129784.fb2
Landsman budzi się ze snu, w którym karmił swoim prawym uchem śmigło cessny 206. Znajduje się w małym pomieszczeniu, niewiele większym od pryczy, na której leży. Lekko porusza się pod lepkim kocem, elektrycznym, choć niewłączonym, i ostrożnie dotyka palcem czaszki. Głowa w miejscu, gdzie zdzielił go Fligler, jest opuchnięta i wilgotna. I okropnie boli go lewe ramię.
Przez wąskie okienko w nogach pryczy sączy się spomiędzy pasków metalowych żaluzji smętna szarość, listopadowe popołudnie południowo-wschodniej Alaski — właściwie nie światło, lecz osad po nim, dzień udręczony wspomnieniem słońca.
Usiłując usiąść, Landsman odkrywa, iż ramię boli go dlatego, że ktoś był uprzejmy przykuć mu lewy nadgarstek do stalowej nogi pryczy, on zaś rzucał się i przewracał w niespokojnym śnie z ręką wyciągniętą nad głowę, poddając swój bark brutalnym ćwiczeniom chiropraktycznym. Ta sama dobra dusza troskliwie ściągnęła zeń spodnie, koszulę i marynarkę, po raz kolejny degradując go do roli faceta w samych gaciach.
Zwija się w kłębek w głowach pryczy, po czym schodzi tyłem z materaca i kuca na podłodze. Teraz lewa ręka zwisa pod naturalnym kątem, a skuta dłoń leży na podłodze. Podłoga jest żółta, pokryta linoleum barwy zużytego papierosowego filtra, i zimna niczym lekarski stetoskop. Zdobi ją spora kolekcja kłębów i kłaczków kurzu oraz skrzydlata plama smaru czarnego jak mucha plujka. Ściany z pustaków pomalowano grubą warstwą błyszczącej, chemicznie niebieskiej farby; tuż przy głowie Landsmana, na wąskiej kresce zaprawy między dwiema cegłami, widnieją maleńkie literki, napisane znajomą ręką: TA CELA DZIĘKI UPRZEJMOŚCI I SZCZODROŚCI NEALA I RISY NUDELMANÓW SHORT HILLS NEW JERSEY. Landsman najpierw ma ochotę się roześmiać, lecz ucieszny napis, zrobiony przez siostrę w miejscu takim jak to, sprawia, że włos jeży mu się na karku.
Poza łóżkiem jedyny element wyposażenia to metalowy kosz na śmieci przy drzwiach. Kosz jest dziecinny, niebiesko-żółty, z rysunkiem Psa Kłapisza, baraszkującego wśród stokrotek. Landsman długo się weń wpatruje, właściwie nie myśląc o niczym. Myśli o dziecięcych śmieciach i rysunkowych psach, o niejasnym niepokoju, który zawsze budził w nim Pluto, pies będący własnością myszy, o horrorze codziennych mutacji Goofy’ego. Umysł ma zmącony niewidzialnym gazem, spalinami z autobusu, który stoi pośrodku jego mózgu z włączonym silnikiem.
Trwa w kucki jeszcze kilka minut, zbierając siły niczym żebrak rozsypane na chodniku monety, po czym przeciąga pryczę do drzwi i siada na niej. Dziko i metodycznie zaczyna kopać w blachę gołymi piętami. Drzwi, stalowe i puste w środku, wydają grzmiący odgłos, co sprawia mu pewną przyjemność, która jednakże po chwili się przykrzy. Następnie Landsman próbuje wielokrotnych okrzyków: „Pomocy! Jestem ranny! Krew mi leci!” Wrzeszczy do zachrypnięcia, kopie, aż stopy mu puchną. W końcu się męczy. Musi oddać mocz. Natychmiast. Patrzy na kosz i na drzwi. Może to resztki narkotyku w organizmie, a może nienawiść, jaką wzbudza w nim klitka, w której jego siostra spędziła ostatnią noc w życiu, oraz ludzie, którzy przykuli go tutaj w samej bieliźnie. Może wściekłe wrzaski rozbudziły w nim rzeczywistą wściekłość. Ale na myśl, że miałby sikać do kosza z Psem Kłapiszem, Landsmana ogarnia furia.
