129784.fb2
Z okna narożnego gabinetu inspektora Dicka na parterze posterunku w St Cyril roztacza się piękny widok na parking. Sześć pojemników na śmieci, opancerzonych i okratowanych przeciw niedźwiedziom niczym żelazne dziewice. Za nimi podalpejska łąka, za nią ośnieżony mur getta, by trzymać Żydów na dystans. Za biurkiem Dick, rozwalony w fotelu w skali 2:3, zaplótłszy ręce na piersiach, gapi się w dwuskrzydłowe okno. Nie patrzy na góry ani upstrzoną kłaczkami mgły łąkę, szarozieloną w świetle zmierzchu, ani nawet na pancerne śmietniki. Nie, jego wzrok zatrzymuje się na parkingu, na motocyklu Royal Enfield Crusader z 1961 roku. Landsman rozpoznaje ten wyraz twarzy — to mina towarzysząca uczuciu, z którym on, Landsman, patrzy na swój chevelle super sport lub na Binę Gelbfisz, mina człowieka, który wie, że urodził się w niewłaściwym świecie, że na pewno popełniono jakiś błąd, bo to nie jest miejsce dla niego. Co jakiś czas, niczym latawiec na drucie, serce jego zahacza o coś, co jest obietnicą domu lub podpowiada, jak tam trafić. Na przykład o amerykański samochód, wyprodukowany, kiedy on, Landsman, był jeszcze małym chłopcem, albo motocykl, niegdyś należący do przyszłego króla Anglii, albo twarz kobiety, bardziej od niego zasługującej na miłość.
— Mam nadzieję, że jesteś już ubrany — mówi Dick, nadal patrząc w okno. Tęskny płomyk w jego oczach gaśnie, a twarz traci wszelki wyraz. — Bo widziałem w tym lesie takie rzeczy… Chryste, kurwa, prawie musiałem spalić swoją niedźwiedzią skórę. — Wzdryga się przesadnie. — Lud Tlingitów nie płaci mi aż tyle, żebym musiał cię oglądać w samych gaciach.
— Lud Tlingitów — powtarza Miśko Szemec, wymawiając te słowa, jakby to był słynny przekręt lub domniemane położenie Atlantydy. Na tle mebli w biurze Dicka jego masywne ciało robi przytłaczające wrażenie. — To oni płacą tu pensje? Bo Mejer właśnie mi mówił, że niewykluczone, że robi to całkiem ktoś inny.
Dick odwraca się leniwie i unosi kącik górnej wargi, obnażając kły i siekacze.
— Żydek Johnny — mówi. — Coś takiego, no, no. Czapeczka i w ogóle. Podobno ostatnio bez oporów udzielałeś błogosławieństwa filipińskim pączkom.
— Wal się, Dick, ty antysemicki karle.
— Sam się wal, Johnny, ze swoimi zasranymi insynuacjami co do mojej uczciwości jako funkcjonariusza.
Miśko barwnym, choć nieco drewnianym narzeczem Tlingitów wyraża życzenie, by pewnego dnia ujrzeć Dicka zdychającego bez butów na śniegu.
— Idź się zeszczaj w ocean — mówi Dick nienagannym żydowskim.
Podchodzą do siebie i duży człowiek bierze małego w ramiona. Walą się po plecach, szukając gruźliczych plam na swej powoli obumierającej przyjaźni, niczym bęben sondując głębię odwiecznej wrogości. W tragicznym roku, poprzedzającym dezercję Miśka na żydowską stronę, zanim jego matkę zmiażdżyła szalejąca ciężarówka pełna rozjuszonych Żydów, młody Johnny Niedźwiedź odkrył koszykówkę oraz Wilfreda Dicka, który wówczas miał niespełna sto trzydzieści centymetrów wzrostu. Była to nienawiść od pierwszego wejrzenia, wielka i romantyczna, która u trzynastoletnich chłopców nie da się odróżnić od miłości i bywa najbliższym miłości uczuciem, do jakiego są zdolni.
— Johnny Niedźwiedź — mówi Dick. — Ty wielki żydu, ja pierdolę.
