129784.fb2
— Związek Żydowskich Policjantów — mówi sprzedawca placków.
Zezuje na Landsmana zza stalowego kontuaru cukierni, zakładając ręce, aby pokazać, że nie nabierze się na żadne żydowskie podstępy. Mruży oczy, jakby dojrzał błąd na cyferblacie podrabianego roleksa; Landsman mówi po amerykańsku dość dobrze, by robić podejrzane wrażenie.
— Owszem — mówi Landsman. Szkoda, myśli, że jego legitymacja międzynarodowego bractwa żydowskich policjantów Ręce Ezawa (sekcja w Sitka) jest w rogu naddarta. W drugim rogu widnieje sześcioramienna policyjna gwiazda z nadrukiem w języku żydowskim. Nikt, nawet Landsman, szanowany członek organizacji od dwudziestu lat, nie przywiązuje do niej żadnej wagi ani znaczenia. — Na świecie jest nas pełno.
— Wcale mnie to nie dziwi — mówi sprzedawca placków z wyraźnym przekąsem. — Panie, ja tylko sprzedaję ciasta.
— Kupuje pan czy nie? — pyta żona sprzedawcy. Podobnie jak mąż, jest blada i obfita. Jej włosy w marnym świetle są bezbarwne niczym arkusz folii. Córka kręci się na zapleczu wśród jagód i kruszonek. Miejscowi piloci, myśliwi, członkowie brygad ratunkowych i inni regularni bywalcy lotniska w Jakowy uważają za szczęśliwy znak, jeśli uda im się wypatrzyć córkę sprzedawcy; Landsman nie widział jej od lat. — Jeśli pan nie chce ciasta, to nie ma najmniejszego powodu, żeby zabierał pan miejsce przy okienku. Za panem czekają ludzie, którzy śpieszą się na samolot.
Wyrywa legitymację z dłoni męża i oddaje ją Landsmanowi. Trudno mieć do niej pretensję o brak grzeczności; lotnisko w Jakowy to główna stacja przesiadkowa dla zmierzających na północ krętaczy, szarlatanów, kanciarzy i handlarzy nieruchomości z całego świata. Kłusownicy, przemytnicy, narowiści Rosjanie, kurierzy narkotykowi, tubylczy przestępcy, zatwardziali jankesi. Granice jurysdykcji Jakowy nigdy nie zostały do końca określone i wszyscy — Żydzi, Indianie czy mieszkańcy Klondike — roszczą sobie do niego jakieś prawa. Ciasta tej pani mają więcej kręgosłupa moralnego niż połowa jej klientów. Nie ma powodu, by cackała się z Landsmanem, jego tandetną legitymacją i wygolonym kawałkiem czaszki. Niemniej jej grubiaństwo wywołuje w nim ukłucie żalu za utraconą odznaką. Gdyby ją miał, mógłby powiedzieć: „Czekający niech się walą, kochana, a ty zrób sobie porządną lewatywę z borówek”. Zamiast tego ostentacyjnie lustruje wzrokiem osobników w umiarkowanie długiej kolejce za swoimi plecami. Wędkarze, kajakarze, drobni przedsiębiorcy, jakieś typy z korporacji.
Wszyscy chrząknięciami lub ruchem brwi sygnalizują, że pragną ciasta i że zaraz stracą cierpliwość do Landsmana i jego wyświechtanych dokumentów.
— Poproszę kawałek szarlotki z kruszonką — mówi Landsman — Wspominam ją z rozkoszą.
— Też najbardziej lubię szarlotkę — mówi żona, łagodniejąc odrobinę. Skinieniem głowy wskazuje mężowi blat na zapleczu, gdzie na lśniącej paterze pyszni się szarlotka, świeżutka i jeszcze niepokrojona. — Kawy?
— Tak, proszę.
— Ciasto à la mode?
— Nie, dziękuję. — Landsman przesuwa po kontuarze zdjęcie Mendla Szpilmana. — Widziała go pani kiedyś?
Kobieta patrzy na fotografię, starannie wsunąwszy dłonie pod pachy; Landsman sądzi, że rozpoznała Szpilmana od pierwszego wejrzenia. Następnie odwraca się, bierze od męża papierowy talerzyk, obciążony solidną porcją szarlotki z kruszonką, i umieszcza go na tacy, dokładając styropianowy kubek kawy i plastikowy widelczyk, zawinięty w serwetkę.
— Dwa pięćdziesiąt — mówi. — Niech pan usiądzie przy niedźwiedziu.
