142649.fb2
– Dwoje ludzi zginęło, żeby mi to dostarczyć.
Cole Blackbum spojrzał na małą zniszczoną sakiewkę z welwetu.
– Warto było? – zapytał.
– Ty mi powiedz – odparł Chen Wing. Światło załamywało się i drżało, kiedy dziesięć przezroczystych kamieni potoczyło się po blacie, uderzając o siebie z cichym, krystalicznym podzwanianiem. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie dużych, niestarannie zrobionych kulek do gry, poobijanych od częstego używania. Dziewięć z trzynastu kamieni było bezbarwnych. Trzy miały kolor różowawy, a jeden intensywnie zielony, jak głęboka rzeka.
Ręka Cole'a natychmiast zacisnęła się na zielonej kulce, wielkości czubka jego kciuka. Kamień okazał się zaskakująco ciężki jak na swój niewielki rozmiar. Potarł go między palcami. Wydawał się śliski, jakby natarty drogocennymi olejkami. Obracał kamień w dłoni, aż znalazł płaską, gładką powierzchnię, tam gdzie odprysnął niewielki odłamek. Chuchnął na nią delikatnie. Na płaszczyźnie osadziła się para.
Cole poczuł ostre ukłucie podniecenia. Bez słowa podszedł do ustawionego pod ścianą barku na kółkach. Wziął ciężką kryształową szklankę i pytająco spojrzał na Winga, który skinął głową. Szybkim, płynnym ruchem przesunął zielonym kamieniem po krysztale.
Kamień z łatwością wyżłobił w nim głęboką rysę, a sam pozostał nie naruszony. Cole brał kolejne kamienie i pocierał nimi o szklankę. Pojawiły się nowe rysy. Na kamieniach nie widać było najmniejszego zadrapania. Wyjął starą lupę jubilerską, ustawił odpowiednio lampę na biurku i przez szkło obejrzał zieloną kulkę.
Wydawało mu się, że pogrąża się w oceanie jaskrawo-szmaragdowego blasku. Jednak to nie był szmaragd. Chociaż nie oszlifowany, wychwytywał i rozpraszał światło tak, jak to się dzieje tylko w przypadku brylantów. Przy każdym lekkim poruszeniu dłoni migotał między palcami. Błyski drgały, odbijały się od nierównej powierzchni i gromadziły się w jego świetlistej głębi. Cole nie dostrzegł żadnych pęknięć, tylko dwie maleńkie skazy, nie mające wpływu na wartość diamentu, ponieważ znajdowały się tuż pod jego powierzchnią, skąd można je było usunąć przy cięciu i szlifowaniu.
Cole obejrzał jeszcze kilka kamieni, zanim schował lupę do kieszeni.
– Biały papier – powiedział krótko.
Wing otworzył szufladę biurka, wyjął arkusz nieskazitelnie białego firmowego papieru z nagłówkiem Pacifk Traders Ltd. i położył na blacie. Cole wyciągnął z kieszeni irchowy woreczek, w którym przechowywał nie oszlifowany diament o doskonałej barwie.
Diament miał kanciasty, ośmiościenny kształt. Wyglądał niemal jak sztuczny obok poobijanych, nieregularnych kamieni Winga. Cole rozłożył diamenty na papierze. Jeden delikatnie zmienił kolor z różowego na koralowy. Odcień pozostałych różowych pogłębił się. Większość białych kamieni nabrała niebieskawego blasku, dokładnie takiego, jak diament Cole'a. Kilka ujawniło delikatne żółte zabarwienie, na które zwróciłby uwagę jedynie ekspert.
Zielony diament płonął jeszcze jaskrawiej, jak szmaragdowy ogień na śniegu.
Cole odsunął lupę i jeszcze raz bez szkła dokładnie mu się przyjrzał. Klejnot wciąż lśnił wewnętrznym światłem, jednocześnie gorącym i zimnym. Wiele lat temu, w Tunezji, widział klejnot, który niemal dorównywał temu. Przemytnik, właściciel diamentu, twierdził, że kamień pochodzi z Wenezueli, ale Cole w to wątpił. Jednak zanim zdobył wystarczającą ilość gotówki, żeby wydobyć od niego prawdę, ktoś na zawsze zamknął usta przemytnika, podrzynając mu gardło.