Miśko wzrusza ramionami, pocierając kark z głupią miną, jakby wciąż był trzynastoletnim rozgrywającym, któremu właśnie mały, paskudny gnojek przeleciał przed nosem w drodze do kosza.
— Cześć, Willy D.
— Siadaj, tłusty skurwysynu — rzuca Dick. — I ty, Landsman, posadź to swoje piegowate dupsko.
Miśko szczerzy zęby i wszyscy siadają, Dick po jednej stronie biurka, żydowscy gliniarze po drugiej. Dwa fotele dla interesantów są standardowej wielkości, podobnie jak regały i reszta wyposażenia, z wyjątkiem biurka i fotela Dicka. Efekt jest lekko mdlący, jak w lunaparku. A może to kolejny objaw odstawienia alkoholu? Dick wyciąga czarne cygaretki i podsuwa Landsmanowi popielniczkę. Następnie odchyla się w fotelu i kładzie nogi na biurku. Podwinięte rękawy jego wełnianej koszuli obnażają brązowe, żylaste przedramiona, spod rozpiętego kołnierzyka wyzierają kręcone siwe włoski, szykowne ciemne okulary tkwią w kieszonce.
— Iluż to ludzi oglądałbym w tej chwili znacznie chętniej — mówi. — Dosłownie miliony.
— To zamknij, kurwa, oczy — sugeruje Miśko.
Dick stosuje się do podpowiedzi. Powieki ma ciemne i lśniące, jakby podsinione.
— Landsman — pyta, niby to rozkoszując się ślepotą. — Podobał ci się pokój?
— Pościel trochę za mocno pachniała wodą lawendową — odpowiada Landsman. — Poza tym naprawdę nie mogę się skarżyć.
Dick otwiera oczy.
— Tak się szczęśliwie złożyło, że jako funkcjonariusz organów ścigania w tym rezerwacie nie miałem przez ostatnie lata zbyt wiele do czynienia z Żydami — zaczyna. — Aha, i zanim któryś z was dostanie dupościsku z powodu mego domniemanego antysemityzmu, zastrzegam się od razu, że gówno mnie obchodzi, czy obrażę wasze świniofobne dupy, czy nie, chociaż po zastanowieniu właściwie mam nadzieję, że jednak tak. Jak tu obecny tłuścioch doskonale wie, a przynajmniej powinien wiedzieć, nienawidzę wszystkich równo i bez wyjątku, niezależnie od wyznania i DNA.
— Rozumie się — mówi Miśko.
— Czujemy to samo w stosunku do ciebie — uzupełnia Landsman.
— Rzecz w tym, że Żydzi wciskają kit. Tysiące laminowanych warstw polityki i kitu, wypucowanych na wysoki połysk. Dlatego kiedy mniemany doktor Roboj — którego kwalifikacje, a propos, są bezsporne, lecz trochę upaprane w gównie — opowiada, jak to się stało, że zasuwałeś drogą w samej bieliźnie, a jakiś żydowski kowboj walił do ciebie z okna samochodu, to ja wierzę dokładnie w chuj koma dwa procent tej opowieści.
Landsman próbuje wyjaśniać, ale Dick unosi dziewczęcą dłoń o czystych i lśniących paznokciach.
— Pozwólcie, że skończę. Ci panowie… nie, Johnny, oni mi nie płacą, pierdolę cię najuprzejmiej. Lecz dzięki wpływom, których nie jest mi dane znać i których nie mam najmniejszej ochoty rozważać, przyjaciele tych panów — Tlingici — są moimi pracodawcami, a konkretnie, zasiadają w radzie, która mnie zatrudnia. Więc gdyby nasi plemienni mędrcy dali mi do zrozumienia, że nie byłoby źle, gdybym zapudłował twojego partnera pod zarzutem wtargnięcia na teren prywatny oraz włamania, o prowadzeniu nielegalnego śledztwa nie wspominając, to musiałbym to zrobić. Żydowskie wiewióry w Peril Strait, a wiedzcie, że mówię to z prawdziwym bólem, to są, na dobre i na złe, moje, kurwa, wiewióry. Więc ich ośrodek, dopóki go zajmują, pozostaje pod pełną ochroną i opieką organów ścigania plemienia Tlingitów. I to, kurwa, mimo faktu, że kiedy już zadałem sobie niemały trud, żeby uratować twego piegowatego fiuta, Landsman, i przywlokłem cię tutaj i zakwaterowałem na koszt państwa, to ci Żydzi całkiem przestali się tobą interesować.
