142625.fb2
Pewnego popołudnia Gil wszedł do biura i zastał Deborę wpatrzoną z wściekłością w ekran komputera i miotającą przekleństwa. Nie zauważyła go od razu. Siedziała z językiem lekko wysuniętym, co miało jej pomóc w skoncentrowaniu się, i raz po raz zerkała na leżącą obok niej instrukcję.
– Co robisz?
Przerażona ugryzła się w język.
– Ouu! – Dotknęła koniuszka bolącego języka. – Aleś mnie przestraszył! – Rzuciła Gilowi oskarżycielskie spojrzenie.
– Powinienem chyba móc wchodzić do własnego biura bez obaw, że sekretarka na mój widok dostanie ataku serca – powiedział, wchodząc do pokoju. W jego oczach rozbawienie walczyło z lekką irytacją. – Co się znów stało?
– Usiłuję ustawić liczby w kolumnach tak, żeby potem je podsumować i nie wiem, dlaczego to jest tak okropnie skomplikowane. Na zwykłej maszynie już dawno bym to napisała… – narzekała. – A tu, do licha, żeby wykonać to samo, trzeba mieć skończony przynajmniej roczny kurs!
Gil z rezygnacją pokiwał głową i nawet uśmiechnął się lekko. Była przyzwyczajona w podobnych wypadkach do kąśliwych uwag z jego strony, poczuła więc teraz ulgę i odwzajemniła uśmiech.
– Przyznaję ze skruchą, że nie jestem nadzwyczajną sekretarką…
– Nie przesadzaj, idzie ci całkiem nieźle.
Nie był to szczególnie wylewny komplement, ale wystarczył, by Debora rozpromieniła się ze szczęścia. Gil jednak przybrał z powrotem poważną minę i podszedł do swego biurka.
– Och, byłbym zapomniał… – Odwrócił się raz jeszcze w jej stronę. – Zaprosiłem na jutro na kolację miejscowego szefa policji wraz z żoną oraz Pascala i Sylvie.
– Czy, nie daj Boże, będę musiała coś ugotować? – jęknęła.
– Myślę, że powinnaś zrobić jakiś wysiłek… Gdy wyjadę, Pascal będzie musiał się tu wszystkim zająć, także kontaktami z policją. Pomyślałem, iż będzie korzystnie, jeśli pozna Tatanga najpierw na gruncie towarzyskim.
Gdy wyjadę… – dźwięczało w uszach Debory. Prawie już zapomniała o nieuchronnym wyjeździe. Zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić, że nadejdzie taki dzień, w którym opuści Terawati i pożegna Gila… na zawsze.
– Nie jestem zbyt dobrą kucharką – ostrzegła lojalnie, odrywając się od smutnych myśli.
– No, chyba cokolwiek potrafisz – rzekł z rosnącą irytacją. – Nie musisz od razu dorównać Sylvie!
Debora ze złością wpatrywała się w połyskliwy ekran.
– Przypuszczam, że również Debbie potrafi znakomicie gotować? – wtrąciła złośliwie.
– Tak… – W jego głosie było słychać dziwne wahanie. I nagle dodał w przypływie szczerości: – Właściwie, sam nie wiem… Zazwyczaj się odchudza, poza tym w ogóle nie pije alkoholu, więc i gości przyjmuje rzadko.
Jego zwykle nieodgadniona twarz miała teraz taki wyraz, jakby przypomniał sobie pasmo bardzo nudnych wieczorów. Debora odniosła nawet, być może złudne, wrażenie, że w oczach Gila Debbie powoli traci nieskazitelną opinię – natomiast ona sama zyskuje jego cieplejsze uczucia. Czyżby to było możliwe? Dręczona zwątpieniem, pozwoliła sobie jednak na małą, bardzo maleńką iskierkę nadziei.
– Powinnaś też trochę posprzątać – powiedział ostrym, bardziej do niego podobnym tonem. – Nie znałem nigdy takiej bałaganiary. W sypialni leży mnóstwo porozrzucanych rzeczy, a poza tym nie masz zwyczaju zakręcać szamponu ani pasty do zębów. To karygodne! Rano po twoim wyjściu łazienka wygląda tak, jakby przeszedł przez nią huragan!
