129785.fb2
— Czyżby pańscy nadludzie nie zdali egzaminu? — spytał uśmiechając się ironicznie Perceveral.
— Oczywiście że zdali. I nie ma w tym żadnego paradoksu. Osiągnięcia naszych pierwszych zwiadowców są do dziś niedoścignione. Ci ludzie potrafili wytrzymać na każdej planecie, gdzie była choćby najmniejsza szansa przeżycia; dzięki swojej odporności i wytrzymałości pokonywali nieprawdopodobne przeszkody. Potrafili sprostać nadludzkim wprost wymaganiom. Pierwsi zwiadowcy pozostaną na zawsze symbolem siły i zdolności przystosowawczych gatunku Homo sapiens.
— Więc dlaczego przestano ich zatrudniać?
— Dlatego, że zmieniła się sytuacja na Ziemi i zmieniły się nasze zadania. Na początku zwiad kosmiczny był wielką przygodą, eksperymentem, miał znaczenie militarne, prestiżowe. Ale to należy do przeszłości. Przyrost naturalny przybrał charakter lawinowy. Miliony ludzi zalały stosunkowo skąpo zaludnione tereny Brazylii, Nowej Gwinei i Australii. Ale wkrótce i tam zrobiło się ciasno. W wielkich miastach gęstość zaludnienia doszła do granicy samoczynnych wybuchów paniki, powodując znane zjawisko zamieszek weekendowych, a liczba ludności wzrastała w dalszym ciągu dzięki postępom geriatrii ogromnemu spadkowi śmiertelności niemowląt. — Haskell potarł czoło. — W ten sposób powstał zaczarowany krąg. Ale etyczne problemy wzrostu ludności to nie moja sprawa. Zadaniem naszego Zarządu było znalezienie nowych terenów osadniczych w możliwie jak najkrótszym czasie. Potrzeba nam planet, które w odróżnieniu od Wenus czy Marsa mogą szybko stać się samowystarczalne, które mogłyby pochłonąć miliony ludzi, podczas gdy naukowcy i politycy na Ziemi zastanawialiby się nad rozwiązaniem problemu. Aby umożliwić jak najszybciej kolonizację nowych planet, należało skrócić do minimum okres badań wstępnych.
— Wszystko to wiem — powiedział Perceveral — ale wciąż jeszcze nie widzę, dlaczego nie używacie zwiadowców typu optymalnego.
— To chyba oczywiste. Szukamy miejsc, gdzie mogą się osiedlić i żyć zwykli ludzie. Nasi optymalni zwiadowcy nie byli wcale zwykłymi ludźmi. Wprost przeciwnie, stanowili oni jakby odrębny gatunek i nie mogli być miernikiem dla przeciętnych śmiertelników. Są na przykład szare, monotonne planety, gdzie deszcz pada przez okrągły rok, planety, które zwykłego człowieka mogą doprowadzić do szaleństwa, gdy tymczasem nasz optymalny zwiadowca jest zbyt zdrowy, by się przejmować monotonią klimatu. Bakterie zdolne zabić tysiące ludzi, jego przyprawiają o krótkotrwały ból głowy. Niebezpieczeństwa, które mogą stać się przyczyną katastrofy całej kolonii, on omija, nie zdając sobie z nich po prostu sprawy.
— Zaczynam rozumieć — powiedział Perceveral.
— Oczywiście najlepszym sposobem byłoby zdobywanie planet etapami. Najpierw zwiadowca, potem podstawowy zespół badawczy, następnie kolonia eksperymentalna, składająca się głównie z psychologów i socjologów potem grupy uczonych, mające za zadanie sprawdzenie wyników poprzednich grup i tak dalej. Niestety nie mamy na to czasu ani pieniędzy. Nowe tereny potrzebne nam już teraz, a nie za pięćdziesiąt lat. — Haskell przerwał i spojrzał bez uśmiechu na Perceverala. — Musimy od razu wiedzieć, czy zwykli ludzie mogą żyć i rozwijać się na każdej z nowych planet. Oto dlaczego zmieniliśmy wymagania w stosunku do zwiadowców.