— Ten to dopiero ma słowotok — mówi Landsman do Miśka i zwracając się do Dicka, dodaje: — Jest tu taki lekarz, naprawdę powinieneś do niego pójść.
— Ale chociaż naprawdę ogromnie chciałbym odesłać cię z powrotem, żeby twoja eksżona wyrwała ci nogi z dupy — rozkręca się Dick — to żebym nie wiem jak próbował, naprawdę nie mogę cię zwolnić, nie zadając ci jednego jedynego pytania, mimo że wiem, iż obaj jesteście poniekąd Żydami i każda udzielona przez was odpowiedź to kolejna warstwa kitu, który już teraz mnie razi swoim żydowskim połyskiem.
Pytanie, kiedy Dick w końcu je zadaje, brzmi twardo i metalicznie. Nie ma śladu po prześmiewkach i krasomówstwie.
— Czy chodzi o zabójstwo?
— Tak — odpowiada Landsman.
W tej samej chwili Miśko mówi:
— Oficjalnie nie.
— Dwa — zagłusza go Landsman. — Dwa, Miśko. Moim zdaniem, Naomi też załatwili.
— Naomi? — zdumiewa się Miśko. — Mejer, kurwa, co tu jest grane?
Więc Landsman opowiada wszystko od początku, nie opuszczając żadnego istotnego szczegółu, od chwili, gdy usłyszał pukanie do drzwi pokoju w Zamenhofie, do rozmowy z panią Szpilman, od córki sprzedawcy ciast, która skierowała go do kontroli lotów, do obecności Ariego Baronsztajna w Peril Strait.
— Po hebrajsku? — pyta Miśko. — Meksykanie mówiący po hebrajsku?
— Tak mi to właśnie brzmiało — mówi Landsman. — I nie był to hebrajski z synagogi. — Landsman zna hebrajski ze słyszenia. Ale język, który zna, to język tradycji, którą jego przodkowie ocalili przez tysiąclecia wygnania w Europie, język tłusty i słony jak kawałek wędzonej ryby, przesiąknięty silnym aromatem żydowskiego. Tamten hebrajski nie jest do rozmów między ludźmi, on służy tylko do mówienia z Bogiem. Natomiast język, który Landsman słyszał w Peril Strait — jeśli to faktycznie był hebrajski — to nie był stary język solonych śledzi, lecz jakiś kanciasty dialekt, alkaliczny i kamienny, podobny do tego, który przywieźli syjoniści po klęsce 1948 roku. Ci twardzi pustynni Żydzi zaciekle walczyli o zachowanie swej mowy na wygnaniu, lecz tak jak przedtem Żydzi niemieccy, utonęli w kipieli i tumulcie żydowskiego, tym bardziej że ich język boleśnie się kojarzył ze świeżym nieszczęściem. O ile Landsmanowi wiadomo, ten rodzaj hebrajskiego właściwie wymarł, jeśli nie liczyć dorocznych spotkań niedobitków w odludnych salach. — Słyszałem tylko kilka słów. Mówili szybko i nie nadążałem. Pewnie o to właśnie im chodziło.
Opowiada o swym przebudzeniu w celi, na której ścianie znalazł epitafium Naomi, o koszarach, placu ćwiczeń i grupkach bezczynnych młodzieńców z karabinami.
W miarę opowieści Landsmana Dick mimowolnie przejawia coraz większą ciekawość, zadaje mnóstwo pytań, słowem, wpycha nos w cudzy interes z instynktownym zamiłowaniem do śmierdzących spraw.
— Znałem twoją siostrę — mówi, gdy Landsman kończy relację na swym cudownym ocaleniu w lesie nieopodal Peril Strait. — Bardzo mi przykro, że nie żyje. Wygląda na to, że ten świątobliwy ćpun to był taki zbłąkany kundelek, dla jakich często ryzykowała dupę.