Wlecze łóżko do okna i z chrzęstem odgarnia żaluzje. Szyba jest z marszczonego szkła: falujący, szarozielony świat, osadzony w ciężkiej stalowej ramie. Kiedyś — chyba nawet niedawno — była tu zasuwka, ale troskliwi gospodarze ją usunęli. Teraz jest tylko jeden sposób, by otworzyć okno. Landsman wraca po kosz na śmieci, wlokąc za sobą pryczę niczym symbol zniewolenia. Podnosi kosz, celuje i wali z całej siły w sfalowaną wysoką szybę. Kosz odbija się i trafia Landsmana w sam środek czoła. Landsman drugi raz tego dnia czuje smak krwi, która cienką strużką spływa mu po policzku do kącika ust.
— Kłapisz, ty draniu — mówi.
Dopycha pryczę do ściany i wolną ręką ściąga materac z metalowej ramy. Odstawia go pod drugą ścianę, chwyta ramę pryczy i mocno uginając kolana, odrywa ją od ziemi. Przez chwilę chwieje się i zatacza pod ciężarem, wprawdzie niewielkim, lecz wystawiającym na próbę jego nadwątlone siły. Jednak wreszcie cofa się o krok, bierze rozmach i opuszczając głowę, wali ramą w okno. Jego oślepiony wzrok rejestruje nagły rozbłysk zielonego trawnika, strzępy mgły, drzewa, wrony, zawisłe w powietrzu szerszenie szklanych odłamków, metaliczną szarość wód cieśniny, jaskrawobiały wodolot z czerwonym paskiem. Po czym rama pryczy wyrywa mu się z uchwytu i przez kły wybitej szyby daje susa w jaśniejący poranek.
W szkole Landsman otrzymywał z fizyki dobre oceny. Mechanika Newtona, ciała w ruchu i w spoczynku, akcje i reakcje, grawitacja i masa miały dlań więcej sensu niż wszystko, czego poza tym próbowano go nauczyć. Na przykład bliska mu była idea pędu i skłonność ciała w ruchu do kontynuowania owego ruchu. Więc nawet niespecjalnie się dziwi, że rama pryczy nie poprzestaje na roztrzaskaniu okna. Czuje ostre, bolesne szarpnięcie w stawie barkowym, po czym ogarnia go ta sama bezimienna emocja co wówczas, gdy rzucił się do jadącej limuzyny pani Szpilman: nagła świadomość — jakby odwrotność satori — że popełnia fatalny, zgoła śmiertelny błąd.
Lecz oto sprawdza się Landsmanowe szczęście: ląduje na kupie śniegu. To ukradkowa, uparta zaspa, skryta głęboko w cieniu północnej ściany baraku. Jedyny śnieg na całym terenie, a Landsman musiał upaść akurat tutaj. Wali o ziemię, aż dzwonią mu zęby; każdy ząb odzywa się własnym, czystym tonem, a wstrząśnięty tyłek załatwia swój newtonowski interes z pozostałymi częściami jego szkieletu.
Landsman podnosi głowę. Na karku czuje lodowaty powiew i po raz pierwszy od chwili, gdy zerwał się do lotu, zauważa, że zmarzł na kość. Wstaje, wciąż słysząc kurant w szczękach. Śnieg pali go w plecy jak chlaśnięcia bicza. Ciężka rama ciągnie go w dół i w lewo, wręcz zaprasza, by znów usiąść na śniegu, zatopić się, zanurzyć obolałą głowę w zimnej, czystej zaspie. Zamknąć oczy. Odpocząć.
