142625.fb2 Debbie czy Debora? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Debbie czy Debora? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

ROZDZIAŁ TRZECI

Debora nastawiła dmuchawę tak, aby zimne powietrze wiało jej prosto w twarz, i rozparła się wygodnie na siedzeniu. Spod rzęs spojrzała przeciągle na Gila.

Z rękami na kierownicy patrzył prosto przed siebie. Trudno było przeniknąć jego myśli. Pod maską chłodnej rezerwy Debora wyczuwała siłę i temperament. Być może lubił nadawać twarzy kamienny, nieodgadniony wyraz, ale jego kształtne usta były zadziwiająco namiętne i zmysłowe. Człowiek trudny do rozszyfrowania, pomyślała. I była teraz od niego całkiem zależna… Im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że Gil Hamilton należał do mężczyzn wyjątkowo atrakcyjnych. Z podniecającym dreszczem emocji zastanawiała się, jak to będzie, gdy przyjdzie jej dzielić z nim pokój… Głośno westchnęła, odwróciła od Gila wzrok i wyjrzała przez okno.

– Co się stało? – spytał szorstko, ale z pewnym zaciekawieniem.

– Nic, po prostu… – improwizowała – po prostu to będzie trudne wcielić się w kogoś, o kim absolutnie nic nie wiem. Czy Debbie jest do mnie podobna?

– Ależ skąd! – zaprzeczył gwałtownie. – Nie możecie już bardziej się różnić! Debbie jest zrównoważona, rozsądna i kobieca.

Debora zrobiła urażoną minę.

– Ja też jestem kobieca – próbowała się bronić.

– Nie zauważyłem, byś przywiązywała wagę do swego wyglądu. – Znów nagannym spojrzeniem obrzucił jej strój. – Debbie bardzo o siebie dba. Wszystko ma schludne, uporządkowane… Dzięki tym cechom jest doskonałą sekretarką.

Debora z zagniewaną miną wyglądała przez okno. Droga była wąska, wyboista, po obu stronach porośnięta bujną roślinnością. Krople porannego deszczu nadal drżały na liściach i gałązkach.

– Mam nadzieję, że przez najbliższe trzy miesiące nie będę musiała udawać, iż jestem dokładnie taka sama jak Debbie – powiedziała w końcu posępnym, zrezygnowanym tonem.

– Nie sądzę, żeby ci się to kiedykolwiek udało – odparował. – Na szczęście moi współpracownicy wiedzą o niej jedynie to, że jest wyśmienitą sekretarką.

– Jak się poznaliście? – spytała.

– Była moją sekretarką, nim przystąpiłem do spółki z Pascalem. Zgodziliśmy się obydwoje, że na razie będzie rozsądniej, jeśli ona pozostanie w Londynie. Teraz pracuje w City.

Rozsądnie! – Debora zżymała się w duchu. Czyżby nigdy nie słyszeli o szalonych, gwałtownych namiętnościach? Och, gdyby ona spotkała kogoś, z kim chciałaby spędzić resztę życia, z całą pewnością nie czekałaby ze ślubem! Debbie rzeczywiście musiała być kobietą zupełnie innego rodzaju. Gil wspomniał, że potrzebowała czasu na przygotowanie wesela… To wszystko wyglądało osobliwie…

– Od jak dawna się znacie? – spytała.

– Około trzech lat.

– Trzy lata? – zdziwiła się. Wszak był to ogrom czasu na podjęcie decyzji o małżeństwie.

– Niektórzy ludzie kroczą przez życie wolno, metodycznie, ale za to robią wszystko jak należy – powiedział z naciskiem.

– Można tak długo zastanawiać się nad tym, co należy zrobić, a czego nie należy, że w końcu nie zrobi się nic – zawyrokowała.

– Nie musisz filozofować – powiedział z lodowatym wyrazem twarzy. – Wystarczy, jeśli będziesz właściwie wykonywać swoją pracę.

– Postaram się – zapewniła go z rezygnacją. Nie chciała się przed sobą przyznać, ale była zazdrosna o Debbie i zła na Gila, że stale ją bierze w obronę. A przecież to właśnie Debbie go teraz zawiodła! – Nie znam twojej narzeczonej i dlatego zadaję pytania. Jeśli ktoś mnie spyta, dlaczego nie pobraliśmy się wcześniej, co mu odpowiem? Że potrzeba czasu, by wybrać kolor lukru na weselnym torcie?

