142625.fb2
Prim władczym gestem wyprowadziła Gila z pokoju, a potem, pochylając się nad Deborą, powiedziała:
– Trochę przesadziłam. Oczywiście, sprawy nie przedstawiają się aż tak źle, ale dobrze mu zrobi, jeśli wróci do pracy i choć przez kilka godzin przestanie się o ciebie martwić. Zachowywał się jak szaleniec… – Fachowym ruchem strząsnęła termometr i włożyła Deborze w usta. – Powiedziałam mu, że to tylko tropikalna gorączka, która niebawem ustąpi, ale, wyobraź sobie, on upierał się, by cię transportować samolotem do Londynu! Siedział przy twoim łóżku jak kamień. W gorączce często mamrotałaś jego imię i wspominałaś coś o obrączce, którą zgubiłaś…
Debora zapomniała już o stracie obrączki, ale teraz znów spojrzała na swoje palce i ogarnęło ją rozrzewnienie. Jeszcze tylko dwa tygodnie, pomyślała. Zostały jeszcze tylko dwa tygodnie…
Prim, wyjmując termometr, zauważyła w oczach Debory łzy.
– Odpocznij sobie – powiedziała miękko. – Ciągle jesteś bardzo słaba.
Gdyby nie świadomość rychłego wyjazdu, Debora cieszyłaby się swą rekonwalescencją. Wszyscy – oprócz Sylvie -znajdowali czas, aby wpaść choć na kilka minut i dotrzymać jej towarzystwa, a gdy była sama, zazwyczaj kładła się na sofie i obserwowała pracującą Sarmi, której wdzięczne, powolne ruchy działały na nią kojąco.
Ale najprzyjemniejsze były wieczory, gdy Gil wracał do domu. Długo przesiadywali przy kolacji, pogrążeni w ciekawych rozmowach, albo grali w scrabble, w które Gil rzadko pozwalał jej wygrywać, mimo że przy wszystkich innych okazjach traktował ją jak słabą rekonwalescentkę. Był również bardzo surowy, gdy chodziło o wczesne kładzenie się spać. Irytowała się jednak, że nadal spał na niewygodnej polówce.
Gdy do wyjazdu pozostał zaledwie tydzień, Debora postanowiła wziąć sprawy we własne ręce. Tego dnia starannie uczesała włosy, znalazła dwie świece i postawiła je na stole, włożyła czysty sarong i wyszła nawet na dwór po gałązkę frangipani, aby wpiąć ją we włosy. Gdy stała pod kwitnącym krzewem, wciągnęła w nozdrza ciężki zapach, przypominając sobie, że właśnie tutaj Gil ją kiedyś pocałował… Na wspomnienie tego pocałunku przeszedł ją słodki, rozkoszny dreszcz.
Po kolacji, gdy Gil zajął miejsce w swym ulubionym fotelu, Debora bez słowa usiadła mu na kolanach. Oplotła go pożądliwie ramionami i zaczęła powoli, namiętnie obsypywać pocałunkami jego twarz, aż doszła do chłodnych warg, których wspomnienie pieściła w pamięci.
– Co robisz, Deboro? – spytał zduszonym głosem, ale nie mógł się powstrzymać i objął ją mocno ramieniem.
– Uwodzę cię – szepnęła, błądząc wargami po jego ustach.
– Już nie jesteś chora? – Zatopił ręce w jej włosach tak gwałtownie, że kwiat frangipani wypadł na podłogę, a potem pocałował ją z dziką, zaborczą zachłannością.
Tej nocy Debora, leżąc w ramionach Gila, znowu krzyczała z rozkoszy, a potem tuliła się do jego mocnego ciepłego ciała, przepełniona najwyższym szczęściem.
Następnego dnia odwiedziła ją Sylvie. Dobry humor Debory ulotnił się, gdy tylko Francuzka stanęła w drzwiach. Po twarzy jej błąkał się chytry, przebiegły uśmieszek, który nie wróżył niczego dobrego.
– Nie wyglądasz na obłożnie chorą – powiedziała Sylvie, nieufnie przypatrując się rozpromienionej twarzy Debory. – Myślę, że po prostu znudziło ci się odgrywanie roli sekretarki Gila i postanowiłaś zakończyć pracę w biurze, czyż nie?
– Mylisz się – zaprotestowała Debora.
– Czyżby? A może znudziło ci się również odgrywanie roli żony Gila?