Niedźwiedź został zastrzelony w latach sześćdziesiątych przez grupę żydków, sądząc z wyglądu, lekarzy, w narciarskich czapkach i kurtkach w kratę, wręcz kipiących dziwaczną, okularniczą męskością, typową dla złotego wieku Okręgu Sitka. Na ścianie pod zdjęciem śmiercionośnej piątki widnieje kartonik z napisem po amerykańsku i żydowsku informujący, że niedźwiedź brunatny upolowany pod Lisianskim mierzył 3,7 metra i ważył czterysta kilogramów. Zachował się tylko jego szkielet w szklanej gablocie, obok której Landsman siada teraz z talerzykiem szarlotki i kubkiem kawy w rękach. W przeszłości wielokrotnie kontemplował z tego miejsca makabryczny kościany ksylofon niedźwiedzich żeber, ostatni raz razem z siostrą około roku przed jej śmiercią. Pracował wtedy nad sprawą Gorset” machera, ona zaś przyleciała z buszu z grupą wędkarzy.
Landsman myśli o Naomi. To luksus, podobnie jak porcja ciasta, równie niebezpieczny i pociągający jak alkohol. Układa w głowie dialog, słowa, których, gdyby tu była, mogłaby użyć, żeby go wykpić i wyśmiać. Za krwawe potyczki w śniegu z tymi idiotami Zylberblatami. Za picie piwa imbirowego z pobożną starą damą na tylnym siedzeniu hipertroficznej limuzyny. Za złudzenie, że zdoła pokonać swój nałóg i zachować trzeźwość dostatecznie długo, by wykryć mordercę Mendla Szpilmana. Za utratę odznaki. Za to, że Przejęcie go nie oburza i że sam nie ma stanowiska w tej sprawie. Naomi — tak mówiła — nienawidziła Żydów za ich potulne godzenie się z losem, za ufność, jaką pokładają w Bogu gojów. Ale też Naomi zajmowała stanowisko w każdej sprawie. Dbała o te stanowiska, głaskała je i pieściła, polerowała i pasła. Prawdopodobnie, myśli Landsman, skrytykowałaby nawet jego decyzję, by nie brać ciasta à la mode.
— Związek Żydowskich Policjantów — mówi córka sprzedawcy ciast, siadając na ławce obok Landsmana. Zdjęła fartuch i umyła ręce; jej piegowate ramiona powyżej łokci obsypane są mąką, której ślady widnieją także na jasnych brwiach. Włosy ma zaczesane do tyłu i ściągnięte czarną gumką. To zniewalająco brzydka kobieta o wodnistych błękitnych oczach, mniej więcej w wieku Landsmana, pachnąca masłem, tytoniem i dziwnie erotycznym, kwaśnym zaczynem ciasta. Zapala mentolowego i wydmuchuje w stronę Landsmana smugę dymu. — To coś nowego.
Wtyka papierosa do ust i wyciąga dłoń po legitymację, udając, że tekst nie sprawia jej trudności.
— Wie pan, ja czytam po żydowsku — oświadcza wreszcie. — W końcu, kurwa, nie jest to aztecki.
— Naprawdę jestem policjantem — mówi Landsman. — Po prostu dzisiaj prowadzę prywatne dochodzenie. Dlatego nie używam odznaki.
— Niech pan pokaże to zdjęcie — żąda ona.
Landsman wręcza jej policyjną fotografię Mendla Szpilmana. Kobieta kiwa głową i skorupa jej znużenia na moment pęka.
— Znała go pani?
Oddaje fotografię, kręci głową, robi lekceważącą minę.
— Co się z nim stało? — pyta.
— Został zamordowany — informuje Landsman. — Strzał w głowę.
— To okrutne — mówi ona. — O Jezu.
Landsman wyjmuje z kieszeni płaszcza świeżą paczkę chusteczek higienicznych i podaje kobiecie, która wydmuchuje nos, a potem zgniata chusteczkę w dłoni.
— Jak go pani poznała? — pyta Landsman.
— Podwiozłam go — odpowiada córka sprzedawcy placków. — Jeden raz. To wszystko.
— Dokąd?
— Do motelu na szosie numer trzy. Podobał mi się. Był zabawny. Słodki. Trochę brzydki. Trochę pokręcony. Powiedział, że ma, no wie pan, problem. Z dragami. Ale że próbuje się wyleczyć. Wydał mi się… No, po prostu był jakiś taki…
— Podnoszący na duchu?
— Mm. Nie. Po prostu taki jakiś… no, nie wiem. Prawdziwy. Chyba przez godzinę wydawało mi się, że się w nim zakochałam.