Cole był zaskoczony, że za te diamenty zapłaciło życiem jedynie dwoje ludzi. Nigdy jeszcze nie widział zbioru równego temu, który spoczywał przed nim na białym papierze. Te kamienie zawdzięczały swój kolor naturalnym warunkom, w jakich powstały, a nie barwie otoczenia.
Schował swój wzorcowy diament i obejrzał woreczek z ciemnego welwetu, leżący na mahoniowym blacie biurka. Materiał był bardzo stary, więc czas i twarda powierzchnia przechowywanych w sakiewce diamentów zniszczyły go tak, że miejscami stał się cienki jak jedwab. Sakiewka to martwy przedmiot, więc było jej wszystko jedno.
Natomiast kamienie nie wydawały się martwe. Połyskiwały jakby ożywione światłem, czasem i nienasyconą ludzką żądzą posiadania wszystkiego, co rzadkie.
– Czego chcesz ode mnie? – zapytał Cole, przyglądając się zielonemu kamieniowi zamyślonym spojrzeniem szarych oczu.
Przez chwilę Wingowi zdawało się, że pytanie jest skierowane do diamentu. Ten biznesmen z Hongkongu znał Cole'a od wielu lat, jednak nie był w stanie zrozumieć ani przewidzieć skomplikowanych procesów myślowych amerykańskiego badacza.
– Czy to są diamenty? – zapytał cicho Chińczyk.
– Tak.
– Żadne oszustwo nie jest możliwe?
Cole wzruszył ramionami. Ten gest spowodował ruch światła na jego sylwetce. Surowy jedwab, z którego uszyta była sportowa marynarka Amerykanina, połyskiwał czernią. Jego włosy miały równie lśniący i głęboki odcień. Skóra Cole ściemniała od przebywania w najdzikszych miejscach globu. Delikatne zmarszczki, rozchodzące się promieniście od kącików powiek, były efektem długich miesięcy spędzonych w blasku pustynnego słońca lub w świetle lampki górniczej. Nad lewą skronią w gęstej czuprynie widać było srebrne nitki. Cole miał trzydzieści cztery lata, ale wyglądał o wiele dojrzalej i rzeczywiście po wieloma względami był bardziej doświadczony, niż wskazywałby na to jego wiek.
– Oszustwo zawsze jest możliwe – odezwał się. – Ale jeśli te diamenty zostały wykonane przez człowieka, to oznacza to ruinę dla wszystkich wydobywców i dla wszystkich kopalni diamentów na świecie. – Wing uśmiechnął się. – Jeśli to cię niepokoi – ciągnął Amerykanin – to mogę znaleźć w Darwin kogoś, kto ma przyrząd do badania bezwładności cieplnej. Tej maszyny jeszcze nikomu nie udało się oszukać.
Tym razem Wing wzruszył ramionami.
– Nie ma na to czasu, chyba że przyniosłeś ten instrument ze sobą. Za kilka godzin kamienie muszą wyruszyć w drogę.
– Dokąd?
– Do Ameryki.
– Skąd ci je przywieziono?
– Z Kimberley.
Cole zamilkł. Kiedy się znów odezwał, przemówił obojętnym tonem.
– Złoża południowoafrykańskie są dość dokładnie zbadane.
– Nie chodzi mi o Kimberley w Afryce, tylko o wyżynę Kimberley, tutaj w Australii – wyjaśnił Wing. Uśmiechnął się, jakby zadowolony, że zna różnicę między tymi dwoma miejscami. Ludzie często je mylą. Zwykle diamenty kojarzą się z Afryką, chociaż największa kopalnia świata, Argyle, jest usytuowana na bezludnej pustyni w tropikalnym stanie Zachodnia Australia.
Cole odpowiedział Chińczykowi uśmiechem, ale w twardej linii jego ust nie było wesołości.
– Czy rodzina Chen zainwestowała w Argyle kierując się wartością tych diamentów?