Wtem za budynkiem rozlega się miękkie szuranie, jakby ktoś zacierał dwiema gumkami swoje ślady. Kroki są nierówne: na przemian podskok i cięższe stąpnięcie człowieka chromego. Landsman z wysiłkiem dźwiga ramę pryczy, opiera się plecami o betonową ścianę budynku, a gdy zza rogu wyłania się traperski but i tweedowy mankiet nogawki, jak najmocniej pcha przed siebie metalowy prostokąt. Ostry kant uderza wychodzącego zza rogu Fliglera prosto w twarz. Jego czoło i policzki obejmuje czerwona dłoń krwi, laska wzlatuje w powietrze i stuka o chodnik z dźwiękiem marimby. Prycza, jak gdyby niezdolna żyć samodzielnie, ciągnie Landsmana za sobą i wszyscy walą się na kupę. Woń krwi wypełnia nozdrza Landsmana, który podrywa się niezdarnie i wolną ręką wyrywa szolema z bezwładnych palców Fliglera.
Unosi automat i z pewnym trudem opiera się czarnej chęci zastrzelenia faceta na miejscu. Następnie zerka na główny budynek, odległy o jakieś dwieście metrów, gdzie za oszklonymi drzwiami szybko poruszają się czarne sylwetki. Nagle drzwi otwierają się gwałtownie i przejście wypełniają rozdziawione gęby rosłych młodych żydków w garniturach. Co za młodzieńcza zdolność dziwienia się światu, myśli Landsman, mierząc do nich z pistoletu. Młodzieńcy uchylają się i rozstępują, a w powstałej luce ukazuje się wysoki, szczupły, jasnowłosy mężczyzna. To nowy nabytek, prosto z ładowni czystego, białego wodolotu. Włosy ma naprawdę nadzwyczajne, rozbłysk słońca na arkuszu stalowej blachy, sweter w pingwiny, luźne sztruksowe spodnie. Przez chwilę patrzy na Landsmana, marszcząc brwi, wyraźnie zmieszany. Jednak zanim Landsman zdąży wycelować, ktoś zaraz odciąga tamtego z linii strzału.
Kajdanki wrzynają się Landsmanowi w nadgarstek, ostra krawędź obciera mu skórę. Landsman kieruje lufę ku lewej dłoni, ostrożnie oddaje jeden strzał. Kajdanki zwisają luźno niczym bransoleta. Landsman z łagodnym smutkiem układa pryczę na ziemi jak ciało nieudolnego, lecz wiernego sługi, który poświęcił rodzinie Landsmanów wiele lat życia, a następnie pędem rusza w stronę lasu, ku przecince między drzewami. W pogoń za nim rzuca się ze dwudziestu zdrowych, młodych Żydów, którzy krzyczą, przeklinają, wydają polecenia. Przez pierwszą minutę Landsman się spodziewa, że jego mózg przeszyje błyskawica kuli, że polegnie przy wtórze jej nieśpiesznego gromu. Jednak nic się nie dzieje: chłopcy musieli dostać rozkaz, by nie strzelać.
„On przede wszystkim nie życzy sobie bałaganu”.
Wpada na leśny trakt, gładki i dobrze utrzymany, oznakowany czerwonymi światłami odblaskowymi na metalowych tyczkach. Przypomina sobie widzianą z samolotu, odległą plamę zieleni za lasem, upstrzoną płatami śniegu. Domyśla się, że szlak tam prowadzi. Tak czy inaczej, dokądś prowadzi na pewno.
Landsman biegnie przez las. Gruba warstwa igieł tłumi dudnienie jego bosych pięt. Niemal widać, jak ciepło opuszcza jego ciało i ciągnie się za nim migotliwą falą. W ustach Landsman czuje niesmak, jakby wspomnienie krwi Fliglera. Zerwane kajdanki dyndają na ręce, podzwaniając cicho. Gdzieś w oddali dzięcioł bezrozumnie wali łbem w pień drzewa. Rozum Landsmana również się przeciąża; kombinuje, kim są ci ludzie i czym się zajmują. Kulawy profesorek, któremu Landsman zabrał TEC-a-9. Wielki doktor o betonowym czole. Cela w opuszczonym baraku. Klinika odwykowa, która wcale nią nie jest. Dziarscy młodzieńcy, czekający nie wiadomo na co. Złoty chłopak w swetrze w pingwiny, który nie znosi bałaganu.