Nastała pełna napięcia cisza.
– O czym ty mówisz? – spytała Debora głuchym, bezbarwnym głosem.
– Przecież wcale nie macie ślubu! – Sylvie roześmiała się perliście. – Och, powinnam się była domyślić. Gil przecież nie mógłby związać się na stałe z kimś takim jak ty!
– Jesteśmy małżeństwem – powiedziała Debora z pasją.
– Dobrze wiesz, że to nieprawda! Wyobraź sobie, że od kilku dni zastępuję cię przy teleksie – wyjaśniła Sylvie z przewrotną słodyczą. – I zgadnij, jaka wiadomość właśnie nadeszła?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Głos Debory drżał z irytacji.
– Przeczytaj! – Sylvie pogardliwie rzuciła kartkę papieru, którą Debora chwyciła w locie. Była to wiadomość nadana w biurze Gila w Londynie.
„Najlepsze życzenia z powodu zbliżającego się ślubu z Debrą Clark. Zgodnie z twoim życzeniem poczynimy odpowiednie przygotowania do jej wyjazdu na Madagaskar. Zawiadom jak najszybciej o dacie ślubu, aby można było zarezerwować miejsca w samolocie".
– Raczej dziwna wiadomość dla człowieka, który już jest żonaty, nie uważasz? – spytała Sylvie, ale Debora jej nie słuchała.
Debra Clark! Znajome nazwisko tańczyło jej przed oczami. Debra – a nie Debora… Clark – zamiast Clarke. To nie mogła być pomyłka. Tu nie chodziło o nią! Wiadomość dotyczyła Debbie. Zamierzał poślubić Debbie – a nie ją! Poczuła jak wokół serca zaciska się jakaś stalowa dłoń, miażdżąc wszystkie uczucia i ogarnęło ją nagle dziwne odrętwienie.
Okłamał ją… Powiedział, że napisał do Debbie i zerwał zaręczyny… Czy Debbie też okłamywał? Czy ostatecznie nakłonił ją do ślubu, nie wspominając, że żyje z łatwowierną idiotką, która wszystko bierze za dobrą monetę?
Debora zrobiła nadludzki wysiłek, żeby zmusić się do uśmiechu. Sylvie nie powinna się zorientować, że ta wiadomość nie odnosi się do niej.
– I cóż z tego, że nie jesteśmy po ślubie? Co to za różnica?
– Jestem pewna, że i tym razem się z tobą nie ożeni – powiedziała Sylvie zjadliwym tonem. – Och, już teraz rozumiem, dlaczego cię tutaj przywiózł! Po prostu obawiał się swoich uczuć do mnie. Chciał zamaskować fakt, że kocha się we mnie. To oczywiste! Chwytał każdą minutę, by być ze mną sam na sam, gdy Pascal wyjeżdżał. – Wzruszyła nonszalancko ramionami.
– Zachęcałam go, to prawda, ale on należy do bardzo atrakcyjnych mężczyzn, a ja czułam się tu bardzo samotna…
Debora miała gardło ściśnięte, a usta całkiem zdrętwiałe.
– Jeśli tak bardzo cię kocha, to czemu chce poślubić mnie?
– wycedziła.
– Ponieważ wie, moja droga – powiedziała Sylvie protekcjonalnie – że nigdy nie będzie mógł ożenić się ze mną. W takim razie zapewne wszystko mu jedno kogo poślubi. Ale jestem przekonana, że taką małą naiwną idiotką jak ty znudzi się szybciej, niż przypuszczasz.
Debora trzęsła się ze złości oraz z wysiłku, żeby się nie rozpłakać.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – wymamrotała. – Gil nigdy cię nie kochał… – A może… Może historia z Sylvie też była kłamstwem? – Uważa, że zachowujesz się żenująco namolnie i dawno by ci o tym powiedział, gdyby nie wzgląd na Pascala… – Udało jej się dotrzeć do drzwi. Otworzyła je na oścież. – A teraz żegnam cię!
Sylvie dumnie przemaszerowała obok Debory, a jej czarne oczy błyszczały wojowniczo.
– Zapamiętaj sobie, że to małżeństwo nie ma żadnych szans! – zdążyła jeszcze rzucić na odchodnym, nim Debora z trzaskiem zamknęła za nią drzwi.