– Nic nie mówiłem o Argyle, tylko o Kimberley.
Cole w milczeniu rozważył wszystkie możliwości. Jeśli kamienie pochodzą z Argyle, oznacza to, że kartel, który kontroluje światowe wydobycie diamentów, dokonał znaczącego odkrycia i dzięki temu jeszcze trochę się wzbogaci. Lecz jeśli kamienie pochodzą z nowego źródła, to do diamentowej rozgrywki dołączył nowy gracz i wkrótce rozpęta się piekło.
W każdym razie, dla człowieka, który trzyma w ręku tak silną kartę, jak ten zbiór kamieni, życie stanie się bardzo emocjonujące, a gra nabierze rumieńców.
– Kimberley w Australii? – powiedział Cole przygważdżając Winga spojrzeniem szarych oczu, tak czystych jak lodowiec. – Czy tam je znaleziono
Chińczyk po raz pierwszy się zawahał.
– Stamtąd mi je dostarczono, ale gdzie zostały znalezione… – Rozłożył wąskie dłonie.
– Czy jest ich więcej? – zapytał Amerykanin, wskazując ruchem głowy na rozrzucone kamienie.
– Dostałem tylko tyle – odparł ostrożnie Wing.
Cole podszedł do okna i spojrzał na palmy, otaczające frontowy trawnik państwowego kasyna w Darwin, na australijskim Terytorium Północnym, niemal dwa tysiące pięćset kilometrów od wyżyny Kimberley. W ostrym tropikalnym słońcu, pod zamglonym wilgocią niebem, morze Timor wyglądało jak kłęby aluminiowego drutu.
Żar słońca promieniował przez podwójne szyby okna obok Cole'a. W tle słychać było cichy szum klimatyzacji. Maszyneria kasyna wyciągała dym papierosowy z sal gier na niższych piętrach, jednocześnie chłodząc parne, przytłaczające rozgrzane powietrze tropikalnego października. Zaczęła się już pora przejściowa między suszą a jesiennymi deszczami, czas, w którym zwierzęta padają, a ludzie tracą zmysły.
Cole rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Australijskie tropiki w październiku były jednym z niewielu miejsc na ziemi, gdzie nawet on nie mógł wytrzymać. Z jakiegoś powodu trudniej mu było znieść upał i wilgoć przesycającą powietrze w eukaliptusowych i akacjowych zaroślach Australii niż podobne warunki klimatyczne panujące w Wenezueli lub Brazylii.
Jednak maszyny zbudowane przez człowieka nie wpuszczały tropikalnego upału do wnętrza kasyna. Dostarczały technicznie przetworzone powietrze, które w niczym nie przypomina tego, którym trzeba oddychać na zewnątrz. Gdyby nie aborygeńskie malowidła na ścianach, ten pokój mógłby znajdować się gdziekolwiek między Hongkongiem a Johannesburgiem, Londynem a Los Angeles lub Tel Avivem a Bombajem. Meble zrobione były z europejskiego drewna, ale według wschodniej tradycji. Ubrania obu mężczyzn uszyto z tkanin wschodu, lecz zgodnie z najlepszymi włoskimi wzorami.
– Czy te diamenty wydobyto w Kimberley? – zapytał wprost Amerykanin, ponieważ wiedział, że dyplomatycznie niczego więcej się nie dowie.
– Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.
Cole zmrużył oczy pod czarnymi brwiami. Wing zwykle nie udzielał wymijających odpowiedzi, szczególnie kiedy mu na czymś zależało. Jednak równie rzadko zdarzało mu się nosić w kieszeni diamenty wielkiej wartości. On i jego rodzina byli zbyt pragmatyczni, żeby zawracać sobie głowę surowcem mineralnym, którego cenę rynkową kontrolował potężny kartel. Chenowie zajmowali się głównie wydobywaniem i przetwarzaniem rud metali, których nazwy były znajome jedynie specjalistom od lotów kosmicznych i produkcji broni.
– Nie mogę z całą pewnością określić, skąd pochodzą te diamenty – oznajmił wreszcie Cole. – Mogę tylko powiedzieć, że nie z Argyle.