— Ale ci wszyscy Żydzi i ten gość, który nie lubi bałaganu, czego oni mogli chcieć od Mendla Szpilmana? — pyta Miśko. — Tej części nie rozumiem. Co oni tu właściwie robią?
Landsman uważa te pytania za nieuchronne, logiczne i kluczowe, jednak zapał Dicka wyraźnie słabnie.
— Nic nie macie — mówi. Jego wargi zamieniają się w bezkrwistą kreskę. — A do twojej wiadomości, Landsman, z tymi Żydami z Peril Strait jest wręcz przeciwnie. Panowie, oni mają taką siłę przebicia, że zrobią diament z wyschniętego łajna.
— Ty coś o nich wiesz, Willie? — pyta Miśko.
— Gówno wiem.
— Ten człowiek w caudillo — nie ustępuje Landsman. — Ten, do którego podszedłeś, żeby porozmawiać. To też Amerykanin?
— Raczej nie. Mały żydek, wysuszony jak rodzynek. Nie raczył mi się przedstawić. A mnie nie za bardzo wypadało pytać, z tego mianowicie powodu, że, jak już może wspominałem, w sprawie tego miejsca oficjalna polityka plemienia brzmi: „Gówno wiem”.
— Wilfred, nie wygłupiaj się — wtrąca Miśko. — Chodzi o Naomi.
— Zdaję sobie z tego sprawę. Ale dostatecznie znam tu obecnego Landsmana — kurwa, dostatecznie znam policjantów od zabójstw, kropka — żeby rozumieć, że siostra czy nie siostra, wcale nie chodzi mu o to, by dojść prawdy. Nie chodzi o to, by poznać tę historię do końca. Bo i wy, panowie, i ja, dobrze wiemy, że ta historia zakończy się tak, jak nam się spodoba, lecz żeby była nie wiem jak ładna i zgrabna, żebyśmy nie wiem co wymyślili, to dla umarłych nie ma najmniejszego znaczenia. Landsman, ty po prostu chcesz odpłacić tym skurwielom. Ale nic z tego. Nigdy ich nie dorwiesz. W żaden, kurwa, sposób.
— Willie, mój chłopcze — apeluje Miśko — bądźmy szczerzy. Przecież nie dla niego to zrobisz. Ani dla Naomi, chociaż była świetną dziewczyną.
Zawiesza głos, jakby czekając, aż Dick sam domyśli się dalszego ciągu.
— Chcesz powiedzieć — mówi Dick — że powinienem to zrobić dla ciebie.
— Właśnie.
— Ze względu na to, ile dla siebie znaczyliśmy w wiośnie naszego życia.
— Tak daleko bym się nie posunął.
— Jakie to, kurwa, wzruszające — rozczula się Dick, pochylając się do przodu i wciskając przycisk interkomu. — Minty, wyciągnij ze śmieci moje niedźwiedzie futro i przynieś mi je tutaj, z łaski swojej, żebym miał gdzie rzucić pawia. — Nie czekając na odpowiedź, zwalnia przycisk. — Detektywie Miśko Szemec, dla ciebie to ja, kurwa, bym nic nie zrobił. Ale, Landsman, lubiłem twoją siostrę i dlatego zawiążę ci mózg na taki supeł, na jaki te wiewióry zawiązały mój, żebyś miał, kurwa, nad czym się zastanawiać.
Drzwi otwierają się i do pokoju wchodzi młoda, obfita kobieta, półtora raza większa niż jej szef, niosąc niedźwiedzie futro jak odbity na płótnie wizerunek zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa. Dick zrywa się na równe nogi, chwyta okrycie i krzywiąc się, niczym w obawie przed skażeniem, wiąże je rzemykiem pod szyją.
— Znajdź mu jakiś płaszcz i czapkę — mówi, wskazując kciukiem na Landsmana. — Najlepiej śmierdzące flakami łososia lub piżmowcem. Weź kurtkę Marvina Klaga, leży schlany w A7.