Gil spojrzał na nią z wyrzutem.

– Po prostu powiesz, iż na wszystko przychodzi właściwy czas – pouczył ją rzeczowym tonem.

– Chcesz powiedzieć, że ten właściwy czas nadszedł teraz, gdy przyjechałeś na dwa dni do Londynu, czy tak? – spytała drwiąco.

Jego do tej pory posępne oblicze nieoczekiwanie się rozpogodziło. Właściwie nie był to uśmiech, a tylko nieznaczne wygięcie warg, które spowodowało, iż pogłębiły mu się zmarszczki w kącikach oczu.

– A czemu by nie? – Spojrzał chytrze na Deborę, a ona poczuła, że serce jej wykonuje groźne salto mortale. – Po prostu będziesz musiała się przyznać, że już dłużej nie mogłaś beze mnie żyć!

Debora czuła, że fala gorąca oblewa jej szyję i pozostawia krwawe plamy na policzkach, zmusiła się jednak, by popatrzeć mu w oczy.

– To ty powinieneś powiedzieć, że nie możesz beze mnie żyć! – odparowała odważnie.

Gil skoncentrował uwagę na prowadzeniu samochodu.

– Mam wrażenie, że rychło sami dojdą do takiego wniosku – mruknął pod nosem. Po jego twarzy błąkał się niepokojący, tajemniczy uśmieszek.

Debora wbiła wzrok w szybę, ale oczami wyobraźni nadal widziała jego twarz, zmienioną pod wpływem uśmiechu.

– Skoro już wiem, kim jestem i jak się poznaliśmy – podjęła z udawanym ożywieniem – powinnam chyba wreszcie dowiedzieć się czegoś więcej o swym nowo poślubionym mężu. Nie mogę zrobić głupiej miny, jeśli ktoś wspomni, że karierę zaczynałeś jako tancerz w balecie.

– Na Boga, skąd wiesz? – rzucił zaczepnie. Patrzyła nań oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.

– To niemożliwe! -jęknęła. Gil roześmiał się głośno.

– Oczywiście, masz rację. Muszę przyznać, że właściwie od zawsze byłem inżynierem. Już jako dziecko bawiłem się na plaży budowaniem systemów irygacyjnych. Nigdy nie chciałem robić niczego innego.

To było całkiem nie fair z jego strony uśmiechać się tak zabójczo akurat wtedy, gdy z trudnością udało jej Się powstrzymać przyspieszone bicie serca.

– Szczęściarz z ciebie – powiedziała, zdziwiona, że jej głos zabrzmiał całkiem normalnie. – Ja nie mam zielonego pojęcia, co chciałabym robić, oczywiście oprócz podróżowania. Na razie bawię się świetnie i do niczego nie muszę się przywiązywać.

– Mam jednak nadzieję, że przez najbliższe trzy miesiące usiedzisz w jednym miejscu?

– Och, tak. Skoro się zobowiązałam… – Zamyślona popatrzyła przez okno. – Właściwie chciałam zatrzymać się w jednym miejscu na dłużej. Dlatego próbowałam zatrudnić się w Jatipakanie. Podróżuję już wiele miesięcy… Przejechałam przez Turcję, Iran – wyliczała na palcach – Pakistan, Nepal i Indie. Z Indii poleciałam do Tajlandii, a potem przez Malezję i Singapur dotarłam do Indonezji.

– Czy tak po prostu wędrujesz, gdzie cię oczy poniosą

– spytał, nie kryjąc dezaprobaty – czy też masz w perspektywie koniec podróży?

– Jestem w drodze do Australii – wyjaśniła z godnością.

– Myślałam, że tam poszukam pracy.

– A co potem?

– Nie wiem – beztrosko powiedziała Debora, która przecież nigdy nie martwiła się przyszłością.

– Kiedyś wreszcie będziesz musiała się ustatkować – rzekł surowym tonem.

– Mówisz zupełnie jak mój ojciec – westchnęła z irytacją.