– Kamienie do ciebie przemówiły? – z powątpiewaniem zapytał Chińczyk. Cole czekał. – Skąd masz taką pewność? – dopytywał się Wing. – W końcu w Argyle też znajduje się różowe diamenty.
– Kopalnia w Argyle dostarcza niemal wyłącznie przemysłowego śmiecia. Jasne, że spotyka się tam także różowe kamienie, ale te są ciemniejsze, czystsze i o wiele większe niż jakiekolwiek inne znane mi brylanty australijskie. Żeby z wydobywanej w Argyle drobnicy zrobić biżuterię, trzeba cierpliwości indyjskiego szlifierza.
Wing czubkiem palca poruszył kamienie. Światło zamigotało i omyło ich powierzchnię, jakby były mokre.
– Chcesz powiedzieć, że nie pochodzą z Australii?
– Nie. Twierdzę jedynie, że nie wykopano ich w Argyle. Do diabła, Wing, na wyżynie Kimberley działa siedemdziesiąt różnych spółek wydobywczych. Żadna nie znalazła tam nic oprócz surowca klasy przemysłowej. – Cole przerwał i po chwili dodał: – Tak przynajmniej utrzymuje ConMin.
Wing mruknął coś pod nosem, równie sceptyczny jak Cole. ConMin oznajmiał światu jedynie to, co Sam uznawał za stosowne.
– Co jeszcze kamienie ci powiedziały?
– Że są aluwialne.
– Jaśniej proszę.
– Dawno, dawno temu zostały wymyte z pierwotnego złoża.
– Czy to źle?
Cole potrząsnął głową.
– Chryste, nadal znasz się na diamentach jak kura na pieprzu, co?
– Nie wyśmiewałeś moich pytań, kiedy byliśmy wspólnikami.
– Kiedy byliśmy wspólnikami, nie kusiłeś mnie garścią najwspanialszych surowych diamentów, jakie w życiu widziałem – odparował Cole. – Te kamienie to sama śmietanka z jakiegoś starego, zerodowanego złoża. Sztuki ze skazami i drobnica zostały zniszczone przez czas. Te, które przetrwały, mają wygładzone krawędzie i dlatego straciły naturalny dla siebie kształt kryształu.
– To dobrze czy źle? – niepewnie zapytał Chińczyk.
– Jeśli chodzi o cięcie, to dobrze. Kamienie wydobyte prosto z pierwotnego złoża tracą przy obróbce połowę wagi. Aluwialne stracą nie więcej niż dwadzieścia procent w drodze między kopalnią a palcem jakiejś rozpuszczonej damy.
– Więc te kamienie są przynajmniej o trzydzieści procent droższe od niealuwialnych diamentów o tej samej wadze? – zapytał szybko Wing.
Cole uśmiechnął się. Wing nie musiał wiele wiedzieć o diamentach, żeby dokonać w myślach sprawnego bilansu ich wartości. To był jeden z powodów, dla których Cole ufał byłemu wspólnikowi. Wiedział, co go napędza: zysk.
– Biorąc pod uwagę nie tylko wielkość, ale również barwę, masz na biurku diamenty łącznej wartości co najmniej miliona dolarów. Pocięte i oszlifowane będą warte o wiele więcej.
– Ile?
– To zależy od tego, jak bardzo ktoś ich pożąda., Kolorowe błyskotki…
– Kolorowe błyskotki? – przerwał mu Chińczyk.
– Diamenty o wyjątkowo pięknych barwach. Występują cholernie rzadko, a prawdziwie zielone są najrzadsze ze wszystkich. Nie wiem, skąd pochodzą te okazy, ale to prawdziwy skarbiec Pana Boga.
– Czy istnieją kopalnie, które można by tak nazwać?
– W Australii? Ja o takich nie słyszałem.
– A gdzie indziej na świecie? – dopytywał się niecierpliwie Wing.
