwała się z rozłożystego fotela pod oknem i podała nazwisko Bruch. Jej towarzyszka, pulchna i sądząc z wyglądu, bardzo pobożna, być może z Satmaru, miała na sobie długą czarną sukienkę, czarne pończochy i kapelusz z szerokim rondem, naciśnięty na tandentny szajtel. Biedactwo, pończochy jej opadały, sztrasowa sprzączka przy wstążce kapelusza ledwie się trzymała, woalka z lewej strony podwijała się w sposób, który wzbudził litość pani Szpilman. Patrząc na tę zaniedbaną istotę, na chwilę zapomniała o okropnej nowinie, która przywiodła te kobiety do jej domu. Błogosławieństwo wezbrało w niej z tak przemożną siłą, że z trudem się opanowała. Pragnęła wziąć nieszczęsną w ramiona i złożyć na jej głowie pocałunek, który doszczętnie wypaliłby smutek. Ciekawe, pomyślała, czy Mendel czuje się tak przez cały czas.
— Co to za bzdury? — zapytała. — Proszę siadać.
— Bardzo nam przykro, pani Szpilman — powiedziała ta Bruch, przysiadając na brzeżku fotela, jakby demonstrowała, że nie zamierza zostać ani chwili dłużej, niż to konieczne.
— Widziała pani Mendla?
— Tak.
— Gdzie on jest?
— U przyjaciela. Nie zabawi tam długo.
— Wróci.
— Nie. Nie, pani Szpilman, bardzo mi przykro. Ale przez tę osobę będzie pani mogła kontaktować się z Mendlem. Kiedy tylko zajdzie potrzeba. Gdziekolwiek on będzie.
— Jaką osobę? Kim jest ten przyjaciel, proszę mówić!
— Jeśli pani powiem, będzie pani musiała zatrzymać tę informację dla siebie. Mendel powiedział — zerknęła na towarzyszkę, jakby szukając moralnego wsparcia, by przebrnąć przez kilka następnych słów — że w przeciwnym razie już nigdy się do pani nie odezwie.
— Ależ moja droga, ja wcale nie chcę, żeby on się do mnie odzywał — oświadczyła pani Szpilman. — Więc mówienie mi, gdzie on jest, nie ma sensu, prawda?
— Chyba nie.
— Tyle że jeśli mi tego natychmiast nie powiesz, to każę cię odesłać do Warsztatu Rudaszewskich, żeby wydobyli z ciebie tę informację, jak uznają za stosowne.
— Ależ proszę pani, ja się wcale nie boję — odparła ta Bruch, a w jej głosie zabrzmiał zaskakujący cień uśmiechu.
— Nie? A czemuż to?
— Bo Mendel mi powiedział, że nie trzeba.
Wyczuła jego uspokajający wpływ, usłyszała jego echo w słowach i zachowaniu tej Bruch; nastrój lekkiej kpiny, rozbawienia, które Mendel narzucał wszelkim stosunkom z matką, a także z budzącym postrach ojcem. Pani Szpilman zawsze sądziła, że to tkwiący w nim diabełek, ale teraz zrozumiała, że to po prostu obrona, sposób na przetrwanie. Piórka pisklęcia.
— A to dopiero! On pani mówi, że nie trzeba się bać! Po tym, jak uciekł od rodziny i obowiązków! Czemu sam na sobie nie wypróbuje tych swoich czarów? Patrzcie państwo! Może by wreszcie przywlókł do domu swoje żałosne, tchórzliwe cielsko i oszczędził rodzinie hańby i wstydu, że już nie wspomnę o tej ślicznej, niewinnej dziewczynie!
— Ach, zrobiłby to, gdyby mógł — zapewniła pani Bruch, a siedząca obok wdowa tylko westchnęła ciężko. — Naprawdę w to wierzę, pani Szpilman.
— A czemuż to nie może? No, proszę mówić!
— Pani wie.
— Ja nic nie wiem.
Ale wiedziała. Te dwie kobiety, które przyszły popatrzeć, jak ona płacze, najwyraźniej też wiedziały. Pani Szpilman gwałtownie opadła na białe krzesełko w stylu Ludwika XIV z haftowanym obiciem, nie zważając, że gniecie sobie jedwabną suknię, ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła łzami. Ze wstydu i poniżenia. Z żalu za zmarnowanymi miesiącami, latami planów, nadziei i narad, nieskończonych posłannictw i wizyt między dworami wierzbowerów i sztrakencerów. Ale przede wszystkim, wyznaje to szczerze, płakała nad sobą. Albowiem ze swoją zwykłą determinacją postanowiła, że już nigdy, przenigdy nie zobaczy swego ukochanego jedynaka.
Ależ z niej była egoistka! Dopiero później przyszło jej do głowy, że chociaż przez chwilę powinna pożałować świata, którego Mendel nie mógł już zbawić.
Płakała kilka minut, gdy wtem niechlujna wdowa z drugiego fotela wstała i podeszła do niej.
— Proszę — odezwała się grubym głosem i położyła na ramieniu pani Szpilman ciężką dłoń, porośniętą z wierzchu delikatnymi złotymi włoskami. Nie do wiary, że zaledwie dwadzieścia lat temu coś takiego mieściło się w ustach pani Szpilman.