– Moi rodzice uważają, że w wieku dwudziestu czterech lat kobieta powinna myśleć już o zamążpójściu, a nie bez celu włóczyć się po świecie.

– Zgadzam się z nimi w całej rozciągłości – powiedział ze złośliwą nutką. – Dlaczego nie poszukasz sobie odpowiedniej pracy?

– Och, jestem jeszcze za młoda, by siedzieć w jednym miejscu – zaoponowała żywo. – Po skończeniu studiów zrobiłam kurs sekretarek, by łatwiej znaleźć dobrze płatną pracę i zarobić pieniądze na podróże. Przez rok pracowałam we Francji jako opiekunka do dziecka… Och, to była prawdziwa gehenna! Znacznie lepiej pracować w biurze przez kilka miesięcy, a potem ruszyć w drogę… Może kiedyś się ustatkuję, ale tymczasem nawet nie myślę o zmianie trybu życia.

– Żyjąc w ten sposób, wiele ryzykujesz – skomentował Gil, gwałtownie redukując bieg przed ostrym zakrętem.

Wspinali się wąską drogą coraz wyżej i wyżej. Debora czuła przyspieszone bicie serca. Co za widok! Miała rację, że pragnęła przyjechać na Serok. Była teraz w środku dżungli na nie uczęszczanej, bocznej drodze i nie miała pojęcia ani dokąd jedzie, ani co ją czeka na miejscu przeznaczenia. To była prawdziwa przygoda! A Debora uwielbiała przygody. Niepewna przyszłość i niepokojąca obecność siedzącego obok niej mężczyzny stanowiły podnietę dla jej żywej wyobraźni.

– Być może, że wiele ryzykuję – powiedziała przekornie

– ale przynajmniej tu jestem! – Ręką zakreśliła horyzont, potem spojrzawszy wojowniczo na Gila, dodała: – A ty? Właściwie, co ty tutaj robisz? Może wcale nie jesteś takim rozsądnym facetem, na jakiego wyglądasz!

– Zapominasz, że jestem tu służbowo – powiedział tonem, który studził wszelki zapał. – Nie przyjechałem, by się bawić, ani napawać widokami, tylko ciężko pracować.

– W pewnym sensie ja też jadę do pracy – zauważyła.

– I mam nadzieję, że o tym nie zapomnisz.

– Nie martw się. To nie jest trudne zadanie. Po prostu będę udawała zadowoloną z siebie. To powinno ich przekonać.

– Rozsiadła się wygodniej w fotelu. – A poza tym, kim właściwie są ci „oni"? Czy oprócz Pascala i jego kłopotliwej małżonki jest tam jeszcze ktoś?

Skrzywił się, słysząc jej nonszalancki ton.

– Zatrudniamy dwudziestu naszych specjalistów, ale są wśród nas tylko dwie kobiety. Sylvie i Prim. Prim jest pielęgniarką i przy okazji sprawuje opiekę medyczną nad obozem. To całkiem spora społeczność, ponieważ wykonawca zatrudnia cztery razy więcej pracowników niż my i wielu z nich przebywa tu z żonami. – Wyraz dezaprobaty na jego twarzy świadczył, iż nie pochwala takich praktyk.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że wszyscy mieszkacie w obozie – powiedziała Debora, marszcząc nos. – To brzmi dość ponuro… Czy nie moglibyśmy zamieszkać w mieście?

– Nie, nie moglibyśmy. Zamieszkasz ze mną i nie będziesz się uskarżać. Obóz wcale nie jest ponury. Terawati to małe miasto, więc przed rozpoczęciem prac musieliśmy zbudować bungalowy, aby wszystkim zapewnić mieszkania. Są one całkiem sympatyczne. Poza tym mamy klub z basenem i barem. Terawati leży nie opodal, zaledwie trzy kilometry w dół wzgórza, więc miejscowi kupcy natychmiast ustawili swoje kramy wokół obozu. Ten prowizoryczny bazar przydaje mu miejskiego kolorytu.

– To brzmi trochę lepiej – pocieszyła się Debora. – Kiedy będziemy na miejscu?

– Za jakieś trzy godziny.