– Słyszałeś kiedy o Namaqualandzie? Leży na południowo- -zachodnim wybrzeżu Afryki, poniżej ujścia rzeki Orange. – Wing potrząsnął głową. – Jakieś sześćdziesiąt lat temu geolog Hans Merensky badał tam tereny należące do spółki Crown. Natrafił na diamenty zgromadzone w jednym miejscu na powierzchni ziemi, jak jajka w gnieździe przepiórki. – Wing nic nie powiedział, tylko wyprostował się w fotelu i nachylił bliżej do Cole'a. – Gdziekolwiek Merensky spojrzał, znajdował nowe diamenty – ciągnął Amerykanin. – Wkrótce nie mieściły mu się w dłoniach. Większość z nich była zbyt duża, żeby przejść przez szyjkę jego manierki. Musiał je chować w pudełka po cukierkach.
Wing jęknął cicho i spojrzał na niewielką kupkę diamentów na blacie biurka. Wyobraził sobie, co by czuł, gdyby natrafił na jeszcze bogatsze znalezisko.
– Tak – odezwał się cicho Cole. – Ja też się tak czułem, kiedy pierwszy raz usłyszałem tę historię. Każdemu poszukiwaczowi diamentów zdarza się leżeć bezsennie w środku nocy i marzyć o znalezieniu takiego skarbca.
– Więc takie skarbce naprawdę się spotyka?
– Skarbiec, pułapka na diamenty, diamentowy deszcz; nazwij to jak chcesz. To takie miejsce, gdzie czas, woda i siła ciążenia wykonały za ciebie ciężką pracę wydobycia kamieni. Skruszyły miękką skałę, usunęły odpady i zebrały diamenty w jednym punkcie.
– Nie rozumiem.
Cole zdusił w sobie zniecierpliwienie i tłumaczył dalej:
– Diamenty są cięższe i wiele twardsze niż większość minerałów, więc w spokojnych miejscach opadają na dno rzeki, zbierają się pod kamieniami albo w korzeniach drzew, niekiedy gromadzą się w zagłębieniach. Złoto zachowuje się podobnie z tych samych powodów. Jest ciężkie. Wielkie diamenty najczęściej znajdowali poszukiwacze złóż aluwialnych złota.
– Co się stało z Merenskim?
– Napełnił pół tuzina blaszanych pudełek po cukierkach diamentami, wśród których zdarzały się nawet osiemdziesięciokaratowe. Wszystkie były klasy jubilerskiej. Sprzedał swoją działkę za milion funtów, co w tamtych czasach było królewską fortuną.
– Kto ją kupił?
– Daj spokój, Wing. Wiesz równie dobrze jak ja. – Chińczyk skrzywił się i zaklął przez zęby. – To jest twoje zdanie o ConMinie. Akcjonariusze mają o nim jak najlepszą opinię.
– Sądzisz, że te diamenty należą do kartelu? – zapytał Wing, zerkając na rozłożone na biurku kamienie.
– Nie.
– Taka szybka odpowiedź? Skąd ta pewność?
– Straciłbyś więcej niż dwoje ludzi, gdybyś chciał odebrać kartelowi kamienie tej klasy – oznajmił sucho Cole. – Ale kartel byłby nimi zainteresowany?
Amerykanin zaśmiał się drwiąco.
– Jeśli te diamenty pochodzą z jednego miejsca, które w dodatku jest nowym znaleziskiem, kartel zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby przejąć nad nim kontrolę. Archimedes powiedział, że poruszyłby Ziemię, gdyby dostał odpowiednio długą dźwignię. Kopalnia, która dostarcza takich diamentów, jest właśnie taką dźwignią.
Wing jęknął.
– Co jeszcze możesz mi powiedzieć o tych kamieniach? Zależy mi na każdej informacji, nawet błahej.
– Mam przeczucie, że nie pochodzą z Mryki. Przede wszystkim ich barwa jest inna. Zbyt wiele tu różowych. Nie widzę żółtych, charakterystycznych dla południa Mryki. Niektóre z tych białych to kryształy bliźniacze. Australia z nich słynie. Ten zielony na pewno nie pochodzi z Afryki, może z Brazylii, ale jego odcień jest intensywniejszy i bardziej ognisty niż Angielskiego Diamentu Dresden, który jest jednym z najlepszych kamieni brazylijskich. Ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć, że ten zbiór to reprezentatywna próbka znaleziska jakiegoś poszukiwacza i wątpię, żeby pochodziła z Afryki. Związek Radziecki jest drugim poważnym dostawcą ConMinu, ale Rosjanie nie słyną z produkcji diamentów jubilerskich, nie mówiąc już o niebieskawo-białych. Ich kamienie mają lekko zielonkawy odcień.