Gdy kroki Sylvie ucichły, na werandzie zapadła głucha, przejmująca cisza. Debora stała oparta o drzwi, mocno zaciskając powieki. Dopiero po kilku nieznośnie długich sekundach zaczęły docierać do niej naturalne odgłosy dnia codziennego: znajomy skrzyp wiatraka pod sufitem, szuranie szczotki do zamiatania na sąsiedniej werandzie, głośne zawodzenie handlarza pomarańczy…
Gil miał zamiar poślubić Debbie… Natarczywe myśli nie dawały jej spokoju. Mimo wszystko – mimo szczęścia, jakie zaznał z nią – miał zamiar poślubić Debbie, rozsądną, praktyczną Debbie, dziewczynę swoich marzeń!
Och, ale dlaczego ją okłamywał? Dlaczego udawał, że zerwał zaręczyny? Czyżby chodziło tylko o zręczny wybieg, żeby pójść z nią do łóżka? Pragnął jej – tego była pewna… Ale przecież nigdy nawet nie wspomniał, że ją kocha! Wykorzystał ją, po prostu – wykorzystał! Ta myśl poraziła ją niczym oślepiająca błyskawica.
Gdy Gil wrócił do domu, siedziała na werandzie, przerzucając kolorowy magazyn pożyczony od Prim.
– Witaj! – powiedział, mierzwiąc jej włosy. – Przepraszam za spóźnienie, ale musiałem trochę porozmawiać z Pascalem.
– O czym? – spytała bez specjalnego zainteresowania.
– O Sylvie. Ona wyjechała.
– Wyjechała?
Gil przytaknął i usiadł obok niej na krześle.
– Oznajmiła Pascalowi, że nie zostanie tutaj ani chwili dłużej i jeszcze dzisiaj kazała się zawieźć do Parangu. Pascal nie miał pojęcia, co ją tak wyprowadziło z równowagi, ale w gruncie rzeczy jest zadowolony, iż się jej pozbył. Początkowo był nią zauroczony, ale szybko po ślubie zorientował się, że popełnił życiowy błąd. W każdym razie wyjechała do Francji.
– Och! – Debora westchnęła, a Gil spojrzał na nią z nagłym niepokojem.
– Wyglądasz blado… Coś się stało?
– Nic takiego… – Pochyliła głowę nad gazetą, aby nie mógł widzieć jej oczu. – Właśnie planowałam swoją podróż do Australii…
– Do Australii? – Twarz mu nagle stężała.
– Tak… Pieniądze, które zarobiłam u ciebie, powinny wystarczyć na całkiem niezłą podróż…
Nastała chwila napiętego milczenia. Debora, nie będąc w stanie spojrzeć na Gila, wbiła wzrok w rozłożony na stole magazyn. Gdy Gil nadszedł, czytała właśnie artykuł o problemach z kochaniem dwóch mężczyzn jednocześnie. Tak jakby kochanie jednego nie było dla niej wystarczającym problemem!
– Zupełnie zapomniałem, że wyjeżdżasz do Australii – odezwał się wreszcie, a jego głos pozbawiony był jakiegokolwiek wyrazu.
– Doprawdy? – spytała ze sztucznym ożywieniem. -A jak myślałeś, co zrobię z zarobionymi pieniędzmi?
– Widzisz… zarezerwowałem już dwa miejsca do Londynu – powiedział ze śmiertelnym spokojem. – Myślałem, że nie czujesz się jeszcze na siłach, by samotnie kontynuować podróż.
Debora zacisnęła palce na poręczy krzesła. Nieoczekiwanie zapragnęła być w domu, bardziej niż gdziekolwiek indziej. Właściwie nie była nawet pewna, czy w ogóle chciała jeszcze podróżować.
– Jeśli już kupiłeś bilet – odezwała się nagle – to ostatecznie mogę wrócić do domu… Być może będzie lepiej, jeśli trochę przedłużę swoją rekonwalescencję.
Oczom jej ukazał się przysadzisty kamienny dom w surowym pejzażu Northumberlandu, i ojciec przycinający w ogródku róże, i matka krzątająca się w kuchni… Nigdy przedtem Debora nie odczuwała tak silnej potrzeby kontaktu z matką.
Wstała, czując, że dławią ją łzy.
– Wrócę do łóżka – wymamrotała. – Nie czuję się dziś zbyt dobrze.
