142649.fb2 Diamentowy tygrys - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Diamentowy tygrys - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Rozdział dwudziesty drugi

Cole obudził się, zanim pierwsze gwiazdy zaczęły znikać z gęsto usianego złotymi punktami nieba południowej półkuli. Powietrze było wilgotne, wonne i wypełnione cichymi odgłosami budzącego się życia. Erin poruszyła się przez sen i przywarła do niego, ciesząc się ciepłem jego ciała w chłodnym przedświcie. Objął ją.

Ten ruch nie wywołał bólu głowy, który nękał go poprzedniego wieczora. Ból głowy nie powrócił też, kiedy Cole poczuł nagłe podniecenie bliskością miękkiego kobiecego ciała. Kusiło go, żeby obudzić Erin tak jak poprzedniego ranka. Bez strachu i wahania, prosto ze snu wprowadzić ją w krainę rozbudzonych po wielu latach zmysłów.

Powtarzał sobie, że nie powinien tego robić, ale jego ręka już dotykała ciała Erin, odsunąwszy cienką barierę ubrania. Pieścił jej wrażliwe miejsca i czuł, jak jej ciało reaguje. Zastanawiał się, o czym Erin teraz śni.

Uniosła powieki, a jej oczy zamigotały tajemniczo pod rozgwieżdżonym niebem.

– To ci wchodzi w nawyk – zamruczała i z uśmiechem się przeciągnęła..

– Mogę przestać.

– Naprawdę? – Jej ręka wolno sunęła po ciele Cole'a, które również chętnie reagowało na jej pieszczoty. – Kiedy?

– Kiedy tylko zechcesz.

Spojrzała w jego rozpalone oczy i wiedziała, że nie kłamie. Gdyby zażądała, natychmiast by się opanował. Ale nie chciała tego. Półśpiąca, słuchała utajonego instynktu i bardzo go pragnęła.

Cole poruszył dłonią, a Erin czuła, że w jej ciele zapala się gorący płomień. Posuwał rękę coraz dalej, aż dotarł do ukrytego między miękkimi fałdkami ciała najwrażliwszego punktu. Erin spuściła rzęsy i oddychała urywanie. Przeszywały ją igiełki rozkoszy, jakby za chwilę miała się roztopić. Spojrzała Cole' owi w oczy. Teraz wiedziała tylko tyle, że go kocha.

Cole jęknął głucho, kiedy ich ciała, na wyraźną zachętę Erin, połączyły się tak mocno, jak to tylko możliwe. Poruszał się wolno, dopasowując się do jej rytmu, aż oboje zatopili się w rozkoszy. W ostatecznej chwili przywarł do jej ust i spił z nich krzyk podniecenia. Potem trzymał ją w ramionach, aż oddechy obojga się uspokoiły, a bicie serc wyrównało. Czuł, jak ciało Erin wiotczeje w jego uścisku, kiedy dziewczyna znowu zaczęła zapadać w sen.

– O, nie. Nie ma mowy – zaprotestował. – Pora wstawać.

Erin coś zamruczała i wolnym, niechętnym ruchem odsunęła się od Cole'a, co tylko wywołało w nim nową falę pożądania.

Nie zważając na odżywająca namiętność, ubrał się szybko, zwinął śpiwory i plandekę i włożył je do samochodu. Potem wspiął się na strome zbocze i w świetle księżyca stanął na kamienistym szczycie wzgórza.

Poniżej biegł w prawo szlak prowadzący do stacji Abe'a.

Droga była ledwie dostrzegalna w mroku przedświtu. Niektóre jej fragmenty zupełnie niknęły między rzadkimi drzewami. Potrafił ją odnaleźć tylko ktoś, kto nie raz przemierzał tę trasę albo był obdarzony doskonałą pamięcią, tak jak Cole.

Na pylistej, poznaczonej koleinami drodze nie zobaczył żywego ducha. Wokół panowała cisza.

– Chyba ten drań w końcu miał dosyć – powiedział, kiedy Erin stanęła obok niego.

– Dzięki Bogu.

– Raczej dzięki mnie – odparł z uśmiechem.

– Jak twoja głowa?

– Wciąż na miejscu.

– Nie ruszaj się.

Stanął nieruchomo, a Erin delikatnie dotykała czubkami palców jego skóry tuż nad prawą skronią. Od jej dotyku przebiegły go dreszcze, kiedy ciało instynktownie zareagowało na bliskość dziewczyny.