– Jeślibyś rano mnie tak nie popędzał, miałabym czas na porządki – powiedziała głosem pełnym goryczy, ponieważ wszystkie jej złudzenia pierzchły.
– Gdybym cię nie popędzał, nigdy byś nie dotarła do biura – odciął się, – Nie zapominaj, że tu pracujesz. – Popatrzył na nią wymownie i skierował się do drzwi, uważając dyskusję za zamkniętą.
Następnego dnia po południu Debora pojechała rikszą na targ. Nie miała żadnej koncepcji na eleganckie menu – szczerze mówiąc, łudziła się w duchu, że na bazarze dozna szczęśliwego objawienia. Bezradnie wędrując wzdłuż straganów, prędko doszła do wniosku, iż Sylvie, która wydała kolację godną paryskiego kucharza, musiała być czarownicą, skoro udało jej się zdobyć tu wszystkie niezbędne składniki. Zamieni mnie w żabę, jeśli nie będę dla niej milsza, pomyślała z zabobonnym strachem. W końcu kupiła ryż, niezbyt apetycznie wyglądającego kurczaka oraz mnóstwo ostrej papryki.
– Czy dasz sobie radę? – upewnił się Gil, gdy wrócił do domu i zastał w kuchni niebywały bałagan.
– Oczywiście – powiedziała beztrosko Debora, zwiększając płomień pod patelnią.
Sylvie i Pascal przybyli pierwsi. Sylvie w obcisłej czarnej sukni prezentowała się jak zwykle bardzo elegancko. Uniosła wyniośle brwi na widok Debory ubranej w tę samą niebieską sukienkę.
– Jesteś szczęśliwa, Deboro, że nie przywiązujesz wagi do swego wyglądu – powiedziała z przekąsem. – Niestety, nie każdy potrafi nosić takie tanie rzeczy… – Uśmiechnęła się jadowicie i wymownie spojrzała na swoją wspaniałą, czarną kreację.
– Nie strój zdobi człowieka – nieoczekiwanie Pascal przyszedł Deborze w sukurs. – Uroda Debory płynie z jej wnętrza – uśmiechnął się szarmancko. – Równie pięknie wyglądałabyś w worku, Deboro.
– Właśnie mam go na sobie – przyznała cicho, patrząc na swą bezkształtną sukienkę, ale poczuła się znacznie lepiej dzięki komplementowi Pascala i miała nadzieję, że Gil go słyszał.
Chwilę później przybyli Tatang z żoną. Atiek była nieśmiałą kobietą i bardzo słabo znała angielski, ale Debora, która dzięki codziennym konwersacjom z Dedenem i Idją podszkoliła swój indonezyjski, szybko zachęciła ją do rozmowy. Już sobie gratulowała w duszy, że przyjmowanie gości idzie jej jak z płatka, gdy wtem Gil odezwał się, pociągając nosem:
– Czy przypadkiem coś się nie pali, Deboro?
Gdy wbiegła do kuchni było już za późno, żeby cokolwiek uratować. Curry z kurczaka stanowiło kleistą, spaloną masę, ale dopiero widok ryżu omal nie przyprawił jej o atak serca. Ryż był czarno-biały. Czarny – od wołków!
– Gil! – krzyknęła, niepomna gości w pokoju.
– Co się stało? – spytał konspiracyjnym szeptem, wchodząc do kuchni.
– Pamiętasz, gdy mówiłam, że jestem niezbyt dobrą kucharką? – usprawiedliwiła się, demonstrując mu zawartość garnków.
– Niezbyt dobra, to nad wyraz łagodne określenie!
– Skrzywił się z niesmakiem. – Specjalność Debory: wołki duszone na zwęglonych kościach kurczaka!
Debora, chcąc nie chcąc, wybuchnęła śmiechem.
– Musisz teraz zabawić gości przez kwadrans – oznajmiła, chwytając duży półmisek. – Mam pewien pomysł. Zaraz wracam!
Patrzył na nią z niedowierzaniem, jak wybiega kuchennymi drzwiami i biegnie ulicą, wymachując pustym półmiskiem.
