142649.fb2
Po długich godzinach wytężania uwagi, żeby uniknąć zderzenia z jakimś zwierzęciem na szosie Great Northem, Jason Street dotarł wreszcie do swojego biura w Kununurra. Kiedy zaparkował samochód i podchodził do drzwi wejściowych, nikt go nie zapytał, co tu robi w terenowym stroju, który wygląda tak, jakby jego właściciel przemierzył pół kontynentu pełzając niczym wąż mulga. Nikogo nie zaciekawiła krwawiąca, płytka rana poniżej poszarpanego rękawa na prawym ramieniu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi po prostu dlatego, że tuż po zachodzie słońca życie na kilku wąskich uliczkach Kununurry zamierało. Jedyny wyjątek stanowiły bary w samym miasteczku i tereny wokół niego, na których aborygeni rozpalali wielkie ogniska i siedząc przy nich upijali się do nieprzytomności, żeby chociaż we śnie powrócić do pradawnego Czasu Snów.
W biurze było duszno i gorąco. Street włączył szybko klimatyzację i podszedł do komputera. Wystukał hasło, zapalił papierosa i spojrzał na wiadomości, które nadeszły, kiedy on uganiał się po interiorze. W większości zobaczył to, czego oczekiwał – jeden z ochroniarzy przyszedł do pracy w kopalni pijany, jakiś klient zgłaszał zażalenie, że ostatnia opłata była zbyt wysoka, a pewne konsorcjum wydobywcze prosiło, żeby wyraził opinię, czy ostatni spadek dochodów jest spowodowany gorszą jakością rudy czy wygórowanymi żądaniami robotników.
Zadzwonił też Hugo van Luik.
Street zaklął, wydmuchując kłąb dymu, zakaszlał i spojrzał na zegarek. Dyrektor pewnie jeszcze siedzi w swoim antwerpskim biurze. Street podniósł słuchawkę telefonu podłączonego tło urządzenia szyfrującego, wykręcił numer i zaczekał. Van Luik odpowiedział po drugim sygnale.
– Jak się masz, koleś – odezwał się Street. Jego australijska intonacja sprawiła, że te słowa zabrzmiały radośnie, chociaż daleko mu było do radosnego nastroju.
– Zadanie wykonane?
– Kiedy następnym razem wyślesz mnie na polowanie, to mi powiedz, że mam do czynienia z prawdziwym tygrysem.
– Czy kiedykolwiek zlecałem ci polowania na drobną zwierzynę?
– Nieudolni buntownicy i chińscy szmuglerzy to jedna sprawa. Ten Blackburn, czy tam Markham, to zupełnie coś innego. Jest zbyt dobry jak na zwykłego geologa. Jesteś pewien, że nie pracuje dla CIA?
– Niestety, nie pracuje. Z nimi można by było się dogadać.
Street stłumił ziewnięcie i podrapał się w głowę, na której zaschła twarda skorupa potu i brudu.
– Cóż, teraz jest już na stacji Abe'a.
– Pan Blackburn to wyjątkowy szczęściarz.
– Szczęściarz? – warknął Street. Zdenerwowała go insynuacja, że zbytnio nie przyłożył się do swojej roboty. – Mnie się wydaje, że to raczej cwany, twardy sukinsyn. Ma paszport na inne nazwisko, fałszywe prawo jazdy i inne dokumenty.
– Co się nie powiodło?
– Wszystko, do cholery. Zrobił tak dokładny przegląd samochodu, jakby szukał pcheł. Znalazł wszystkie ukryte uszkodzenia i je naprawił. Nora chciała go zatrudnić jako mechanika. To tyle, jeśli chodzi o „przypadkową awarię samochodu”.
– Mów dalej.
– Oczywiście, na tym nie skończyłem. Uganiałem się za nimi po całym tym pieprzonym bezludziu. Blackburn zauważył mnie, kiedy skręciłem za nimi w boczną drogę. Uciekł do Windjana. Mój samochód lepiej ciągnie niż stary Rover Nory. Liczyłem, że dopadnę ich w parku. To byłoby dobre zakończenie. Wypożyczony samochód się psuje, dwoje jankeskich turystów gubi się na pustkowiu i umiera, tak samo jak Szalony Abe. Bardzo to smutne i tak dalej, ale przecież w tych okolicach zginęło już wielu ludzi i na pewno wielu jeszcze zginie. Spokojna głowa, koleś.
Van Luikowi zaparło dech w piersiach, kiedy dotarło do niego, jak dokładne śledztwo zarządzono by po śmierci Erin Shane Windsor, choćby nastąpiła ona w najbardziej naturalnych okolicznościach. Chociaż zimny pot spłynął mu wzdłuż kręgosłupa, Holender jednocześnie podziwiał kuszącą, brutalną prostotę planu Streeta. Jedno pociągnięcie rozwiązałoby wszystkie problemy.