— Zabawy sobie urządzasz! — powiedziała pani Szpilman, odzyskawszy zdolność racjonalnego myślenia. Po pierwszym szoku, od którego niemal stanęło jej serce, zalała ją fala dziwnej ulgi. Jeśli dusza Mendla składała się z dziewięciu warstw, to osiem z nich stanowiła czysta dobroć, znacznie większa, niż ona i jej mąż, twardzi ludzie, którzy przeżyli i odnieśli sukces w nieprzyjaznym świecie, zdołaliby spłodzić bez boskiej interwencji. Lecz dziewiątą warstwą, najbliższą jądra, istoty Mendla Szpilmana zawsze rządził diabełek, urwis, który lubił przywodzić matkę na skraj ataku serca. — Zabawy sobie urządzasz?
— Nie.
Uniósł woalkę i pozwolił jej zobaczyć swój ból i niepewność. Zrozumiała jego obawę, że popełnia błąd. Rozpoznała własną determinację, żeby jednak go popełnić.
— Nie, mamo — powtórzył Mendel. — Przyszedłem się pożegnać. — Po czym, odczytując wyraz jej twarzy, z drżącym uśmiechem dodał: — I nie, nie jestem transwestytą.
— Czyżby?
— Nie!
— Dla mnie wyglądasz jak transwestyta.
— Jaka znawczyni.
— Chcę, żebyś wyniósł się z tego domu. — Ale naprawdę chciała, żeby został, ukryty w jej części budynku, przebrany w tandetne szmaty: jej chłopczyk, jej książątko, jej diabełek.
— Już idę.
— Nie chcę cię nigdy więcej oglądać. Nie chcę do ciebie dzwonić i nie chcę, żebyś ty do mnie dzwonił. Nie chcę wiedzieć, gdzie jesteś.
Wystarczyło zawołać męża, a Mendel by został. Nie byłoby w tym nic bardziej niesłychanego niż w innych sekretnych aspektach jej wygodnego życia. Zmusiliby go, żeby został.
— Dobrze, mamo — powiedział.
— Nie mów tak do mnie.
— Dobrze, pani Szpilman — w jego ustach te słowa zabrzmiały serdecznie, wręcz poufale.
Znowu zaczęła płakać.
— Ale do twojej wiadomości: mieszkam u przyjaciela.
Był jakiś kochanek? Czy to możliwe, żeby wiódł aż tak sekretne życie?
— „Przyjaciela”?
— U starego przyjaciela. Po prostu mi pomaga. Tu obecna pani Bruch też mi pomaga.
— Mendel mnie ocalił — wyjaśniła pani Bruch. — Kiedyś, dawno temu.
— Wielkie mi rzeczy! — sarknęła pani Szpilman. — No i co, że cię ocalił? Niewiele mu z tego przyszło.
— Pani Szpilman — powiedział Mendel, ujmując jej ręce i ściskając je ciepłymi dłońmi. Jego rozpalona skóra była o dwa stopnie gorętsza niż u innych ludzi. Gdy mierzyła mu temperaturę, termometr zawsze wskazywał 38°C.
— Zabierz te ręce — wykrztusiła. — Natychmiast.
Pocałował ją w czubek głowy i ślad tego pocałunku zdawał się trwać mimo obcej warstwy włosów. Potem uwolnił jej dłonie, opuścił woalkę i ciężkim krokiem, w opadających pończochach, wyszedł z pokoju, a ta Bruch pośpieszyła w ślad za nim.
Pani Szpilman siedziała na krzesełku w stylu Ludwika XIV przez długie godziny i lata. Przepełniał ją chłód, lodowate obrzydzenie do wszelkiego stworzenia, do Boga i Jego poronionych dzieł. Na początku uczucie odrazy dotyczyło przede wszystkim jej syna oraz grzechu, którego nie chciał się wyrzec, ale potem zwróciło się przeciw własnej osobie. Rozmyślała nad zbrodniami i krzywdami, z których, choćby pośrednio, odnosiła korzyść. Całe zło to przecież tylko kropla w wielkim czarnym morzu: okropne było to morze, ten rozziew między Zamiarem a Działaniem, który ludzie nazywają „światem”. Ucieczka Mendla nie świadczyła o niechęci do wyrzeczeń: przeciwnie, to było wyrzeczenie. Cadyk ha-Dor podał się do dymisji. Nie mógł być tym, kim świat i Żydzi, moknący na deszczu ze swymi smutkami i parasolami, pragnęli, żeby był, ani tym, kim chcieli go widzieć ojciec i matka. Nie mógł nawet być tym, kim sam chciał zostać. Miała nadzieję — siedziała i modliła się o to — żeby pewnego dnia znalazł sposób, by przynajmniej być tym, kim jest.
Modlitwa uleciała z jej serca i od razu zatęskniła za synem. Boleśnie go zapragnęła. Zaczęła czynić sobie gorzkie wyrzuty, że odprawiła Mendla, nie dowiedziawszy się najpierw, gdzie się zamierza zatrzymać, dokąd chce się udać, jak mogłaby się z nim zobaczyć lub usłyszeć czasem jego głos. Wtedy rozwarła palce, które ściskał po raz ostatni, i zobaczyła w prawej dłoni króciutki kawałeczek sznurka.