Gdy trochę później weszła do salonu z półmiskiem wypełnionym po brzegi, zmierzwione włosy opadały jej na ramiona, a oczy błyszczały.
– Sate z kurczaka w pikantnym sosie z orzeszków ziemnych – zawołała radośnie, stawiając półmisek na stole.
– Potrawa mojego autorstwa niestety nie nadaje się do jedzenia, przyniosłam więc coś pysznego z bazaru.
Sylvie, która już cieszyła się, że przyjęcie Debory okaże się totalną katastrofą, była zawiedziona, ponieważ pozostali goście z entuzjazmem nałożyli sobie sate, szczerze ubawieni rozbrajającym przyznaniem się gospodyni do kulinarnej porażki.
Debora odetchnęła z ulgą. Przez stół rzuciła Gilowi porozumiewawcze spojrzenie. Starała się przybrać poważny wyraz twarzy, znać jednak było, że z ledwością powstrzymuje wybuch śmiechu. Sylvie, gdy to spostrzegła, z grymasem podniosła widelec do ust i powiedziała swym charakterystycznym, protekcjonalnym tonem:
– No cóż, nie każdy potrafi gotować. Jestem jednak przekonana, że posiadasz inne talenty.
Debora gorączkowo usiłowała wymyślić choć jeden – ale bez powodzenia.
– Raczej nie… – rzekła z rozbrajającą szczerością.
– Ależ to nieprawda! – zaprotestował żywo Pascal. – Potrafisz przecież znakomicie układać sobie stosunki z ludźmi. I co ty na to, przyjacielu? – Odwrócił się do Gila. – Chyba nie zgodzisz się z opinią, że twoja żona nie ma żadnych talentów?
– Ona posiada rzadki talent cieszenia się życiem – powiedział nieoczekiwanie Gil, patrząc Deborze prosto w oczy.
W jego przejrzystych, szarych oczach dostrzegła cień uśmiechu.
Po mocnych przeżyciach związanych z przyjmowaniem gości, Debora z radością myślała o zbliżającym się weekendzie. Prim rzuciła propozycję, aby pojechali na wybrzeże i choć na dwa dni zapomnieli o hydrobudowie.
– Wszystkim nam przyda się odrobina urozmaicenia – mówiła z zaraźliwym entuzjazmem. – Jazda zabiera około czterech godzin, a na miejscu możemy przenocować w romantycznych chatkach z bambusa. Zobaczysz, że ci się spodoba.
Deborze pomysł spodobał się od razu. A gdy jechali wśród zielonych wzgórz, wprost kipiała radością. Uwielbiała wilgotne lasy równikowe, zachwycały ją rosnące przy drogach bananowce i bagna porośnięte namorzynami. Droga, od początku zła, stopniowo pogarszała się, aż w końcu przeistoczyła się w trakt pokryty czerwonym błotem, i trzeba było zatrzymać się i pchać samochody.
– Czyż to nie fantastyczne? – entuzjazmowała się Debora, gdy kolejny raz ugrzęźli.
Rozkoszowała się każdą chwilą tej karkołomnej podróży, jej niebieskie oczy błyszczały podnieceniem i była zawsze pierwsza, gdy trzeba było wysiąść i pchać.
– Rzeczywiście, wspaniała zabawa – westchnął Gil, zabierając się do pchania samochodu i przyglądając się Deborze z pewnym podziwem.
Mijali odludne wioski, w których gromady dzieci wybiegały im na powitanie, przeprawiali się przez drewniane mosty i prowizoryczne kładki. Gil zmusił Deborę, by wysiadła, gdy z duszą na ramieniu jechał po rozklekotanych, przegniłych deskach, ale ona radośnie podskakiwała za samochodem, nie zważając na szczeliny i chybotliwe podłoże.
– Widzę, iż niewiele potrzeba ci do szczęścia – skomentował, gdy zdyszana i roześmiana zajęła obok niego miejsce.
– Gdybym wiedział, że twoim największym pragnieniem jest kąpiel w błocie, już dawno bym ci to załatwił!
Roześmiała się głośno.
– Uwielbiam takie wyprawy!
