129785.fb2
— Oczywiście — powiedział Haskell. — Spodziewaliśmy się tego. Większość naszych zwiadowców zmienia się w nowym otoczeniu; zaczynając wszystko od nowa biorą się w garść i dokonują rzeczy, które nigdy by im się udały na Ziemi. Ale to nie jest to, o co nam chodzi i dlatego musimy zrównoważyć zmiany w ich charakterze. Koloniści nie przyjeżdżają na nową planetę po to, by pracować nad sobą. A poza tym w każdej grupie są ludzie nieostrożni, nie mówiąc o starych, słabowitych, roztargnionych, ryzykantach, dzieciach i tak dalej. Nasz standard zwiadowcy o minimalnych zdolnościach gwarantuje szansę utrzymania się przy życiu na nowej planecie. Czy wreszcie zaczyna pan rozumieć?
— Myślę, że tak…
— Dlatego właśnie potrzebna nam jest stała kontrola, aby nie osiągnął pan średniego lub nawet wyższego poziomu zdolności, które są dla naszych celów nieprzydatnej.
— I po to jest robot — powiedział Perceveral drewnianym głosem.
— Tak. Robot jest tak zaprogramowany, że działa jako kontroler pańskich możliwości. I odpowiednio reaguje na zmiany. Dopóki pańskie zdolności życiowe utrzymują się poniżej ustalonego poziomu — robot działa normalnie. Ale w miarę jak pan się rozwija, staje się zręczniejszy i bardziej odporny, robot działa coraz gorzej. Zaczyna psuć rzeczy, które pan powinien zepsuć, podejmuje za pana błędne decyzje…
— To jest nieuczciwe!
— Panie Perceveral, zapomina pan, że my nie prowadzimy sanatorium i naszym celem nie jest robienie z pana człowieka. Interesuje nas tylko praca, za którą płacimy i którą ma pan wykonać. Pozwolę sobie przypomnieć, że alternatywą tej pracy było samobójstwo.
— Dobra! — krzyknął Perceveral. — Zrobię, co do mnie należy. Chcę tylko wiedzieć, czy wolno mi rozmontować tego cholernego robota?
— Wolno panu — powiedział Haskell ciszej — jeśli pan potrafi. Ale szczerze panu odradzam. To jest zbyt niebezpieczne. Robot nie pozwoli się unieruchomić.
— O tym ja będę decydował, a nie on — powiedział Perceveral i odwiesił słuchawkę.
Wiosna minęła pod znakiem ciągłych kłopotów z robotem. Perceveral kazał mu robić dalekie wyprawy w góry, ale robot nie chciał się zbytnio oddalać. Perceveral próbował więc nie dawać mu żadnych poleceń, ale czarny potwór nie chciał pozostawać bezczynny i sam wyznaczał sobie zadania, szerząc spustoszenie w magazynach i na polach.
Broniąc się Perceveral zlecił robotowi najbardziej nieszkodliwą pracę, jaka mu przyszła do głowy: kazał mu kopać studnię, w nadziei, że się w niej w końcu pogrzebie. Ale zawzięty robot triumfalnie co wieczór wyłaniał się spod ziemi i właził do chaty, strząsając piach w jedzenie Perceverala, zarażając go chorobami skóry, tłukąc talerze i szyby w oknach.
Perceveral znosił to zaciskając zęby z bezsilnej złości. Robot wydawał mu się teraz ucieleśnieniem drugiej, gorszej połowy jego samego — niezdarnego i pechowego Perceverala. Obserwując nieszczęsne poczynania robota miał wrażenie, że patrzy na samego siebie w krzywym zwierciadle, na swoją słabość, która przybrała materialne kształty.
Próbował uwolnić się od tej myśli, ale robot coraz bardziej kojarzył mu się z własnymi niszczycielskimi popędami, które wymknęły się spod kontroli i buszują na swobodzie.