– Więc te pochodzą stąd, z Australii?
– Możliwe. W Ellendale trafiały się zielone diamenty klasy jubilerskiej, ale oczywiście nie tak duże i piękne jak ten, bo w takim wypadku rząd australijski rozbudowałaby raczej tę kopalnię, a nie Argyle.
– Chcesz powiedzieć, że wszystkie te kamienie pochodzą z jakiegoś jednego znaleziska w Australii?
Szybkie spojrzenie na twarz Winga upewniło Cole'a, że nie może już ufać Chińczykowi, ponieważ w grę wchodziło coś więcej niż tylko korzyść finansowa. Nie raz widział już byłego wspólnika w pogoni za zyskiem. Teraz nie dostrzegał w nim nic z jowialnego przedsiębiorcy; Wing był skupiony, zacięty i gotowy do skoku niczym drapieżne zwierzę.
– Jak bardzo zależy ci na tej informacji? – zapytał spokojnie Amerykanin.
– Nie mnie. Nam. Tobie i mnie.
Wyraz twarzy Cole'a zmienił się ledwie dostrzegalnie. Stał się twardszy.
– Nam? Nie jesteśmy już wspólnikami. Pięć lat temu sprzedaliśmy BlackWing Resources Ltd. twojemu wujowi.
– Myślę, że byłoby rozsądnie, gdybyśmy znowu zawiązali spółkę – oparł Wing. Sięgnął do szuflady i wyjął plik papierów. – To jest umowa spółki, bardzo podobna do tej, którą podpisaliśmy tworząc BlackWing.
Cole spojrzał na papiery, ale nie sięgnął po nie.
– Zbyt wolno czytam – skłamał cicho. – Przełóż mi ten żargon na ludzki język, ale nie zasypuj mnie niezrozumiałymi prawniczymi terminami, bo zaraz stąd wyjdę i pierwszym samolotem wrócę do Brazylii.
Wing bez wahania położył umowę na biurku. Czubkami palców prawej dłoni niemal pieszczotliwie pogładził kosztowny, chropowaty papier. Przemówił wolno, głosem człowieka, który ostrożnie dobiera słowa.
– Dziesięć lat temu stworzyliśmy BlackWing Resources opierając się na twojej doskonałej znajomości geologii i moich zdolnościach do prowadzenia interesów. To była dobra spółka, przynosiła dochody, dlatego że każdy z nas robił dla niej to, co umiał najlepiej.
– Nasza współpraca szła dobrze, bo zatrudniałeś geologów, żeby sprawdzali moje raporty, a ja wynajmowałem księgowych, którzy sprawdzali twoje – zauważył ironicznie Cole.
Wing skinął głową.
– Nasza spółka opierała się przynajmniej w takim stopniu na inteligencji, jak na zaufaniu. Rodzina Chen znowu potrzebuje twojej inteligencji. Jesteś nam potrzebny.
– Do czego?
– Podejrzewamy, że być może jesteś współwłaścicielem złoża, z którego wydobyto te diamenty.
Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu był szum klimatyzacji. Cole przyglądał się uważnie Wingowi.
– Nie raz w życiu kupowałem, sprzedawałem i zamieniałem działki, na których znajdowały się złoża diamentów – odezwał się w końcu Amerykanin. – Chcesz powiedzieć, że przeoczyłem coś tak niezwykłego?
– Podpisz tę umowę, a odpowiem na twoje pytania. Jeśli nie podpiszesz, niczego więcej się nie dowiesz.
Wing zebrał diamenty i po jednym zaczął wkładać do zniszczonej welwetowej sakiewki. Cole obserwował go, dopóki w jej wnętrzu nie zniknął zielony kamień. Wtedy wziął papiery i zaczął czytać.