Tymczasem inny sektor mózgu Landsmana gorączkowo ocenia temperaturę powietrza — 4-5°C — próbując na tej podstawie obliczyć (lub przywołać z dawno widzianej tabeli), kiedy żydowski gliniarz w samych gaciach umrze na wychłodzenie organizmu. Lecz narząd ten to jedna wielka ruina, ogłupiała i przyćmiona narkotykiem, a jego komórki mówią mu jedynie, że ma biec i nie ustawać w biegu.
Las nagle się kończy i oczom Landsmana ukazuje się hangar z blachy falistej, bez okien, kryty plastikowym dachem. Pod ścianą, niczym pomarszczone jądra, tkwią skulone dwa zbiorniki z propanem. Wiatr jest tu silniejszy i Landsman ma wrażenie, że ktoś leje mu wrzątek na gołe ciało. Okrąża hangar stojący na skraju rozległego, jałowego ścierniska. W oddali, rozmyty w kłębach mgły, ciągnie się pas zielonej trawy. Wzdłuż ścierniska prowadzi z hangaru żwirowa droga, która po około pięćdziesięciu metrach się rozwidla. Jedna jej odnoga skręca na wschód, ku owemu pasowi zieleni, druga biegnie prosto i znika w ciemnym zagajniku. Landsman odwraca się w stronę hangaru. Wielkie wrota na rolkach odsuwają się z głuchym łomotem. Sprzęt chłodniczy w częściach, zagadkowe kawałki maszynerii, pod ścianą w głębi arabskie pismo z odcinków czarnego gumowego węża. Oraz tuż przy drzwiach elektryczny trzykołowy wózek, tak zwany zumzum (po telefonach komórkowych marki Szojfer to drugi produkt eksportowy Okręgu). Ten egzemplarz ma dodatkowo platformę, przykrytą zabłoconą płachtą z czarnej gumy.
Landsman wdrapuje się za kierownicę. Tyłek mu zamarza, znad Jukonu wieje lodowaty wiatr, lecz winylowe siodełko zumzuma jest jeszcze zimniejsze. Landsman kciukiem uruchamia stacyjkę i naciska pedał. Słychać stuknięcie i pojazd z warkotem przekładni powoli toczy się ku rozwidleniu dróg. Landsman waha się przez chwilę — las czy ów cichy pas zielonych traw, znikający we mgle jak obietnica spokoju? — a następnie wciska gaz do dechy.
Pod samym lasem ogląda się przez ramię; zza hangaru, bryzgając żwirem na zakręcie, wynurza się pędem wielki, czarny ford caudillo, pełen żydków z Peril Strait. Landsman nie ma pojęcia, skąd ani w jaki sposób się tu wziął — z samolotu nie widział żadnych samochodów. Na razie ford jest pięćset metrów za nim, lecz odległość ta błyskawicznie się zmniejsza.
Żwir ustępuje ubitej ziemi. Trakt wije się wśród dostojnych sitkańskich świerków, smukłych i tajemniczych. Za drzewami miga wysoki płot z siatki, zwieńczony lśniącymi wesoło zwojami drutu kolczastego. W siatkę wplecione są zielone plastikowe listwy, jednak gdzieniegdzie pojawia się luka. Landsman dostrzega kolejny stalowy hangar, plac, słupy, poprzeczki, splecione kable. Ogromną ramę z naciągniętą siatką maskującą, rozdęte kłęby drutu kolczastego, zwisające liny. Czyżby obiekt sportowy, terapeutyczne boisko dla dochodzących do zdrowia pacjentów? No jasne, a faceci w caudillo chcą po prostu podrzucić Landsmanowi spodnie.