Perceveral pracował, a jego zmora czaiła mu się za plecami, zawsze obecna i jak wszystkie twory fantazji niepokonana. Ta zmora żyła z nim, patrzyła na niego, kiedy jadł, była przy nim, gdy spał.
Perceveral wykonywał swoją pracę coraz lepiej. Jednak każdego dnia z niepokojem oczekiwał zachodu słońca i groźby nocy, kiedy to robot stał przy jego łóżku, jakby zastanawiając się, czy nie nadeszła już godzina ostatecznego porachunku. Co rana obmyślał nowe sposoby pozbycia się niszczycielskiej zmory. Z czasem ta nieznośna sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej.
Przez kilka dni padały ulewne deszcze. Kiedy się wreszcie przejaśniło, Perceveral poszedł obejrzeć zasiewy. Robot stąpał ciężko za nim, niosąc narzędzia. Nagle mokra ziemia zapadła się, tworząc szczelinę. Perceveral skoczył i zawisł na stromym zboczu, a robot wyciągnął go na równy grunt, omal mu przy tym nie wyrywając ręki.
Oglądając zapadlinę Perceveral zobaczył, że pod ziemią przebiega tunel. Widać było wyraźne ślady kopania i z jednej strony wylot korytarza biegnącego głęboko pod ziemią.
Perceveral wrócił po broń i latarkę. Tak uzbrojony ześliznął się do zapadliska, oświetlił wnętrze tunelu i zobaczył wielki, pokryty sierścią kształt, kryjący się pośpiesznie za zakrętem. Wyglądało to jak ogromny kret.
Nareszcie odkrył nową formę życia na planecie!
Przez kilka następnych dni ostrożnie badał tunele. Kilkakrotnie mignęły mu szare krecie cienie, ale zawsze kryły się przed nim w mrocznych labiryntach.
Postanowił zmienić taktykę. Zapuścił się zaledwie kilkaset metrów w głąb głównego korytarza i pozostawił tam dar w postaci owoców. Kiedy powrócił następnego dnia, owoców nie było. Na ich miejscu leżały dwie bryłki ołowiu.
Ta wymiana trwała tydzień, aż pewnego dnia, kiedy Perceveral przyniósł kolejną porcję owoców, zjawił się wielki kret. Zbliżał się do Perceverala powoli, wyraźnie zdenerwowany. Sądząc z ruchów raziło go światło latarki, więc Perceveral zasłonił reflektor. Czekał bez ruchu. Kret podchodził wolno na tylnych łapach, ruszając nosem, a małe, pomarszczone rączki miał splecione na piersi. Wreszcie zatrzymał się, wpatrzony w Perceverala wyłupiastymi oczami. Potem schylił się i wydrapał na ziemi jakiś znak. Perceveral nie wiedział, co to znaczy, ale sam gest wskazywał na obecność rozumu, języka i zdolności do. abstrahowania. Narysował podobny znak, żeby dać to samo kretowi do zrozumienia.
Tak rozpoczęła się pierwsza próba nawiązania kontaktu między odmiennymi istotami rozumnymi. Robot stał z tyłu, błyskając oczami i obserwując próbę porozumienia się człowieka i kreta. Spotkanie z kretami oznaczało nowe obowiązki dla Perceverala. W dalszym ciągu musiał pracować w polu i w ogrodzie, naprawiać sprzęt i pilnować robota, tylko że wszystkie wolne chwile wykorzystywał na naukę języka kretów, które nie szczędziły wysiłków, by mu w tym pomóc. Stopniowo uczyli się nawzajem rozumieć, polubili się i zaprzyjaźnili. Perceveral dowiadywał się o ich życiu codziennym, o niechęci do światła, o ich podziemnych wyprawach i umiłowaniu wiedzy. Sam z kolei opowiadał im o człowieku.
— A co to za metalowa rzecz? — dopytywały się krety…
— Sługa człowieka.
— Ale ona stoi za tobą i wytrzeszcza oczy. Ta metalowa rzecz cię nienawidzi. Czy one wszystkie nienawidzą ludzi?