Tę noc i wszystkie następne Gil spędził na polówce. Zapewne przed powrotem do Debbie ćwiczył się w cnocie wierności, myślała zrozpaczona Debora, leżąc samotnie w wielkim, pustym łóżku, a łzy żalu płynęły jej po policzkach.
Z trudem wytrzymali te ostatnie kilka dni. Ona była apatyczna, Gil prawie się nie odzywał. Obydwoje natomiast byli zadowoleni, że choroba Debory stanowi wystarczającą wymówkę, by nie organizować pożegnalnego przyjęcia. Prim i Idja płakały, żegnając Deborę, ona zaś serce miała ściśnięte takim żalem, że nawet płakać nie mogła.
Deden odwiózł ich samochodem do Parangu. Gdy obóz się oddalał, czuła dławiący ból w gardle. Przeżyła tam krótkie, intensywne chwile szczęścia – jedyne, jakich w życiu zaznała – i teraz dręczyła ją okrutna świadomość, że idylla nieuchronnie dobiegła końca. Ciepły uścisk Dedena, którym obdarzył ją na lotnisku, dopełnił miary – rozpłakała się. I łzy nadal spływały jej po twarzy, gdy patrzyła, jak odjeżdża z powrotem do Terawati – do przyjaciół, których tam pozostawiła, do małego domku ze skrzypiącym wiatrakiem i dużym łożem, na którym kochała się z Gilem.
Lot do Londynu wydawał się nie mieć końca. Debora siedziała przy oknie, nerwowo zaciskając dłonie podczas startu, lecz tym razem Gil nie uczynił żadnego gestu, aby ją uspokoić. Patrzył przed siebie z twarzą chłodną, ponurą i zadziwiająco nieszczęśliwą jak na mężczyznę, który podążał na własny ślub.
Debora siedziała w milczeniu i próbowała na niego nie zwracać uwagi. Ale – siedząc tak blisko siebie – było to niezwykle trudne. Gdy znużona zasnęła, okazało się po obudzeniu, że opiera się o ramię Gila. Odskoczyła od niego jak oparzona i przywarła do okna, żeby zachować bezpieczną odległość.
Gdy samolot kołował na Heathrow, Gil opuścił stoliczek i wyjął z teczki książeczkę czekową.
– To powinno wyrównać nasze rachunki – powiedział twardym głosem i podał jej czek.
Popatrzyła na czek z odrazą. A więc zapłacił jej. Zapłacił jak odprawianej służącej. Czyżby rzeczywiście wszystko w życiu miało swoją cenę? Czy radość i szczęście, które dzielili, były tak bardzo wymierne?
Była zbyt zbolała i zmęczona, by teraz mieć siłę na dalsze spory. Wzięła czek bez jednego słowa. Jeśli Gil w ten sposób ma się lepiej poczuć… Cóż, i tak później podrze ten czek. Nie chciała pieniędzy. Chciała wyłącznie Gila – a jego mieć nie mogła…
Z oczami piekącymi od łez i mocno zaciśniętą szczęką, żeby się nie rozpłakać, Debora stała przy obrotowym kole i czekała na bagaże. Odszukała swój podniszczony plecak i szybko przeszła przez odprawę celną. Gil w milczeniu maszerował obok niej. A potem znaleźli się wśród tłumu krewnych i znajomych, którzy oczekiwali na swoich bliskich.
I tu był kres ich wspólnej drogi. Debora czuła się źle. Dygotała z zimna i emocji. Za chwilę pożegna Gila… Pożegna go na zawsze. Poczuła się jak skazaniec oczekujący na egzekucję. Postanowiła ją przyspieszyć.
– No, to… do widzenia – powiedziała ochrypłym głosem. Gil miał twarz bladą i zmęczoną. Z oczu wyzierała mu rozpacz.
– Deboro… – Wyciągnął rękę, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, piękna jak anioł blondynka wybiegła z tłumu i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Niespodzianka! – zawołała radośnie. Gil cofnął się o krok. – Dowiedziałam się w biurze, o której przylatujesz i postanowiłam cię przywitać na lotnisku…
– Debbie… – zaczął bezradnie, rozglądając się wokół.
– To ja! Nie poznajesz mnie? Musiałam się z tobą natychmiast zobaczyć, aby ci powiedzieć…
Debora nie miała najmniejszej ochoty słuchać, co Debbie ma Gilowi do powiedzenia. Porwała swój plecak z wózka i błyskawicznie zniknęła w tłumie.