Nieskończenie długo jechali w kompletnej ciszy. Pomimo dobrej amortyzacji, samochód trząsł i podskakiwał na wybojach. Przyroda stawała się coraz bardziej monotonna, a droga wiła się bez końca to w górę, to w dół wzgórza.

Po dwóch godzinach podróży zaczęło padać. Pierwsze krople z siłą artyleryjskich pocisków uderzyły o szybę, a potem nieoczekiwanie czarne chmury na niebie rozstąpiły się i lunęło jak z cebra. Hałas deszczu dzwoniącego o metalową karoserię był tak ogłuszający i złowieszczy, że Debora nie mogła opanować drżenia. Tropikalne ulewy wyzwalały w niej zawsze mieszaninę strachu i podniecenia. Bezwiednie spojrzała do góry, jakby w obawie, czy dach samochodu wytrzyma nieokiełznany napór wodnego żywiołu.

Gil mruczał coś pod nosem i mocno pochylony do przodu wypatrywał drogi. Włączył światła, ale to niewiele pomogło.

Nadal nic nie było widać. Zimne, zielonkawe światło płynące z deski rozdzielczej rzucało blady cień na twarz Gila i nadawało jej osobliwy, demoniczny wyraz. Debora patrzyła na niego jak urzeczona. Odcięci od reszty świata kurtyną deszczu, siedzieli w metalowym pudełku jak w pułapce, a przestrzeń między nimi była niebezpiecznie mała i naelektryzowana dziwnym napięciem. Debora walczyła z pokusą, by nie wyciągnąć ręki i nie obdarzyć czułą pieszczotą szorstkiej skóry jego policzka. Pokusa była tak nieodparta, że musiała prawie siłą spleść ręce na kolanach i wbić martwy wzrok w przestrzeń, by nie patrzeć w jego kierunku. Była wewnętrznie tak skupiona, iż nie spostrzegła, że ulewa ustąpiła równie nagle, jak się zaczęła.

– Jak się czujesz? – spytał szorstko Gil, wyłączając wycieraczki. W ciszy, która zapadła po ulewnym deszczu, szum klimatyzacji brzmiał nienaturalnie głośno.

– Świetnie! – Debora miała nadzieję, że Gil nie dostrzeże drżenia w jej głosie. Gorączkowo szukała neutralnego tematu do rozmowy. – Jak wyjaśnimy fakt, że nie mam obrączki? – To była pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy, gdy tylko spojrzała na swoje ręce.

– Nie pomyślałem o tym. – Gil zmarszczył brwi. – Może jednak uda mi się znaleźć coś odpowiedniego w Terawati.

Wczesny tropikalny zmierzch zapadł już, gdy wjechali do miasta. Kluczyli wąskimi uliczkami wśród tłumu przechodniów i nie kończącej się procesji ulicznych handlarzy, którzy głośno i natarczywie zachwalali towary pchane na ręcznych wózkach. Debora z upodobaniem słuchała melodyjnych okrzyków, dzwonienia, buczenia i nawoływania, które razem tworzyły magiczną kakofonię dźwięków. Miasto o tej porze tętniło życiem i wydawało się niezwykle podniecające i kolorowe po monotonnie zielonej drodze przez dżunglę.

Wsłuchana i wpatrzona w zgiełkliwy egzotyczny tłum, Debora siedziała w samochodzie i czekała na Gila. Wkrótce jego rosła sylwetka pojawiła się w zasięgu wzroku. Widziała, jak toruje sobie drogę przez tłum, a potem przerywa kordon małych chłopców, którzy otoczyli samochód i z niemym zainteresowaniem obserwowali cudzoziemkę.

– Odbiega od tradycyjnego kanonu, ale nic lepszego nie znalazłem – powiedział, sadowiąc się za kierownicą. – Daj rękę…

Debora nieśmiało wyciągnęła dłoń, a on wsunął na jej serdeczny palec plecioną obrączkę z kutego złota.

– Trochę za duża, prawda? – powiedział, cofając rękę.

– To bez znaczenia… – Pieczołowicie poprawiła obrączkę na palcu i dodała w zamyśleniu: – Jest śliczna…

Nastała dziwnie krępująca cisza. Po chwili Gil odwrócił się ostentacyjnie i włączył silnik.