Już tylko dwieście metrów dzieli od niego czarny samochód. Pasażer z przodu otwiera okno i wychyla się przez drzwi, jedną ręką dla równowagi trzymając się bagażnika na dachu. Druga ręka, zauważa Landsman, szykuje się do oddania strzału. To młody, brodaty, krótko ostrzyżony blondyn w czarnym garniturze i spokojnym krawacie w stylu Roboja. Nieśpiesznie, uwzględniając kurczący się dystans, mierzy do Landsmana z pistoletu. Jego dłoń rozkwita eksplozją i tył zumzuma pęka z trzaskiem, sypiąc odłamkami włókna szklanego. Z ust Landsmana wyrywa się okrzyk, stopa zwalnia pedał gazu. To by było na tyle, jeśli chodzi o niechęć do bałaganu.
Pojazd z rozpędu przejeżdża jeszcze dwa-trzy metry i staje. Młodzieniec w oknie caudillo unosi broń i ocenia skutki strzału. Wyszczerbiona dziura w karoserii z włókna szklanego to pewnie zawód dla biednego chłopaka, ale może pociesza go fakt, że ruchomy cel właśnie przestał się poruszać. Następny strzał będzie już znacznie łatwiejszy. Młodzieniec opuszcza rękę powoli, z ostentacyjną, wręcz okrutną cierpliwością. Jego ostrożność i oszczędny stosunek do amunicji znamionują, zdaniem Landsmana, rygorystyczny trening i godne sportowca pojmowanie wieczności.
W sercu Landsmana, niczym wspomnienie flagi, łopocze kapitulacja. W żaden sposób nie zdoła umknąć fordowi, nie w autku, które w dobry dzień wyciąga góra dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Ciepły koc, być może kubek gorącej herbaty — to wystarczy jako rekompensata za klęskę. Caudillo nadjeżdża pędem, po czym hamuje w deszczu zeschłych igieł. Troje drzwi otwiera się z rozmachem i z auta wysiada trzech mężczyzn, zwalistych młodych żydków w źle uszytych garniturach i butach czarnych jak meteoryty. Ich wycelowane w Landsmana automaty wręcz wibrują, jakby tkwiły w nich owady albo żyroskopy. Goryle z trudem nad nimi panują, mimo że to twardzi zawodnicy — rozwiane krawaty, brody schludnie przystrzyżone przy samej żuchwie, szydełkowe jarmułki wielkości spodków.
Tylne drzwi forda od strony Landsmana pozostają szczelnie zamknięte. Majaczy za nimi sylwetka czwartego mężczyzny. Twardziele w garniturach i solennych fryzurach są coraz bliżej.
Landsman prostuje się i podnosi ręce.
— Jesteście klonami, prawda? — pyta, gdy go otaczają. — Na końcu filmu zawsze się okazuje, że wszystkiemu winne są klony.
— Stul pysk — mówi najbliższy twardziel po amerykańsku, więc Landsman posłusznie milknie. Wtem dolatuje go dźwięk, jakby ktoś rwał na części coś włóknistego i ciastowatego zarazem. Po oczach twardzieli Landsman poznaje, że oni również go słyszą. Równomierny łoskot — arkusz papieru schwytany w łopatki wentylatora — robi się ostrzejszy i wyraźniejszy, potężnieje, ujawniając kolejne warstwy: suchy starczy kaszel, szczęk klucza francuskiego na zimnej betonowej posadzce, pierdzenie przekłutego balonika, który leci przez salon i przewraca lampę. Za drzewami, podskakując i zataczając się niczym trzmiel, ukazuje się światło i nagle Landsman już wie, co to jest.
— Dick — mówi po prostu i nie bez zachwytu. Głębokie drżenie przenika go do szpiku kości. Światło to sześciowoltowy reflektor o mocy mniej więcej dużej latarki, niewyraźnie migoczący w półmroku świerkowego lasu, silnik zaś, który pcha go ku grupie Żydów, to V-Twin, robiony wyłącznie na zamówienie. Wyraźnie słychać podskoki przedniego widelca na nierównościach drogi.