– Guz już prawie zniknął – stwierdziła po chwili.

Pogładził ją po policzku.

– Chodźmy stąd. Wracajmy do samochodu, zanim znowu zrobię coś niemądrego. – W jego tonie usłyszała znajomą zmysłową nutę. – Przy tobie zupełnie tracę panowanie nad własnym ciałem – dodał stłumionym głosem.

Erin poszła za nim, w półmroku uważnie spoglądając pod nogi. Pierwsze kroki okazały się najtrudniejsze, ponieważ zbocze było tu strome i kamieniste. Poślizgnęła się, odzyskała równowagę i znowu ją straciła. W końcu buty znalazły pewniejsze oparcie. Wokół niej źdźbła spinifeksu lśniły jak srebrne pręty, kołyszące się i falujące w gorącym wietrze. Gdzieś w oddali jakieś zwierzę wydało z siebie dziwaczny, dźwięczny ryk.

– Co to takiego? – zapytała.

– Krowa gada do księżyca.

Wiatr przyniósł kolejny ryk.

– A to pewnie księżyc odpowiada krowie? – odparła z poważną miną.

Cole uśmiechnął się.

– Szybko się uczysz.

Drzwi samochodu z głośnym hukiem zamknęły się jednocześnie. Cole uruchomił silnik i wjechał na wyboistą, porytą koleinami drogę. Nie włączał świateł, dopóki nie zjechali w dół, na równinę. Po drodze widział ślady jakiegoś większego pojazdu, który jechał tędy gniotąc trawę i łamiąc niskie krzewy. Spostrzegł również inne, nie zatarte przez wiatr ślady po przejeżdżających niezbyt dawno samochodach.

– Duży tu ruch – stwierdziła Erin.

– Masz dobry wzrok.

– Wyostrzył mi się po wczorajszych przygodach.

– Jak dotychczas, nie zauważyłem nic nieoczekiwanego – powiedział Cole. – Taki ruch zwykle panuje na podjeździe Abe'a.

– Niezły podjazd. Ma chyba z sześćdziesiąt kilometrów.

– To niedużo, jak na te strony. Te wąskie ślady zostawił po sobie jakiś samochód o węższym rozstawie kół niż Rover. To pewnie jeden ze starych Jeepów Abe'a. Kiedy tu ostatnio byłem, miał aż trzy takie gruchoty. Żeby jeden utrzymać na chodzie, wyjmował części z pozostałych.

– Więc sądzisz, że teraz na stacji nie ma nikogo?

– Będą tam ludzie przysłani przez BlackWing. W każdym razie lepiej, żeby tam byli, bo inaczej nie zdążymy z naszymi poszukiwaniami przed porą deszczową. Może tam być Sara, kilkoro jej dzieci i wnuków. Po śmierci Abe'a wszyscy mężczyźni pewnie ruszyli na włóczęgę.

– Kto to jest Sara?

Cole uśmiechnął się dziwnie.

– Tego nikt nie wie. Była dzieckiem, kiedy Abe i jego brat kupili pierwszą działkę. Jej plemię albo wymarło od chorób czy wojny, albo po prostu ruszyło na włóczęgę, a ją zostawiło samą. Została z Abe'em.

Rover podskoczył i zatrząsł się. Erin chwyciła się mocniej deski rozdzielczej, kiedy Cole wrzucił niższy bieg i wjechał na zrytą głębokimi koleinami, twardą jak cement powierzchnię wyschniętego bagna.

– Myślisz, że Sara wie coś o kopalni? – zaciekawiła się Erin.

– Wątpię. A nawet gdyby wiedziała, nic by jej to nie obeszło. Diamenty to pasja nowoczesnych ludzi. Aborygeni nie przywiązują żadnej wagi do nowoczesności.

– Ale przecież od przyjścia Anglików życie się tutaj zmieniło, prawda?

– Anglicy są tu od niedawna. Dopiero niewiele ponad sto lat temu pierwsi Australijczycy przypędzili bydło z Queenslandu do Kimberley. Wędrówka zajęła dwa lata. Wyruszali z dziesięcioma tysiącami sztuk, a doszła niecała połowa, więc nikt się nie śpieszył, żeby iść w ich ślady. Więcej ludzi osiedliło się tutaj w ciągu ostatnich dwudziestu lat niż przez uprzednie sto.