— Nie — wyjaśnił Perceveral. — To jest szczególny przypadek.
— My się tego boimy. Czy wszystkie metalowe rzeczy są takie groźne?
— Nie, tylko niektóre.
— Trudno nam jest myśleć i rozmawiać, kiedy ta metalowa rzecz patrzy na nas. Czy tak jest z nimi zawsze?
— Czasami to denerwuje — przyznał Perceveral. — Ale nie obawiajcie się, robot nie zrobi wam krzywdy.
Ale krety nie były zupełnie przekonane. Perceveral przepraszał je za ciężką, chwiejną i natrętną machinę, mówił o wykorzystaniu maszyn w służbie człowieka i o licznych ułatwieniach życiowych, możliwych dzięki ich zastosowaniu. Ale krety wciąż nie dowierzały i ze strachem cofały się na widok robota.
Mimo to, po długotrwałych negocjacjach, Perceveral zawarł z nimi traktat. W zamian za dostawy świeżych owoców, które były bardzo cenione, a trudno osiągalne w podziemnym świecie, krety zgodziły się na dostarczanie wiadomości o złożach metali oraz o źródłach wody i ropy naftowej na użytek przyszłych osadników. Dalej traktat oddawał całą powierzchnię planety osadnikom z Ziemi, potwierdzając panowanie kretów pod powierzchnią. Takie rozwiązanie zadowalało obie strony i zarówno Perceveral jak i wódz kretów podpisali kamienny dokument z takimi zakrętasami, na jakie tylko pozwolił oporny materiał.
Aby przypieczętować traktat, Perceveral wydał ucztę: wraz z robotem przynieśli kretom w darze mnóstwo pięknych owoców. Wilgotnookie, pokryte szarym futrem stworzenia zebrały się wokół piszcząc ochoczo.
Robot postawił na ziemi kosz z owocami, ale robiąc krok do tyłu pośliznął się na gładkim kamieniu, stracił równowagę i zwalił się jak długi, przygniatając jednego z kretów. Natychmiast zerwał się na nogi, próbując podnieść go swoimi niezgrabnymi żelaznymi łapskami. Na próżno jednak — biedne stworzenie miało złamany kręgosłup. Pozostałe krety uciekły, unosząc ciało zabitego towarzysza. Perceveral i robot zostali sami w tunelu pośród stosów owoców.
Tej nocy Perceveral długo rozmyślał. Widział przeklętą logikę całego wydarzenia. Przy zastosowaniu kryterium minimalnych szans również kontakty z mieszkańcami innych planet muszą zawierać element niepewności, niedowierzania, a nawet uwzględniać wypadki śmiertelne. Jego spotkania z ludźmi-kretami przebiegały widocznie zbyt gładko. Robot po prostu wniósł poprawkę do sytuacji i popełnił błąd, który powinien był zrobić on sam.
Ale chociaż Perceveral rozumiał logikę wydarzeń, nie mógł się z nią pogodzić. Ludzie-krety byli jego przyjaciółmi, a on zawiódł ich zaufanie. Nie może być teraz mowy o wzajemnym zrozumieniu, o współpracy z przyszłymi osadnikami. W każdym razie tak długo, dopóki po podziemnych korytarzach będzie się rozbijał robot.
Perceveral postanowił go zniszczyć. Postanowił twardo poddać próbie swoje z trudem zdobyte umiejętności i pozbyć się raz na zawsze tej snującej się za nim zmory. A gdyby nawet miał to przypłacić życiem, to przecież zaledwie rok temu chciał popełnić samobójstwo dla znacznie mniej ważnych powodów.
Ponownie nawiązał kontakt z kretami i omówił z nimi sprawę. Zgodziły się mu pomóc, gdyż nawet te łagodne stworzenia wiedziały, co to zemsta. Wystąpiły nawet z kilkoma projektami, które były zadziwiająco ludzkie, krety bowiem również znały pewne formy wojny. Perceveral przystał na ich plany.