– Deboro! – usłyszała za sobą krzyk Gila, ale już się nie odwróciła. Nie mogła znieść jego widoku obok Debbie.
Nie potrafiła sobie później przypomnieć, w jaki sposób udało jej się dotrzeć do domu. Jej nieoczekiwany przyjazd do Northumberlandu wywołał w rodzinie radość, która jednak rychło przerodziła się w niepokój, gdy spostrzeżono, jak bardzo była wyczerpana i zrozpaczona. Opowiedziała rodzicom o chorobie – ale oni intuicyjnie wyczuwali, że nie tylko choroba była przyczyną jej złego samopoczucia.
Debora dręczyła się ustawicznym myśleniem o Gilu. Wyobrażała sobie, jak trzyma w ramionach Debbie… jak ją całuje, przytula, kocha… Po kilku strasznych, męczących dniach postanowiła pojechać nad morze w nadziei, że morskie powietrze ją otrzeźwi.
Pojechała samochodem do Bamburgh. A potem przeszła piechotą wzdłuż zamkowych murów na długą i rozległą plażę. Dzień był piękny – niebo bezchmurne, jasnoniebieskie, a powietrze rześkie i krystaliczne, gdy ciężkim krokiem, z pochyloną głową szła wzdłuż plaży, a wiatr rozwiewał jej włosy.
Jakże tu było inaczej niż w Indonezji. Dźwięki i zapachy tamtego kraju nadal żyły w jej pamięci; ilekroć zamykała oczy, wracało wspomnienie wilgotnego upału, brzęczenia owadów w ciemnościach albo łoskotu deszczu rozbijającego się o blaszany dach… Pociągnęła nosem – ale zamiast odurzającego zapachu frangipani, poczuła cierpką woń soli i jodu…
Zmęczona marszem usiadła na skale i zapatrzyła się w przestrzeń. Od ciemnoniebieskiej toni przy brzegu odcinały się białe grzywy fal, a daleko na horyzoncie – bezkresny błękit nieba. Debora rozchyliła lekko wargi w uśmiechu, przypominając sobie, jak opowiadała zmyśloną historię o oświadczynach Gila na plaży w deszczu… Jakie to wówczas było zabawne! A ona sama – ileż było w niej radości życia! I taka powinna pozostać – powinna bawić się od początku do końca. Ale ona zakochała się – bez wzajemności… Gdyby tylko brawurowo zagrała swą rolę, nie marnowałaby teraz czasu na samotne rozmyślania, za jedyne towarzystwo mając mewy, wiatr i jakąś postać, która zmierzała w jej kierunku brzegiem morza.
To był mężczyzna. Zerknęła na niego bez większego zainteresowania. Po chwili spojrzała znów. Czyżby znała ten krok…? Nagle wstała, zakryła oczy dłońmi i znów je odsłoniła, jakby obawiając się halucynacji. Niemożliwe, a jednak… Ten sam sprężysty chód, to samo pochylenie głowy… To był Gil. To musiał być Gil!
Jak we śnie – najpierw wolno, potem coraz szybciej zaczęła iść mu na spotkanie. A potem zaczęła biec – i on również biegł w jej kierunku. Rzucili się sobie w objęcia i przywarli do siebie w mocnym uścisku, jakby nie mając pewności, że istnieją naprawdę.
– Żeby cię tu odnaleźć, przeszedłem drogę przez mękę – mamrotał Gil z ustami przy jej włosach. – Dlaczego uciekłaś, nie zostawiając nawet adresu?
– Nie sądziłam, iż zechcesz mnie szukać. Ścisnął ją tak mocno, że ledwie mogła oddychać.
– Czy mógłbym spędzić resztę życia bez ciebie?
– Myślałam, iż chcesz je spędzić z Debbie.
– Gdy pokazałem jej fotografie Terawati, wydała okrzyk przerażenia. Chyba już wówczas zrozumiałem, że się nie kochamy i nie pasujemy do siebie.
– Ale przecież szukałeś rozsądnej żony… – Odrzuciła głowę do tyłu, aby spojrzeć mu w oczy.