– Debbie z pewnością byłaby odmiennego zdania – powiedział, wrzucając bieg i puszczając sprzęgło.
Debora, która zdążyła całkiem zapomnieć o istnieniu Debbie, poczuła się teraz tak, jakby oblano jej twarz zimną wodą.
– Sądzę, iż ma bardziej wyszukane gusta niż ja – powiedziała zmieszana, udając, że studiuje mapę.
– To nie jest kwestia wyszukanych, jak mówisz, gustów
– zawyrokował. – Debbie po prostu nie posiada twojej radości życia. – I dodał ciszej, jakby po raz pierwszy objawiła mu się prawda: – Ty sprawiasz wrażenie zawsze szczęśliwej.
Debora z nagłym przerażeniem zaczęła się zastanawiać, czy będzie szczęśliwa bez niego. Mapa tańczyła jej przed oczami, odłożyła ją więc na półkę.
– Po prostu nie mam specjalnych wymagań – szepnęła. Nawet Gil przyznał z ociąganiem, że plaża warta była zachodu. Debora na jej widok popadła w ekstazę. Palmy kokosowe pochylały się z gracją nad oślepiająco białym piaskiem, leciutki wietrzyk poruszał nieznacznie ich strzępiastymi liśćmi, zaś morze, które bliżej brzegu miało kolor przezroczystego turkusu, za rafą przybierało odcień intensywnie ciemnoniebieski. Rząd prostych plecionych chat stał trochę na uboczu, a wśród nich na polanie mieściła się restauracja, którą w tym kraju można było znaleźć w miejscach całkiem nieoczekiwanych.
Debora wyciągnęła ręce i wystawiła twarz do słońca.
– Jest cudownie!
– Będziesz mniej zachwycona, gdy zobaczysz nasze łóżko
– powiedział Gil, podchodząc do niej z tyłu. – Prim oznajmiła mi, że w jednej z chat jest tylko jedno łóżko, i wszystkim zgodnie się wydaje, iż to właśnie my powinniśmy tam spać.
– Głos miał beznamiętny. – Mężczyźni, rzecz jasna, nie będą spać ze sobą, a Michael narzeka na bóle krzyża, nie mówiąc już o Sylvie, która po podróży czuje się fatalnie.
– Na tym łóżku zmieści się z trudem jedna osoba – zauważyła Debora na widok wąskiego posłania. Czy w ogóle będzie mogła zasnąć przytulona do Gila? – Chyba wobec tego prześpię się na podłodze…
– Odradzam – powiedział Gil, pokazując jej szpary w wyplatanej ścianie. – Tu pojawiają się węże i inne pełzające stwory. Możesz obudzić się w towarzystwie znacznie mniej sympatycznym niż moje – dodał z nutą dziwnej goryczy w głosie.
Spojrzała na niego z zainteresowaniem, ale twarz miał jak zwykle nieprzeniknioną. Czy także rozmyślał o nocy – o tym, że leżąc przytuleni, będą tak bardzo świadomi własnych ciał? Spuściła wzrok i zajęła się zdejmowaniem z palca obrączki.
– Co robisz? – spytał zaintrygowany.
– Jest sporo za luźna i pomyślałam, że lepiej, jeśli ją zdejmę, zanim zgubię- wyjaśniła, pieczołowicie lokując obrączkę w kieszonce torebki. – Trzeba ją dać do zwężenia.
– Chyba już nie warto… Nie zostało nam dużo czasu. Te słowa odbijały się echem w jej sercu, gdy pluskała się w morzu i również potem, gdy siedziała w cieniu palmy, rozczesując włosy i popijając mleko kokosowe. Gil siedział obok niej z dłońmi opartymi na kolanach i patrzył w przestrzeń oczami zmrużonymi od blasku słońca. Ciało miał opalone, jędrne, pięknie umięśnione i Debora, by nie ulec pokusie i go nie dotknąć, wstała i pobiegła do morza.