Perceveral skinął głową.
— Zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi. Jest tylko jedno „ale”…
— Słucham.
— Nie wiem, o ile jest panu znane moje dotychczasowe życie.
— Zupełnie nieźle — zapewnił go Haskell.
— Być może zauważył pan, że wykazuję pewną skłonność do wypadków. Prawdę mówiąc, miałem trudności z życiem tutaj, na Ziemi.
— Wiem — powiedział Haskell z miłym uśmiechem.
— Więc jak dam sobie radę na obcej planecie? I dlaczego wybraliście właśnie mnie?
Dyrektor Haskell wydawał się z lekka zakłopotany.
— Pan niezbyt dokładnie sformułował istotę naszej polityki mówiąc „zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi”. Sprawa nie jest taka prosta. Kolonia składa się z tysięcy, często z milionów ludzi, którzy wykazują bardzo różny stopień zdolności przystosowawczych. Humanitaryzm: i praworządność wymagają, by wszystkim dać równe szanse. Ludzie muszą czuć się pewnie opuszczając Ziemię, musimy przekonać ich, prawo, a także samych siebie, że nawet najsłabszy z nich otrzyma szansę przeżycia.
— Niech pan mówi dalej.
— A zatem — powiedział Haskell szybko — kilka lat temu przestaliśmy zatrudniać zwiadowców typu optymalnego i przeszliśmy na zwiadowców o minimalnych szansach utrzymania się przy życiu.
Perceveral przez chwilę rozważał to, co usłyszał.
— Więc potrzebujecie mnie dlatego, że jeśli w jakimś miejscu ja przeżyję, to znaczy, że może tam żyć każdy.
— To mniej więcej charakteryzuje naszą ideę — powiedział Haskell z uroczym uśmiechem.
— Ale jakie są moje szanse?
— Niektórzy z naszych zwiadowców-minimum doskonale się spisywali.
— A inni?
— Jest oczywiście ryzyko — przyznał Haskell. — I niezależnie od potencjalnych niebezpieczeństw, związanych z daną planetą, są jeszcze inne, wynikające z samej istoty eksperymentu. Nie mogę panu nawet o nich powiedzieć, gdyż pozbawiłoby to nas jedynego elementu kontroli w tym doświadczeniu. Mogę tylko stwierdzić, że takie niebezpieczeństwo istnieje.
— Niezbyt przyjemne perspektywy.
— To prawda. Ale niech pan pomyśli o nagrodzie oczekującej zwycięzcę! Zostałby pan założycielem nowej kolonii! Pańska wartość jako eksperta byłaby nieoceniona. Miałby pan zapewnione czołowe miejsce w życiu społeczeństwa. A także ma pan szansę pozbyć się pewnych zakorzenionych kompleksów, odzyskać wiarę we własne siły.
Perceveral skinął głową.
— Proszę mi powiedzieć jedną rzecz. Otrzymałem dzisiaj pański telegram w decydującym momencie. Wyglądało to prawie jak…
— Tak, to było z góry ukartowane — powiedział Haskell. — Przekonaliśmy się, że potrzebni nam ludzie godzą się na nasze propozycje najchętniej, kiedy osiągają pewien określony stan psychiczny. Pilnie obserwujemy tych nielicznych, którzy odpowiadają naszym wymaganiom, czekając na odpowiedni moment.
— Byłoby wam głupio, gdybyście się spóźnili o godzinę.
— Ale gdybyśmy zwrócili się o dzień wcześniej, nasza propozycja mogłaby zostać odrzucona. — Haskell wstał zza biurka. — Może zje pan ze mną lunch, panie Perceveral? Moglibyśmy omówić szczegóły przy lampce.
— Dobrze. Ale jeszcze nic nie obiecuję.
— Oczywiście — powiedział Haskell, otwierając przed nim drzwi.