– Jeśli ci się podoba, będziesz ją mogła zatrzymać – rzucił od niechcenia.

– Jesteś pewien, że nie zechcesz odliczyć jej ceny od mojej przyszłej pensji? – spytała zjadliwym tonem, choć zdawała sobie sprawę, że nie ma powodów do urazy.

W odpowiedzi uśmiechnął się nieprzyjemnym, zimnym uśmiechem.

– Aby zapewnić sukces przedsięwzięciu, trzeba najpierw ponieść koszta – odparł.

Do końca podróży milczeli. Debora odniosła wrażenie, że obóz wyłonił się znikąd, światła zabudowań bowiem skrywał tropikalny las. Była zaskoczona nagłym widokiem porządnych, drewnianych domków ustawionych symetrycznie wzdłuż wyżwirowanych alejek. Południowa roślinność o bujnych, barokowych kształtach łagodziła surową architekturę tego prowizorycznego osiedla. Z okien samochodu widziała wdzięcznie pochylone palmy, kępy bugenwilli i hibiskusa, których jaskrawe kolory gasiła ciemność, a gdy tylko otworzyła drzwi, uderzył ją w nozdrza odurzający zapach kwiatów frangipani, którym parowało gorące, wilgotne powietrze.

– Co za zapach! – Zerwała biały kwiat z rosnącego przy ścieżce drzewa i przyłożyła do nosa. Owionęła ją słodka jaśminowa woń. Trzymając kwiat przy twarzy, odwróciła się do Gila z radosnym uśmiechem.

– Deboro…

Zrobił krok w jej kierunku, ale nim zdążył przemówić, nieoczekiwanie w domku zapaliły się wszystkie światła, a po chwili na werandę wyległa rozbawiona gromadka ludzi.

– Niespodzianka! Niespodzianka! – przekrzykiwali się wesoło.

Debora popatrzyła z zakłopotaniem na przerażoną twarz Gila. Gdyby naprawdę byli młodą parą, zapewne cieszyłaby się, że koledzy Gila zorganizowali na ich cześć powitalne przyjęcie. Ale w tych szczególnych okolicznościach…

– O rety! – wyrwało jej się z głębi serca.

Komentarz Gila był bardziej dosadny, na szczęście goście na werandzie nie mogli go usłyszeć. Rozciągnął usta w sztucznym uśmiechu, wziął Deborę pod ramię i poprowadził w stronę światła.

– Do licha, naprawdę sądzisz, że nam się to uda? – szepnęła zdjęta strachem, jak aktor przed premierowym występem.

– Kości zostały rzucone – odparł i mocniejszym uściskiem ręki dodał jej odwagi.

Gdy wchodzili po schodkach na werandę, ktoś zaczął radośnie gwizdać marsza weselnego. Debora, oślepiona światłem, zmrużyła oczy i uśmiechnęła się z wdziękiem. Ramię Gila, mocne jak granit, dodawało jej otuchy; rękę miał chłodną, mimo panującego upału, przyjemną w dotyku…

– Gil! – Krępy mężczyzna wyszedł z tłumu i mocno uścisnął Gilowi dłoń. Miał ciemne włosy i smagłą twarz o rysach niezbyt regularnych, która w dziwny sposób przykuwała uwagę. – Witaj w domu! – powiedział wesoło.

Gil z właściwą sobie powściągliwością uśmiechnął się do przyjaciela i przedstawił go Deborze:

– Mój przyjaciel i wspólnik, Pascal Pouviers. Pascalu, oto moja… – na ułamek sekundy zawahał się – oto moja żona.

Pascal przyglądał się Deborze z nie skrywanym zainteresowaniem.

– Nareszcie przyjechałaś, Debbie! – Piwne oczy Pascala tryskały radością.

– Mam na imię Debora- poprawiła go stanowczym tonem i wyciągnęła rękę na powitanie.

Pascal uścisnął jej dłoń, a potem francuskim zwyczajem ucałował ją w oba policzki.