— Ale naprawdę nie była pani zakochana?
— Właściwie nie miałam okazji się przekonać.
— Uprawialiście seks?
— Pan naprawdę jest policjantem — mówi ona. — Glina, tak to się nazywa?
— Tak jest.
— Nie, nie kochaliśmy się. Chciałam tego. Wprosiłam się do jego pokoju w motelu. Ja lubię te rzeczy, no wie pan. Narzucałam mu się. To nie jego wina. Mówiłam już, był supermiły i w ogóle, tyle że w strasznym stanie. Te jego zęby. W każdym razie chyba się zorientował.
— W czym?
— Że ja… Że ja też mam pewien problem. Kiedy w okolicy jest mężczyzna. Dlatego w zasadzie staram się nie bywać w okolicach mężczyzn. Tylko niech pan sobie nic nie wyobraża. Pan wcale mi się nie podoba.
— Nie, proszę pani.
— Chodziłam na terapię, dwanaście kroków. Narodziłam się ponownie. Jedyna rzecz, która naprawdę pomaga, to pieczenie ciasta.
— Nic dziwnego, że są takie dobre.
— Ha.
— Nie skorzystał z pani propozycji.
— Nie chciał. Był bardzo miły. Zapiął mi bluzkę. Poczułam się jak mała dziewczynka. A potem coś mi dał. Powiedział, że mogę to zatrzymać.
— Co takiego?
Spuszcza wzrok i krew napływa jej do twarzy tak intensywnie, że niemal słychać szum. Następne słowa są niewyraźne i szeleszczące.
— Błogosławieństwo — mówi ona, po czym powtarza wyraźniej: — Powiedział, że daje mi swoje błogosławieństwo.
— Jestem prawie pewien, że był gejem — informuje Landsman. — Tak przy okazji.
— Wiem. Powiedział mi. Nie użył tego słowa. Właściwie nie użył żadnego słowa, a jeśli tak, to go nie pamiętam. Wydaje mi się, że powiedział, że nie chce mu się już tym zajmować. Że heroina jest prostsza i bardziej niezawodna. Heroina i warcaby.
— Szachy. Grał w szachy.
— Niech będzie. I tak mam jego błogosławieństwo, no nie?
Najwyraźniej pragnie, by odpowiedź na to pytanie brzmiała „tak”.
— Tak — mówi Landsman.
— Śmieszny żydek. Ale, dziwna rzecz… no, nie wiem… Jakby zadziałało.
— Co zadziałało?
— Błogosławieństwo. Znaczy, teraz mam chłopaka. Prawdziwego. Umawiamy się na całego, naprawdę, to bardzo dziwne.
— Cieszę się za was oboje — mówi Landsman, trochę zazdroszcząc i jej, i tym wszystkim ludziom, którzy mieli szczęście otrzymać błogosławieństwo Mendla Szpilmana. Zastanawia się, ile razy przechodził obok niego, ile razy przegapił swoją szansę. — A więc twierdzi pani, że podwiozła go pani do motelu w ramach, no… podrywu. Po prostu chciała pani… miała pani zamiar… no, wie pani.
— Go wydupczyć? Nie. — Przydeptuje papieros czubkiem futrzanego botka. — To miała być przysługa. Dla mojej przyjaciółki. Znaczy, żeby go podrzucić. To był jej znajomy, mówiła do niego Frank. Skądś z nim przyleciała. Pilotowała samolot. Poprosiła, żebym go podwiozła, znalazła mu jakiś nocleg. Gdzieś na uboczu, powiedziała. Więc obiecałam, niech będzie.
— Naomi? — pyta Landsman. — Tak się nazywała pani przyjaciółka?
— Mmhmm. Znał ją pan?
— Wiem, że bardzo lubiła ciasto — mówi Landsman. — Ten Frank był jej klientem?
— Chyba tak. Właściwie nie wiem. Nie pytałam. Ale przylecieli tu razem. Pewnie ją wynajął. Mógłby się pan tego dowiedzieć, pokazując tę cudaczną legitymację.
Landsman czuje w kończynach odrętwienie, upragnioną niemoc, świadomość zguby, nieodróżnialnej od spokoju po ukąszeniu jadowitego węża, który lubi połykać swe ofiary żywe, ale wyciszone. Córka sprzedawcy ciast ruchem głowy wskazuje papierowy talerzyk z nietkniętym kawałkiem szarlotki z kruszonką, stojący na ławce między nimi.
— Okropną przykrość mi pan robi — mówi.