Za tydzień krety były gotowe. Perceveral wziął ze sobą do tunelu robota z koszami owoców, jakby znowu wydawał ucztę. Gospodarzy nie było nigdzie widać. Perceveral wraz z robotem zagłębiali się coraz dalej w podziemne labirynty, oświetlając sobie drogę latarką, świecił czerwono oczami i trzymał się blisko Perceverala depcząc mu niemal po piętach.
Tak doszli do podziemnej groty. W ciemności rozległ się cichy gwizd i Perceveral ruszył przed siebie sprintem. Robot przeczuł niebezpieczeństwo, próbował pójść w jego ślady, ale potknął się, zahamowany przez swoją zaprogramowaną niezdarność, i rozsypał owoce. Z ciemności kryjącej górną część groty spadły liny, oplatając mu głowę i ramiona. Próbował rozerwać mocne sznury, ale coraz ich więcej spadało ze świstem. Oczy robota błyszczały, kiedy zrywał liny z rąk. Z ciemnych korytarzy wypadła chmara kretów — pęta coraz gęściej oplatały robota, który wysilał się tak, że aż mu olej kapał ze stawów rąk i nóg. W ciszy podziemia słychać było tylko świst zarzucanych lin, chrzęst stawów robota i suchy trzask pękających sznurów.
Perceveral włączył się do walki. Wspólnie omotywali robota coraz ciaśniej, tak by się wreszcie nie mógł poruszyć. Mimo to zrzucano wciąż nowe liny, aż upadł jak wielki kokon, z którego wystawały tylko stopy i głowa.
Ludzie-krety zapiszczały zwycięsko; swoimi tępymi pazurami usiłowały wydrapać robotowi oczy, a kiedy zasunął stalowe powieki, sypały mu piasek w stawy. Perceveral odepchnął tłum, zamierzał stopić robota w płomieniu swojej strzelby laserowej.
Strzelba jednak odmówiła posłuszeństwa, zanim zdążył się rozgrzać. Wtedy krety przywiązały koniec liny do stóp robota i pociągnęły go korytarzem, który prowadził na skraj głębokiej przepaści. Zepchnąwszy wroga słuchały, jak obijał się o występy granitowych skał.
Gdy kreci lud wiwatował, Perceveral czuł się paskudnie. Wrócił do chaty i nie wstawał z łóżka przez dwa dni, tłumacząc sobie, że nie było to zabójstwo człowieka ani w ogóle żywej istoty — po prostu unieszkodliwił niebezpieczną maszynę. Ale nie potrafił zapomnieć milczącego towarzysza, który ramię w ramię z nim walczył z ptakami, uprawiał jego pole i rąbał dla niego drzewo. I chociaż robot był niezgrabny i psuł wszystko, do czego się dotknął, robił to w sposób mu bliski. Początkowo Perceveral czuł się tak, jakby umarła część jego samego. Ale pocieszały go wieczorne odwiedziny kretów, a praca w polu i w magazynach nie zostawiała czasu na rozmyślania. Była jesień, czas żniw. Perceveral wziął się do pracy. Wraz ze zniknięciem robota wróciła jego własna chroniczna skłonność do nieszczęśliwych wypadków. Stawił jej czoła z wiarą we własne siły. Przed pierwszym śniegiem prace związane ze żniwami i zabezpieczeniem zbiorów zostały zakończone. Jego roczna służba na Thecie dobiegała końca.
Wysłał do Haskella szczegółowy raport o perspektywach życia na planecie z jej niebezpieczeństwami i potencjalnymi możliwościami, przekazał treść swojej umowy z kretami i zakończył wnioskiem o przysłanie osadników. Po dwóch tygodniach Haskell odpowiedział:
— Zrobił pan kawał roboty. Dyrekcja zdecydowała, że Theta stuprocentowo odpowiada naszemu standardowi-minimum. Natychmiast wysyłamy statek z osadnikami.
— Więc mój zwiad jest skończony?