– Urocza! – powiedział do Gila ze szczerym podziwem. – Pełna naturalnego wdzięku i bardzo angielska. Gratuluję, przyjacielu. – A potem zwrócił się znów do Debory: – Naprawdę ogromnie się cieszymy, że przyjechałaś. Gil tylko pracuje i pracuje, a teraz ma przynajmniej milszą alternatywę – roześmiał się szczerze. – Chodź, przedstawię cię Sylvie. Moja żona nie może się doczekać, aby cię poznać.

Debora miała na ten temat własne zdanie, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Gil ostrzegawczo zacisnął palce na jej ramieniu. Szybko odwróciła głowę i spostrzegła, że tłum rozstąpił się, aby przepuścić uderzająco piękną kobietę.

Sylvie miała śnieżnobiałą skórę, ciemne, lekko skośne oczy i wydęte, kapryśne usta. Krótko obcięte włosy w kolorze hebanu podkreślały doskonały kształt czaszki, a sprężyste, kocie ruchy zwracały uwagę na jej wspaniałą figurę.

Jakby ignorując Deborę, położyła dłonie na ramionach Gila i pocałowała go w oba policzki. Podobne powitanie w wydaniu Pascala miało przyjacielski charakter – ona jednak pocałowała Gila z ostentacyjną zażyłością.

– Stęskniliśmy się za tobą, Gil – powiedziała półgłosem, wymawiając jego imię na francuską modłę, co nadało mu bardzo pieszczotliwe brzmienie.

Debora mimochodem zmarszczyła brwi. A więc to była Sylvie! Miała w sobie ten uwodzicielski czar, któremu żaden mężczyzna nie potrafił się oprzeć. Po raz pierwszy zaświtała Deborze myśl, czy naprawdę Gil zamierzał ją zniechęcić. Zerknęła na niego spod oka. Minę miał jak zwykle obojętną, ale co się kryło w zakamarkach jego umysłu?

– Poznaj moją żonę – powiedział.

Sylvie omiotła Deborę przeciągłym, badawczym spojrzeniem. Żaden szczegół urody, figury i stroju Debory nie uszedł jej uwagi.

– A więc to jest nasza mała Debbie! – odezwała się po chwili nieznośnie protekcjonalnym tonem, który podziałał na Deborę jak czerwona płachta na byka.

– Nie taka znów mała – odcięła się ostro, świadoma, że dorównuje Sylvie wzrostem. – A poza tym na imię mam Debora.

– Gil zawsze mówił nam o swojej Debbie…

– Ale już nie mówi!

Spoglądały na siebie z wyraźną niechęcią, podczas gdy Gil i Pascal zajęli się rozmową o postępie robót budowlanych.

– Słyszałam, że zdecydowałaś się tu przyjechać, aby pomóc Gilowi w biurze – mówiła Sylvie tym samym protekcjonalnym tonem, jakby chciała zasugerować, iż Gil ściągnął Deborę do Indonezji wyłącznie dlatego, że jest dobrą maszynistką.

– Och, czegóż się nie robi dla ukochanego mężczyzny, prawda? – powiedziała Debora z przesadną słodyczą w głosie i oparła policzek o ramię Gila, wprawiając go w niemałe zakłopotanie. – Już tak długo byliśmy zaręczeni… – Musi wyraźnie dać do zrozumienia Sylvie, że jej bliska znajomość z Gilem trwa od lat. – Będę pomagać Gilowi nie tylko w biurze, prawda, kochanie? – Gil spojrzał na nią badawczo, ona zaś ciągnęła: – Właśnie mówiłam Sylvie, jak to cudownie, iż znowu jesteśmy razem. To straszne, że tyle lat byliśmy rozdzieleni, nieprawdaż?

– Straszne – przyznał zdawkowo, wyraźnie zaskoczony werwą, z jaką Debora radziła sobie z rolą szczęśliwej żony.

– Ale teraz te wszystkie lata powetujemy sobie – podjęła i skromnie spuszczając oczy, dodała: – Będziemy przecież ze sobą całe dnie i… noce.

Zauważyła z satysfakcją, że Sylvie zrzedła mina, natomiast wyraz twarzy Gila był nieodgadniony. O stanie wewnętrznego napięcia mogło świadczyć jedynie lekkie, nerwowe drżenie mięśni na jego policzku.