— Niech go szlag trafi — mamrocze jeden z twardzieli. — I jego pierdolony motor-zabawkę.
Landsman słyszał różne historie o inspektorze Williem Dicku, a zwłaszcza o jego motocyklu. Niektórzy mówią, że maszynę wykonano dla milionera z Bombaju mniej niż średniej postury, inni, że był to prezent na trzynaste urodziny księcia Walii, jeszcze inni, że należała do karła akrobaty w jakimś cyrku w Teksasie, Alabamie czy podobnie egzotycznym miejscu. Na pierwszy rzut oka to typowy royal enfield crusader z 1961 roku — metaliczna szarość błyszczy w promieniach słońca, olśniewające chromy są pieczołowicie utrzymane. Dopiero gdy się do niego zbliżyć lub porównać go z normalnym motocyklem, widać, że zbudowano go w skali 2:3. Albowiem Willie Dick, choć całkowicie dojrzały i liczący lat trzydzieści siedem, ma zaledwie metr czterdzieści wzrostu.
Motocykl okrąża zumzuma i zatrzymuje się z piskiem. Stary brytyjski silnik gaśnie. Dick zsiada z maszyny i rozkołysanym krokiem podchodzi do Landsmana.
— Co jest, kurwa? — pyta, ściągając czarne skórzane rękawice, jakie mógłby nosić Max von Sydow w roli Erwina Rommla. Głos ma niski, zaskakująco głęboki, zważywszy na chłopięcą posturę właściciela. Dick robi kółeczko, poddając kwiat żydowskich organów ścigania uważnej lustracji. — No proszę, detektyw Mejer Landsman! — Po czym zwraca się ku twardzielom i ostentacyjnie bada wzrokiem ich twardość. — Dzień dobry, panowie.
— Inspektorze Dick — mówi ten, który kazał Landsmanowi stulić pysk. Z oczu patrzy mu więzieniem, wzrok ma ostry i podstępny jak szczoteczka do zębów, przerobiona na brzytwę. — Co pana sprowadza na to zadupie?
— Z całym szacunkiem, panie Gold — Gold, prawda? — to jest, kurwa, moje zadupie. — Dick oddala się nieco od skupionej wokół Landsmana grupki, usiłując rozpoznać cień za zamkniętymi drzwiami caudillo. Landsman nie widzi wyraźnie, ale ten, kto tam siedzi, jest drobniejszy niż Roboj lub złoty młodzieniec w swetrze w pingwiny: skulona, nieduża postać, sekretna i przyczajona. — Byłem tu przed wami i zostanę, kiedy was, żydków, już tu nie będzie.
Inspektor Wilfred Dick to pełnej krwi Tlingit, potomek w prostej linii sławnego wodza Dicka, który latem 1948 roku osobiście zastrzelił półżywego z głodu rozbitka rosyjskiej łodzi podwodnej, przyłapanego w Stag Bay na okradaniu Dickowych pułapek na kraby. Była to ostatnia odnotowana ofiara w dziejach stosunków rosyjsko-tlingickich. Willie Dick jest żonaty i ze swoją pierwszą i jedyną żoną ma dziewięcioro dzieci. Landsman nigdy nie widział tej kobiety, lecz — jakżeby inaczej — krążą pogłoski, że to olbrzymka. Dick, który w 1993 lub 1994 roku zdołał ukończyć wyścig psich zaprzęgów w Iditarod na dziewiątym miejscu spośród czterdziestu siedmiu finalistów, posiada doktorat z kryminologii Uniwersytetu Gonzaga w Spokane w stanie Washington. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, uzyskawszy w swym plemieniu status mężczyzny, było udanie się z wioski Dicków w Stag Bay — trasę obsługuje stary statek wielorybniczy z Bostonu — do Komendy Policji Plemiennej w Angoon, by przekonać tamtejszego komendanta, aby ten specjalnie dla niego zapomniał o wymogu minimalnego wzrostu dla indiańskich funkcjonariuszy. Krążą rozmaite opowieści o tym, jak tego dokonał: oszczercze, sprośne, niewiarygodne bądź też będące kombinacją tych cech. Willie Dick posiada wszelkie wady ludzi bardzo niskich i bardzo inteligentnych — jest próżny, arogancki, żądny rywalizacji i pamiętliwy, co się tyczy krzywd i zniewag; jednak uchodzi też za uczciwego, zawziętego i nieustraszonego. Poza tym jest Landsmanowi winien przysługę, a w tej kwestii również ma dobrą pamięć.