Rover zachwiał się i prześlizgnął po błotnistym fragmencie drogi.

– To wyciek – oznajmił Cole.

– Woda?

– To się zdarza.

– Nigdy bym nie pomyślała. To pierwsza wolno płynąca słodka woda, jaką widzę od czasu przybycia do Australii.

Cole skręcił, kiedy jakieś zwierzę wielkości małego psa przebiegło przez drogę.

– Co to było? – zapytała.

– Walla by, taki gatunek kangura.

Erin wpatrzyła się w mrok, ale nic nie dostrzegła. Z westchnieniem usiadła głębiej w fotelu.

– Czy Abe kiedykolwiek rozmawiał z tobą o swoim bracie?

– Ze mną nie. Nie bezpośrednio. Według miejscowych opowieści, po tym, jak twój dziadek wyjechał z Bridget McQueen, Abe przez jakiś czas żył jak aborygen. Nauczył się ich języka i zwyczajów. Dla tubylców, którzy wędrowali przez jego stację, stał się trochę bogiem, a trochę diabłem. Siadywał z nimi przy ognisku, oddawali mu młode kobiety i zostawiali dla niego najlepsze kawałki mięsa jaszczurek i krokodyli.

Przez kilka minut zalegało milczenie, tylko Rover z wyciem silnika podskakiwał na wybojach.

– Lubiłeś Abe'a?

– Czułem respekt dla jego twardego charakteru. Podziwiałem jego znajomość tej krainy. Ale czy go lubiłem? – Wzruszył ramionami. – Nikt go nie lubił, a już najmniej ludzie, którzy znali go najlepiej, aborygeni. Sympatia to nie jest uczucie, jakim darzy się swoich bogów lub diabła. Żyje się z nimi jak najzgodniej. Abe miał obsesję na punkcie seksu, ale nie znałem mężczyzny, który by tak nienawidził kobiet.

– W takim razie dlaczego zapisał mi stację? Mógł ją zostawić tacie albo Philowi.

Cole spojrzał na nią z ukosa, a jego oczy zalśniły blado na tle ciemnej twarzy.

– Może Abe aż tak bardzo ich nie nienawidził.

– Co chcesz powiedzieć?

Cole zaczął cichym głosem recytować fragmenty „Pawia”:

A teraz samotny się skryję

Tam gdzie czarny łabędź gości

Nad martwego morza kośćmi.

Kamienna kobieta daje mi nadzieję

Sekrety czarniejsze niż śmierć

I prawdę, za którą mogę zginąć.

Ale do ciebie przemówię.

Posłuchaj mnie, dziecko smutku.

Dzień ten przeklniesz strasznym słowem

Jak ja przeklinałem swoją królową.

Te słowa, wypowiadane głębokim męskim głosem na spowitym mrokiem australijskim pustkowiu, brzmiały zupełnie inaczej, niż wypowiadane ironicznie w drogim hotelu w Los Angeles. Erin poczuła dziwny dreszcz napięcia.

– Co takiego zrobiły mu kobiety? – zapytała. Cole uśmiechnął się twardo.

– Och, pewnie to co zwykle.

– To znaczy?

– Potraktowały go jak szmatę.

– Z tego, co mówiłeś, wynika, że on sam też traktował je w ten sposób, więc chyba go to nie zdziwiło.

– Co innego postępować tak samemu, a co innego doświadczyć tego na własnej skórze.

– Wiem – odparła smutno Erin. Cole przypomniał sobie o Hansie.

– Przepraszam, skarbie. Nie pomyślałem. – Roześmiał się gorzko. – Szkoda, że Hans nie spotkał na swojej drodze siostry Winga. Ci dwoje są dla siebie stworzeni. Ale sprawiedliwość jest ślepa, a litość to niezrównoważona dziwka. – Po chwili milczenia Cole zmienił temat na bezpieczniejszy. – Nie wiem, co tak zraziło Abe'a do kobiet. Nigdy o tym nie mówił. Kiedy patrzyłem na twoje rodzinne fotografie, przyszło mi do głowy, że to pewnie historia stara jak świat. Dwóch braci zakochało się w tej samej kobiecie, ale tylko jeden ją zdobył.

– Mówisz o mojej babce?

Cole skinął głową.