Woda była tak przezroczysta, że otworzywszy pod nią oczy mogła obserwować wielobarwne rybki, których cętkowane cienie kładły się na dnie z czystego piasku. Ale Debora nie mogła przestać myśleć o Gilu, o jego nagich opalonych plecach, które tak bardzo chciałaby dotykać… Przekręciła się na plecy, ale oślepiający błękit nieba nie rozproszył natarczywej gry wyobraźni. Gdy wróciła do towarzystwa, położyła się z dala od Gila, ponieważ obawiała się, że wyczyta z jej twarzy zdrożne myśli. Czuła się ogromnie spięta i całkiem straciła dobry humor, którym tryskała jeszcze podczas drogi. Teraz stale wyobrażała sobie nadchodzącą noc, gdy będzie leżeć obok Gila na wąskim, pojedynczym łóżku, i ogromnie się bała, że wówczas jej własne ciało ją zdradzi… Nagle prawda poraziła ją jak grom. Bała się, iż okaże Gilowi, jak bardzo go kocha! Prawda była tak oczywista, że zastanawiała się, dlaczego dopiero teraz do niej dotarła. Kochała Gila.
Chyba już nie warto – powiedział, przypominając tym samym, że ich umowa niedługo wygasa. Och, nie powinna się w nim zakochiwać… Ale w głębi serca wiedziała, iż już za późno na tego rodzaju przestrogi. Stało się, kochała Gila. I nie mogła mu o tym powiedzieć. Dał jej wyraźnie do zrozumienia, z jaką niecierpliwością wyczekuje końca umowy… Nie może narzucać mu się ze swą miłością, tak jak to czyniła Sylvie. Już i tak miał o niej wystarczająco złą opinię. Zapewne liczył dni, gdy wreszcie uregulują rachunki i będzie mógł skreślić ją ze swego życia… Kochał Debbie – schludną, zrównoważoną, rozsądną Debbie, która potrafiła obsługiwać komputer i gotować, i zawsze zakręcała pastę do zębów. Myśl o zakochaniu się w Deborze nawet nie przyszłaby mu do głowy!
– Czemu jesteś markotna, Deboro? – zapytał Pascal, a ona zauważyła, że Gil zerka na nią z niepokojem. – Dobrze się czujesz?
– Oczywiście! – odparła trochę zbyt głośno, zbyt radośnie. Oczywiście, że dobrze się czuła. Przecież była wesołą, żywiołową, zawsze szczęśliwą Deborą. Przeboleje Gila. Zapomni o nim. Nic innego jej nie pozostało.
Do końca dnia z powodzeniem udawała, że się świetnie bawi. Pływała, chlapała się, biegała za piłką, jadła i pila. Ale gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, ucieszyła się, że po ciemku nie będzie już musiała rozciągać warg w sztucznych uśmiechach.
Kolację zjedli w malej restauracji przy świetle skwierczących lamp parafinowych.
– Co za cudowna noc – powiedziała Sylvie, która zdążyła już dojść do siebie po trudach podróży, i teraz wyglądała jeszcze piękniej niż zazwyczaj. Popatrzyła na Deborę niechętnie i pochyliła się w stronę Gila. – Pamiętasz, jak ostatnim razem siedzieliśmy na plaży w świetle księżyca? – Mówiła cichym, namiętnym szeptem, ale Debora słyszała każde słowo.
– Czyż mógłbym zapomnieć? – odparł, ale żadne uczucie nie ożywiło jego twarzy. – Pozwólcie, że pokażę teraz mojej żonie, jak piękny bywa księżyc wieczorami… – Wstał, podszedł do Debory i pieszczotliwie pogłaskał ją po włosach.
– Chodźmy na spacer, kochanie.
Gdy, żegnani uśmiechami i znaczącymi spojrzeniami, oddalali się w kierunku morza, Debora nie mogąc ukryć zazdrości, spytała:
– Czy naprawdę przesiadywałeś z Sylvie na plaży w świetle księżyca?
– Można to tak określić. Wyśledziła mnie, dopadła i zmusiła do wysłuchania swoich żalów na Pascala i na swój ciężki los. – Zerknął z ukosa na oblaną poświatą twarz Debory.
– Naprawdę cieszę się, że tu jesteś. Dzięki tobie mam pretekst i mogę z powodzeniem jej unikać.