— Czasem próbuję sobie wyobrazić, co wy, walnięci Hebrajczycy, knujecie, ale każda teoria wydaje się bardziej pojebana niż poprzednia — mówi.
— Ten człowiek to pacjent — odzywa się Gold. — Po prostu trochę za wcześnie się wypisał i tyle.
— I postanowiliście go zastrzelić? — pyta Dick. — Kurwa, a to ci dopiero terapia. Niech mnie diabli! Czysty Freud, no nie?
Odwraca się i mierzy Landsmana spojrzeniem. Jest na swój sposób przystojny: drapieżne oczy pod osłoną czoła godnego mędrca, podbródek z dołeczkiem, prosty, zgrabny nos. Kiedy Landsman widział go ostatnio, Dick co chwila wyciągał z kieszeni koszuli okulary do czytania; teraz już najwyraźniej poddał się starości i nosi modne binokle w stalowoczarnych, włoskich oprawkach, w jakich dinozaury gitarowego brytyjskiego rocka udzielają pełnych zadumy wywiadów. Ubrany jest w sztywne czarne dżinsy, czarne kowbojskie buty oraz koszulę w czarno-czerwoną kratę z rozpiętym kołnierzem. Na ramiona, jak zwykle, zarzuconą ma krótką pelerynkę, związaną z przodu skórzaną plecionką ze skóry niedźwiedzia, którego osobiście wytropił i zabił. Willie Dick to istota pretensjonalna i afektowana — na domiar złego pali czarne cygaretki — ale także świetny policjant wydziału zabójstw.
— Landsman, Jezu Chryste. Wyglądasz, kurwa, jak embrion prosiaka, który kiedyś widziałem w formalinie.
Jedną ręką rozwiązuje rzemyk, zdejmuje pelerynkę i rzuca ją Landsmanowi. Przez chwilę Landsman czuje lodowaty, stalowy chłód, lecz zaraz potem po jego skórze rozlewa się cudowne ciepło. Z ust Dicka nie schodzi drwiący uśmieszek, jednak gdy patrzy na Landsmana — tylko Landsman to dostrzega — w jego oczach gasną ostatnie ślady humoru.
— Rozmawiałem z tą twoją byłą — powiadamia prawie szeptem, którego używa do zastraszania podejrzanych i świadków. — Jak tylko dostałem twoją wiadomość. Bezoki kretoszczur afrykański ma, kurwa, większe prawo tu być niż ty, kurwa. — Teatralnie podnosi głos. — Detektywie Landsman, pamięta pan, co panu mówiłem? Ze co ja zrobię z pańską żydowską dupą, jeśli pana jeszcze raz przyłapię na bieganiu na gółkę po indiańskim terenie?
— N-nie p-pamiętam — szczęka zębami Landsman, dygocząc z emocji i wyziębienia. — T-tak wiele pan m-mówił.
Dick podchodzi do forda i puka do zamkniętych drzwi, jakby prosząc o wstęp. Drzwi uchylają się i Dick pod ich osłoną cicho konwersuje z siedzącą w ciepłym wnętrzu osobą. Po chwili wraca i rzuca Goldowi:
— Naczelny wódz chce z tobą rozmawiać.
Gold wchodzi za drzwi, by porozmawiać z wodzem. Kiedy wraca, wygląda, jakby ktoś wyrwał mu płuca przez uszy, i to z winy Landsmana. Krótko kiwa Dickowi głową.
— Detektywie Landsman — mówi Dick. — Obawiam się, kurwa, że jest pan aresztowany.