– Kiedy Bridget odeszła, jeden z białych sąsiadów zapytał Abe'a, dlaczego Nate Windsor wyjechał do Ameryki. Abe oćwiczył go biczem. Gdyby wtedy nie był pijany, pewnie zatłukłby nieszczęśnika na śmierć. To się powtarzało za każdym razem, kiedy ktoś wspomniał twojego dziadka. Abe wpadał w morderczy szał. Po jakimś czasie ludzie przestali przy nim mówić o Nacie Windsorze, a jego przezwali Szalonym Abe'em.

Droga zamieniła się w plątaninę kolein, wspinającą się na wzgórze. Cole zgasił światła, zanim ktoś zza wzgórza mógłby je dostrzec. Rover pełzł po zboczu podskakując, kołysząc się i ślizgając. Kiedy tylko dojechali na szczyt, Blackburn zgasił silnik. Poniżej, w wietrznej dolinie, w ciemności jarzyło się światło.

– Co to jest?

– Dom Abe'a.

– Jak na tę porę, panuje tam duży ruch.

– W czasie pory przejściowej trzeba wstawać przed świtem, jeśli chce się cokolwiek zrobić. Potem jest za gorąco.

Wyjął z torby pudełko naboi i schował tuzin do kieszeni.

– Upewnię się, że nie czekają tam na nas żadne niespodzianki. Przyjedziesz, kiedy światła w domu zgasną dwa razy. Daj mi godzinę. Jeśli do tego czasu nie zobaczysz sygnału, wracaj do Fitzroy Crossing, zadzwoń po ojca i czekaj na jego przyjazd na miejscowym posterunku policji.

– A co z tobą?

– To już moje zmartwienie. Ty masz ocalić swoje życie. Cokolwiek się stanie, nie jedź za mną. Kiedy wysiądę z samochodu, wszystko, co się poruszy, będę uważał za wroga.

– Cole… – zaczęła.

– Obiecaj mi, że tutaj zostaniesz – wpadł jej w słowo i pochylił się nad nią. – Jeśli będę się o ciebie martwił, łatwiej mnie będzie zabić.

Poczuła jego gorący oddech i pieszczotę ust.

– Obiecaj – wyszeptał.

Zadrżała, kiedy na języku poczuła jego smak jak wino.

– Obiecuję.

To słowo zabrzmiało bardziej jak westchnienie, ale Cole zrozumiał. Na chwilę pocałunek stracił delikatność i stał się bardziej namiętny. Potem trzasnęły drzwi samochodu i Cole odszedł. Noc zamknęła się wokół niego, kryjąc go w ciemnościach.

Cicho zszedł ze wzgórza, korzystając z naturalnych osłon, żeby nikt nie zauważył jego sylwetki. Po dwudziestu minutach dotarł do zabudowań. Dziesięć metrów od domu przykucnął pod smukłym eukaliptusem i czekał.

Nic się nie poruszało. Nawet wiatr przestał wiać. Zza domu dobiegał szum dużego generatora. Talerz anteny satelitarnej na dachu był gotowy do odbioru wiadomości. Obok urządzenie nadawcze mogło w każdej chwili wysłać w przestrzeń sygnały.

Cole w pewnej odległości okrążył dom. Dwie nowe jednotonowe ciężarówki stały na tyłach, błyszcząc nowością między zardzewiałymi wrakami starych Jeepów. W ciemnościach nie dostrzegł żadnego ruchu, tylko wyczuł smugę dymu papierosowego, która zdradzała miejsce ukrytego strażnika. Cole wyminął go i ostrożnie podszedł do kuchennego okna. Był niemal tuż pod nim, kiedy oddalone od niego na wyciągnięcie ramienia tylne drzwi nagle się otworzyły. Niespodziewana smuga światła poraziła przyzwyczajone do mroku oczy Cole'a. Był tak blisko, że mógł tylko atakować. Zrobił bezgłośny krok naprzód. Kiedy drzwi się zamknęły, oplótł ramieniem szyję postaci, która z nich wyszła.

– Ani słowa. Nie ruszaj się – nakazał cicho.

Jeszcze zanim wypowiedział te słowa, dobiegł go zapach egzotycznych perfum, równie znajomy jak delikatna budowa pięknego ciała, które obezwładniał mocnym chwytem.

– Witaj, Lai – odezwał się łagodnie. – Długo się nie widzieliśmy. Ale to i tak za krótko.