Po lunchu Perceveral oddał się rozmyślaniom, zwiadowcy bardzo go pociągała mimo związanego z nią ryzyka. Zresztą nie było to bardziej ryzykowne niż samobójstwo, natomiast o wiele lepiej płatne. Nagroda za zwycięstwo była niemała; kara za przegraną nie wyższa niż ta, jaką zamierzał zapłacić za swoją klęskę na Ziemi.
Nie osiągnął niczego w ciągu swoich trzydziestu czterech lat życia. Co najwyżej zademonstrował jakieś przebłyski zdolności, przyćmione zresztą skłonnością do chorób, wypadków i pomyłek. Ale Ziemia jest przeludniona, wszyscy są zagonieni. Być może jego pech nie jest wrodzoną cechą, tylko produktem nieznośnych warunków?
Praca zwiadowcy przeniesie go w inne środowisko. Będzie sam, zależny tylko od siebie, odpowiedzialny tylko przed sobą. Ryzyko jest ogromne, ale czy może być coś bardziej niebezpiecznego niż lśniące ostrze we własnej dłoni?
Będzie to największy wysiłek jego życia, ostateczny sprawdzian jego możliwości. Będzie walczył jak nigdy przedtem ze swymi pechowymi skłonnościami. I tym razem rzuci na szalę całą swoją odwagę i determinację.
Zdecydował się. W ciągu kilku tygodni przeznaczonych na przygotowania żył pod hasłem determinacji: wbijał ją sobie do głowy, przesycał nią swoje nerwy i krew, powtarzał bez końca jak buddyjską modlitwę, śnił o niej, czyścił nią zęby i mył ręce, i medytował nad nią, aż jej monotonny refren huczał mu w głowie w dzień i w nocy, z wolna zaczynając wywierać wpływ na jego czyny.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy wręczono mu roczne skierowanie na pewną obiecującą planetę. Haskell życzył mu powodzenia i przyrzekł utrzymywać kontakt za pomocą L-fazowego radia. Perceveral wraz z ekwipunkiem został załadowany na statek zwiadowczy „Queen of Glasgow” i przygoda zaczęła się.
Podczas miesięcy spędzonych w podróży Perceveral uporczywie utwierdzał się w swojej determinacji. Zachowywał jak najdalej idącą ostrożność w stanie nieważkości, wystrzegał się każdego zbędnego ruchu i analizował swoje uczucia.
Ciągła samoobserwacja i czujność zwolniły wprawdzie tempo działania, ale stopniowo wchodziły w krew. Zaczął się formować nowy zespół odruchów pokonujący stare nawyki.
Proces ten jednak nie odbywał się bezboleśnie. Mimo wszystkie wysiłki Perceveral nabawił się podrażnienia skóry, uderzył głową o ścianę i stłukł jedną z dziesięciu par okularów, jakie wziął ze sobą, cierpiał na skutek bólów głowy i pleców, miał pokaleczone ręce i zwichnięty palec u nogi.
Czuł jednak, że robi postępy, i jego wiara we własne siły wzrosła poważnie. Któregoś dnia zobaczył wreszcie swoją planetę, która otrzymała nazwę Theta.
Statek wylądował na trawiastej, częściowo pokrytej lasem wyżynie u stóp gór. Teren ten został wybrany automatycznie na podstawie zdjęć lotniczych, ze względu na korzystne warunki: była tu woda, drzewo, owoce i rudy metali — doskonałe miejsce na przyszłą kolonię.
Załoga życzyła mu szczęścia i odleciała. Perceveral patrzył długo za statkiem niknącym w chmurach. Potem wziął się do pracy.
Po pierwsze uruchomił robota. Była to wielka, czarna, wielofunkcyjna machina, stanowiąca typowe wyposażenie zwiadowców i osadników. Robot nie umiał mówić, śpiewać, deklamować ani grać w karty, jak niektóre droższe modele. Odpowiadał jedynie przeczącym lub potakującym ruchem głowy — nieciekawe towarzystwo na najbliższy rok. Jego zaletą była jednak umiejętność odbierania dość złożonych ustnych poleceń, wykonywania cięższych prac oraz pewna zdolność przewidywania w sytuacjach problemowych.