Pretekst. Była jedynie pretekstem… Patrzyła prosto przed siebie na blade światło księżyca odbijające się w wodzie. Szli ramię w ramię, tuż przy morzu. Woda niemal obmywała im gołe stopy. Debora drżała z pragnienia, by objąć Gila, powiedzieć mu, jak bardzo go kocha. Nie warto… – ze ściśniętym sercem przypomniała sobie jego słowa.
Gdy dotarli do końca zatoki, usiedli na chwilę i słuchali szumu fal leniwie ocierających się o piasek. Z oddalonej restauracji dobiegały słabe odgłosy śmiechu i zabawy.
– Pewnie myślą, że całujemy się namiętnie w świetle księżyca – powiedział Gil, kładąc się na piasku.
Debora pomyślała o tym samym i zaraz wróciła pamięcią do tych chwil, gdy ją całował, a ciało jej płonęło pod czułym dotykiem jego palców… Och, gdyby odwrócił się teraz do niej, otoczyłaby mu szyję ramionami i razem by ulegli czarowi chwili.
Ale Gil się nie odwrócił; leżał na plecach i patrzył w roziskrzone niebo.
– Tutaj jest Krzyż Południa – powiedział. – Jeden z najciekawszych gwiazdozbiorów nieba południowego… A tam, popatrz, Wielka Niedźwiedzica.
Głos miał chłodny, rzeczowy i Debora zrozumiała, że pocałunek nawet nie wchodził w grę. Spróbowała wrócić do równowagi. Musiała zachowywać się normalnie.
– Zawsze uważałam, że powinna się nazywać Spodek
– powiedziała głosem, który zdradzał napięcie.
Uśmiechnął się pod nosem.
– To dość prozaiczne spostrzeżenie w ustach takiej zdeklarowanej romantyczki.
– Wcale nie jestem romantyczką!
– Ależ jesteś. – Znów się uśmiechnął. – Nie traktujesz przecież życia zbyt serio. Po prostu ulegasz urokom chwili i nie zastanawiasz się, co będzie jutro. Zresztą, zawsze wierzysz w szczęśliwe zakończenie.
Debora przesypywała piasek palcami stóp. Owszem, miał trochę racji. Ale to już była przeszłość. Teraz nie potrafiła wyobrazić sobie szczęśliwego zakończenia.
– Wiesz, że jesteś podobna do mojej matki? – ciągnął.
– Nigdy nie zawraca sobie głowy prozą życia codziennego. Nie płaci rachunków, nie wie, która jest godzina, ani jak dojechać z miejscowości A do B. Zakłada, że zawsze znajdzie się jakaś dobra dusza, która wybawi ją z kłopotu. I zazwyczaj tak się dzieje.
– Jaka ona właściwie jest? – spytała zaciekawiona Debora.
– Jest zupełnie niemożliwa – rzekł z rezygnacją. – Nieodpowiedzialna, lekkomyślna, niezaradna, a przy tym wszystkim tak urocza, że nie można się na nią gniewać. I to właśnie jest najbardziej denerwujące! – westchnął. – Mój ojciec nie potrafił sobie z tym poradzić. Spalał się nerwowo. Matka zupełnie nie nadawała się na żonę dla inżyniera… Już w młodości przysiągłem sobie, że jeśli się kiedykolwiek ożenię, to tylko z kobietą będącą całkowitym zaprzeczeniem matki. Ona ulega ustawicznej huśtawce nastrojów. Albo jest w siódmym niebie, albo na dnie rozpaczy. I jest całkiem nieobliczalna. Nigdy nie wiadomo, co jej przyjdzie do głowy. Rzuca się w wir jakichś szalonych przedsięwzięć, a potem, gdy się znudzi, pozostawia komuś – zwykle mnie – cały rozgardiasz do uporządkowania. I natychmiast zajmuje się czymś innym. – Gil uśmiechnął się sam do siebie, jakby pogrążając się we wspomnieniach. – Ale jest taka rozbrajająca… Nie potrafię się na nią złościć. Zawsze jest taka szczęśliwa, gdy mnie widzi i taka wdzięczna za zajmowanie się jej sprawami. Ojciec zmarł, gdy byłem jeszcze w szkole, tak więc dość wcześnie przejąłem opiekę nad matką. Wiesz, ona nie potrafi zrozumieć najprostszych spraw finansowych. Wiele razy jej tłumaczyłem, ale zawsze mówi: „Oczywiście, kochanie", a potem znów zapomina o płaceniu rachunków. Nie sądzę, by choć raz w życiu przejrzała swe wyciągi z banku. Mam wrażenie, że beze mnie by zginęła.