– To prawda… Potem jednak zakochałem się na śmierć w dziewczynie, która wypadła z autobusu. A trudno o niej powiedzieć, iż jest kobietą rozsądną. – Ujął twarz Debory w dłonie. – Wierz mi, bardzo się starałem zdusić w sobie to uczucie. Wiedziałem, że kochasz swój żywiołowy styl życia i ani ci to w głowie, by dopasowywać się do mnie… Powtarzałem więc sobie, iż Debbie jest odpowiednim materiałem na żonę dla takiego mężczyzny jak ja… I uwierzyłem, że jej pragnę, bo chciałem w to uwierzyć. Bez końca przypominałem sobie matkę i wmawiałem sobie, iż ty będziesz identyczna, ale mimo wszystko nie potrafiłem uwolnić się od uczucia do ciebie… Zapadłaś mi w serce głęboko, Deboro. Miałaś tyle uroku… Wchodząc do pokoju, rozjaśniałaś go swoim uśmiechem… Stałem się o ciebie okropnie zazdrosny, z nikim nie chciałem się tobą dzielić. I dostawałem szału, widząc, jak radośnie planujesz swe dalsze podróże beze mnie.
– To nieprawda! – Wsunęła mu ręce pod marynarkę, by znów poczuć ciepło jego mocnego ciała. – Ja tylko udawałam, że życie bez ciebie będzie miało jakikolwiek sens.
Pocałował ją czule, a później spytał:
– A więc kochasz mnie naprawdę, Deboro?
– Beznadziejnie – szepnęła, opierając twarz o jego policzek. – Sądziłam, że mam to wypisane na twarzy.
– Czasami, gdy trzymałem cię w ramionach i byłaś taka ciepła, taka pałająca miłością, łudziłem się nadzieją, iż naprawdę mnie pokochałaś… Ale zaraz potem odwracałaś się ode mnie i przypominałaś mi, że nasz romans potrwa tylko kilka tygodni. Gdy byliśmy w Dżakarcie, miałem zamiar błagać cię, byś za mnie wyszła, ale ty uprzedziłaś moje wyznanie… Powiedziałaś, iż trzeba przyjemnie wykorzystać czas, który nam pozostał. Poczułem się tak, jakbym dostał obuchem w głowę. Nie mogłem wprost uwierzyć, że ta noc znaczyła dla ciebie tak mało… A potem rozchorowałaś się i nic już nie miało znaczenia prócz twojego zdrowia. Gdy wyzdrowiałaś, chciałem poprosić cię o rękę i nawet pojechałem do Terawati po obrączkę, ale kiedy wróciłem, znowu wspomniałaś o tej nieszczęsnej Australii! Byłaś taka zimna i nieczuła, że w końcu dałem spokój! Byłem bardzo nieszczęśliwy i zły na siebie, że zaangażowałem się w związek, który nie ma przyszłości.
Debora odsunęła się od niego na wyciągnięcie ręki.
– Och, niczego nie rozumiesz… Przecież powiedziałeś swoim pracownikom w Londynie, że żenisz się z Debbie. Sylvie pokazała mi teleks, który do ciebie nadszedł. Chciała mi udowodnić, iż wie, że nie jesteśmy po ślubie, ale nie wiedziała, że ta wiadomość nie dotyczyła mnie. Tam było wyraźnie napisane: Debra Clark. Pomyślałam, że planujesz swą przyszłość beze mnie.
– Ach, więc to dlatego tak nagle się zmieniłaś! Zastanawiałem się nawet, dlaczego nie przysłali mi odpowiedzi. Ci idioci musieli przekręcić twoje nazwisko! Widzisz, byłem tak pewny naszych uczuć, że w czasie twojej choroby wysłałem do Londynu polecenie, żeby przygotowano ci dokumenty niezbędne do wyjazdu ze mną na Madagaskar. Ponieważ znali Debbie jako moją narzeczoną, zapewne pomyśleli, że ją mam na myśli. Tak jakbym mógł się pomylić w pisowni imienia i nazwiska swej przyszłej żony!
– Ale dlaczego Debbie wyjechała po ciebie na lotnisko?