– Szkoda, iż nie możecie sobie pozwolić na prawdziwy miodowy miesiąc – wtrącił życzliwie Pascal. – Biedna Debora przyjechała prosto do pracy.

– Och, nic nie szkodzi. – Debora przybrała minę osoby statecznej, a potem zerknęła prowokująco na Sylvie. – Najważniejsze, że wreszcie jesteśmy razem – dodała.

– Trzy miesiące szybko miną. – Gil usiłował przejąć ster rozmowy, by rozładować wyraźnie odczuwane napięcie między kobietami. – Zdążymy jeszcze pojechać na prawdziwe wakacje.

– Doskonały pomysł – rzekł Pascal. – Przynajmniej będziesz już wiedział, czy wygraliśmy ten przetarg, czy nie. I dokąd to chcielibyście pojechać?

– Do Australii – powiedziała Debora.

– Na Bali – wpadł jej w słowo Gil. Spojrzeli na siebie skonsternowani.

– Widzę, że nie ma zgody – powiedziała Sylvie z tajemniczą miną.

– W drodze do Australii zatrzymamy się na Bali – wybrnął gładko Gil i spojrzawszy na Deborę, dodał miękko: – Czyż nie mam racji, kochanie?

– Nie mogę się już doczekać. – Debora zatrzepotała powiekami, zastanawiając się, czy nie powinna teraz pocałować swego męża w policzek. Ostatecznie zabrakło jej jednak odwagi.

– Pascalu, nie powinniśmy zatrzymywać Debory wyłącznie dla siebie – powiedziała Sylvie stanowczym tonem.

– Wszyscy tu pragną ją poznać. Przedstaw ją, proszę, reszcie towarzystwa.

– Święta racja, kochanie! – Pascal zaoferował Deborze ramię. – Zaniedbuję swe obowiązki, moja droga. To ja zaprosiłem tu wszystkich, żeby zrobić wam niespodziankę, więc, jak sądzę, powinienem pełnić honory domu. Gil nigdy by nie pomyślał o wydaniu przyjęcia na swoją cześć. Wiesz, jaki jest skromny i zamknięty w sobie… Ale wszyscy chcieli świętować jego wesele, ponieważ jest bardzo lubiany i ceniony. To twardy, nieustępliwy człowiek, ale jednocześnie niezwykle sprawiedliwy. Doskonały z niego pracodawca.

– A jak wam się współpracuje? – podjęła, wyczuwając, że Pascal ma ochotę pochwalić się osiągnięciami firmy.

– Działamy zaledwie od osiemnastu miesięcy – objaśnił

– ale już dużo osiągnęliśmy. Założenie własnego przedsiębiorstwa było dość ryzykowne, jednak okazało się szczęśliwym pomysłem. Jeśli wygramy przetarg na drugi etap tutejszej budowy, nasza przyszłość jest zapewniona. I muszę przyznać, że to głównie zasługa Gila. – Nalał kieliszek szampana i podał go Deborze. – Jestem niezłym inżynierem, owszem, może nawet błyskotliwym projektantem, ale to Gil stanowi siłę napędową naszej spółki. Jakże on potrafi sprytnie negocjować! I nie masz pojęcia, jaki z niego świetny organizator!

– Pascal rozgadał się jak prawdziwy Francuz. – Bez niego nasze projekty nie miałyby szans na realizację…

Debora z zainteresowaniem wysłuchała całej przemowy.

– Cieszę się, że jesteście dobrymi przyjaciółmi – powiedziała na koniec, upijając łyk szampana.

– Tak, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi… – Pascal patrzył w zamyśleniu na Gila, który nadal stał obok Sylvie, ona zaś położyła rękę na jego ramieniu i mówiła coś cichym, poufałym głosem. – Nie chciałbym, aby coś stanęło między nami…

– Pascal westchnął i spojrzał na żonę posępnym wzrokiem.

– Cieszę się, że tu jesteś. – Posłał Deborze trochę wymuszony uśmiech. – To się dobrze składa ze względu na Gila… ze względu na nas wszystkich… – Znów zerknął na Sylvie i powiedział jakby sam do siebie: – Naprawdę cieszę się, że tu jesteś.