– Jesteś za nią odpowiedzialny – stwierdziła Debora, która równie rzadko przeglądała swe wyciągi bankowe.
Pomyślała, że matka Gila musi być osobą niezwykle sympatyczną, ale jednocześnie zrozumiała, dlaczego on nie mógł pozwolić sobie nawet na odrobinę niefrasobliwości. Od wczesnego dzieciństwa po prostu musiał kształcić i pielęgnować w sobie takie cechy, jak: rozwaga, rozsądek, odpowiedzialność.
– Masz rację, jestem za nią odpowiedzialny i martwię się o nią – przyznał. – I nie chodzi tu tylko o sprawy finansowe. Doprowadza mnie do pasji, że nigdy nie wiem, gdzie ona jest i co ma zamiar zrobić. Dlatego już dawno temu postanowiłem, iż moja przyszła żona musi być mi podporą, a nie jeszcze jednym powodem do zmartwień. Zawsze pragnąłem poślubić kobietę praktyczną i odpowiedzialną, która potrafiłaby znieść trudy licznych wyjazdów i pomogłaby mi w prowadzeniu firmy.
– A więc taką jak Debbie? – spytała półgłosem. Zawahał się na chwilę.
– Tak – powiedział w końcu, ale w jego głosie nie było stanowczości. – Ciężko pracowałem na swój sukces i nie mogę teraz pozwolić, by jakaś nieodpowiedzialna kobieta to wszystko zniszczyła – dodał, jakby próbując przekonać samego siebie. – Obserwowałem nieudane małżeństwo moich rodziców, a teraz Pascala… Sylvie odciąga go od pracy… Debbie jest całkiem inna. Chłodna, zrównoważona, zaradna… O nią nigdy nie musiałbym się martwić i mógłbym jej całkowicie zaufać. Dlatego jej się oświadczyłem…
Debora przesypywała palcami piasek, pogrążona w głębokiej zadumie. Czyż Gil mógł wyrazić się jaśniej? Była przecież całkowitym przeciwieństwem Debbie i nie mogła liczyć na jego uczucie… Być może nawet nie kochał Debbie – ale była jego wymarzonym typem kobiety. Takiej kobiety zawsze pragnął. I prawdopodobnie zazna szczęścia z chłodną, opanowaną Debbie, która nigdy nie będzie go rozpraszać ani irytować.
Zamyśliła się nad własną przyszłością. Nigdy dotąd nie zawracała sobie tym głowy. Chciała dużo podróżować, miło i ciekawie spędzać czas – i to wszystko. Mało ambitne plany. Teraz jednak nawet na nie nie miała ochoty. Jedyne, czego naprawdę chciała – to być z Gilem. Ale u jego boku nie było dla niej miejsca.
– Pora wracać – powiedziała wstając. – Jestem trochę zmęczona.
W milczeniu wrócili plażą do chatki. Debora była tak przybita, że całkiem przestała się przejmować pojedynczym łóżkiem. Wzięła prysznic, owinęła się w czysty sarong i bez słowa wślizgnęła do łóżka obok Gila. Objął ją ramieniem, by mogła wygodniej ułożyć głowę. Przytulona do jego policzka, słyszała równomierne uderzenia jego serca i nieoczekiwanie poczuła się odprężona. Światło księżyca przenikające przez wyplataną ścianę tworzyło na ich złączonych ciałach dziwne esy-floresy.
Poruszyła się i przybierając swobodniejszą pozycję, wyciągnęła ramię w poprzek jego klatki piersiowej, on zaś drugą ręką zamknął ją w swych objęciach.
– W porządku? – szepnął, a Debora mu przytaknęła.
Nie mogła liczyć na jego miłość, ale przynajmniej tę noc spędzi w jego ramionach…