– Co się stało? – zapytał po chwili.
– Blackburn ukrył się gdzieś w Windjana i zaczekał, aż go minę. Potem wrócił na drogę Gibb River i znalazł boczne połączenie z szosą Great Northem. Kiedy tylko się upewniłem, że mi się wymknął, pojechałem dalej, do Fitzroy Crossing. Wiedziałem, że będzie się tam musiał zatrzymać, żeby nabrać paliwa. Zobaczyłem tam zaparkowany pociąg drogowy. Kierowca poszedł coś zjeść. Było ciemno i nikt mnie nie widział, oprócz czarnuchów. Pomyślałem, że może uda mi się drania staranować. Ukradłem ciężarówkę i ruszyłem na poszukiwanie Blackburna. Już myślałem, że go mam, ale sukinsyn jest szybki. Skręcił w busz, trochę nim rzucało, aż w końcu wylądował na kopcu termitów. – Street przerwał, żeby zgasić papierosa. Van Luik nic nie mówił. – Chwilę trwało, zanim udało mi się zatrzymać tę pieprzoną górę złomu. Potem musiałem podejść do Rovera. To też zabrało mi chwilę. Nie chciałem działać zbyt szybko, żeby się na coś nie nadziać. Ten facet jest za sprytny. Dobrze, że na siebie uważałem. Miał przy sobie strzelbę z oberżniętą lufą. Mało brakowało, a by mnie rozwalił.
– Potrafiłby cię rozpoznać? – zapytał Holender.
– Wykluczone. Było ciemno, a ja nie podszedłem blisko. Inaczej bym już nie żył.
– Co z dziewczyną?
– Nie widziałem jej.
– Czy może być ranna?
– Udało mi się zajrzeć do samochodu, zanim Blackburn spróbował odstrzelić mi głowę. Tam jej nie było. Może ją wyniósł. To wielki chłop.
– Czy istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś cię skojarzy ze skradzionym pojazdem?
Street roześmiał się krótko.
– Właśnie wypłacili zasiłek. Ci czarni nie poznaliby własnej matki.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Rząd Australii płaci aborygenom tylko za to, że się urodzili, a oni przepijają cały zasiłek. W dniu wypłaty są tak pijani, że nie wiedzą nawet, czy żyją. Nikt biały i trzeźwy mnie nie widział.
– Gdzie teraz jesteś?
– W Kununurra. Pojadę na stację Abe'a, kiedy tylko mnie wezwą, żebym wycenił działki. Pewnie jutro, jeśli urzędniczce będzie się chciało kiwnąć palcem. Najdalej pojutrze.
Van Luik przez chwilę milczał, zanim znowu przemówił.
– Twój rząd niechętnie odnosi się do propozycji, żebyś to ty oficjalnie wyceniał Kopalnie Śpiącego Psa, chociaż przez ostatnie dziesięć lat w imieniu Windsora negocjowałeś kontrakty z ConMinem i OHO.
– Niech to szlag! – warknął Australijczyk. – Czy ona już wystąpiła o uznanie testamentu.
– Zrobił to Matthew Windsor. On, rzecz jasna, jest w stanie przyśpieszyć załatwienie formalności.
Street zapalił następnego papierosa i wydmuchnął dym.
– Nie możemy czekać na zielone światło w sprawie wyceny działek. Wspólnik Blackburna zwiózł mnóstwo sprzętu na stację. Bardzo mnie to denerwuje.
– Rozmawiamy z Amerykanami o wycenie – oznajmił van Luik. – Nie są zgodni. Oczekuję jednak, że wkrótce dostaniesz zezwolenie.
– Im szybciej, tym lepiej. Kazałem niektórym czarnym ze stacji obserwować, czy w okolicy nikt nie prowadzi jakichś poszukiwań. Ale oni w każdej chwili mogą wyruszyć na włóczęgę.
– Więcej im zapłać.
Street cmoknął niecierpliwie. Nie wiedział, jak wytłumaczyć naturę australijskiego tubylca komuś tak ucywilizowanemu jak van Luik.
– Aborygenom nie zależy na pieniądzach. Słuchają mnie, dopóki myślą, że jestem cieniem Abe'a. Jeśli będę za bardzo naciskał, odejdą.
Holender odetchnął wolno i odezwał się, starannie dobierając słowa.
– Jeśli Erin Windsor znajdzie i uruchomi tę kopalnię, to już nie żyjesz. Mazel und broche.
Połączenie przerwano. Street spojrzał na słuchawkę i warknął:
– A jeśli to ja uruchomię kopalnię, to co, ty stary durniu? – Roześmiał się. Rzucił słuchawkę na widełki i skrzywił się, czując ból w ramieniu. – Udław się tym swoim mazel, staruchu, i niech cię szlag.