– Chciała mi jak najszybciej zakomunikować, że zaręczyła się ze swoim nowym szefem – westchnął. – Obawiała się, iż mogę poczuć się dotknięty, jeśli ktoś inny przekaże mi tę wiadomość. To było ładne z jej strony, ale wtedy, gdy widziałem, że mi uciekasz, miałem ochotę ją udusić. – Przytulił ją mocniej do siebie. – Widzisz, okazało się, iż obydwoje z ulgą przyjęliśmy zerwanie naszych zaręczyn. Oczywiście, nie powiedziałem jej o tym, ale często, gdy budziłem się obok ciebie, dręczyła mnie przeraźliwa myśl, że moje życie wyglądałoby całkiem inaczej, gdyby Debbie od razu zgodziła się mnie poślubić. Nigdy bym cię nie poznał i nie wiedziałbym, co to jest prawdziwa miłość… – Uśmiechnął się do niej szeroko. – Jesteś dokładnie taką dziewczyną, jakiej nigdy nie chciałem poślubić. Ale nie potrafię już bez ciebie żyć… Podczas lotu do Anglii rozmyślałem, jak cię przekonać, byś pojechała ze mną na Madagaskar, ale ty mi uciekłaś, nim zdążyłem dowiedzieć się, gdzie mieszkają twoi rodzice.
Objął ją ramieniem i wolno maszerowali wzdłuż plaży.
– Jak mnie tu odnalazłeś? – spytała Debora, podnosząc na niego oczy przepełnione szczęściem.
– Dzięki niesłychanemu uporowi – odparł. – Na szczęście wiedziałem, że twoi rodzice mieszkają w Northumberlandzie, więc przyjechałem i zadzwoniłem chyba do wszystkich Clarke'ów, którzy figurują w książce telefonicznej. Masz pojęcie, ilu Clarke'ów tu mieszka? Siedemdziesięciu jeden!
Debora roześmiała się.
– Mój ojciec ma na imię William, więc pewnie jest na samym końcu.
– Dokładnie jest sześćdziesiąty dziewiąty! Przedstawiłem się, wyjaśniłem, że poznałem cię w Indonezji, a wówczas twoja matka powiedziała, gdzie mam cię szukać.
– To jedno z moich ulubionych miejsc – powiedziała Debora.
– I dlatego opowiadałaś wtedy, iż tu właśnie ci się oświadczyłem?
– Tak. – Zerknęła na niego z ukosa. – Zawsze myślałam, że byłoby bardzo romantycznie, gdyby mi się tu ktoś oświadczył.
– Gzy mam poczekać, aż zacznie padać, czy też mogę to zrobić również w piękny, słoneczny dzień?
– Może być dziś… – powiedziała i skromnie spuściła oczy..- A więc… – Gil przystanął i odwrócił ją ku sobie. – Czy wyjdziesz za mnie, Deboro, wyjedziesz ze mną na Madagaskar i nadal będziesz wprowadzać w moje życie tyle uroczego nieładu?
– Tak – przyrzekła i pocałowała go czule.
– Myślę, że nie musimy zawracać sobie głowy zaręczynami, skoro już od trzech miesięcy jesteśmy małżeństwem, prawda? – uśmiechnął się lekko. – Po prostu od razu weźmiemy ślub… prawdziwy ślub. – Sięgnął do kieszeni i wyjął małe zawiniątko. – Na bazarze w Terawati nie przywiązują wagi do opakowań – usprawiedliwił się, rozwijając papier i podając jej plecioną obrączkę z kutego złota. – Pomyślałem, iż wszystko powinno odbyć się tak samo jak przedtem – dodał.
– Całkiem tak samo? – spytała Debora i posłała mu niewinne spojrzenie. – Czy to oznacza, że nadal będziesz mi płacić?
Gil roześmiał się głośno i znów wziął ją w ramiona.
– Masz rację. Musimy wynegocjować nową umowę… – Zmarszczył brwi, udając, że się nad tym głęboko zastanawia. – A może tak… Już nie tylko na trzy miesiące… Czy zgodzisz się wyjść za mnie i być ze mną całe życie, ja zaś w zamian obiecuję, że będę cię kochał, dbał o ciebie i opiekował się tobą, zgoda?
Deborze oczy lśniły z radości, gdy go całowała.
– Zgoda – powiedziała.
Nigdy nie ożenię się z taką szaloną dziewczyną!
Debora nie miała szans. Gil przecież uwielbiał swoją narzeczoną – zawsze schludną, zrównoważoną i rozsądną Debbie, która potrafiła obsługiwać komputer, świetnie gotować i zawsze zakręcała tubkę pasty do zębów…
A ona, Debora, nigdy o tym nie pamiętała. Myśl o małżeństwie z nią, z taką beztroską bałaganiarą, pewnie nawet nie przyszłaby mu do głowy! A jednak jej cudowny romans z Gilem w środku tej indonezyjskiej dżungli trwał już trzeci miesiąc…