142649.fb2 Diamentowy tygrys - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Diamentowy tygrys - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Rozdział dwudziesty piąty

Zanim Erin zdążyła powiedzieć, że nie ma zamiaru o nic pytać Lai, Cole odszedł. Ze złością poszła do sypialni, wzięła starą torbę z aparatem i wyszła przed dom.

Gwałtowne uderzenie żaru słońca osadziło ją na miejscu.

W domu było gorąco i duszno. Na zewnątrz miała wrażenie, że cały świat zamienił się w parną saunę bez ścian i wyjścia. Opadło na nią stado much. Odpędziła je od siebie i ruszyła do helikoptera, który przykucnął za domem. Z maszyny usunięto drzwi – a może nigdy ich tam nie było.

Cole rozmawiał z pilotem. Po chwili pilot wyszedł z kabiny i wpuścił go na swoje miejsce. Cole spojrzał na wskaźniki i zwiększył obroty silnika. Łopaty zawirowały szybciej, wzbijając pod niebo tumany piasku. Sztuczny podmuch dotarł do miejsca, w którym Abe urządził prowizoryczne wysypisko śmieci. Puszki po piwie podskoczyły i wytoczyły się poza dziedziniec, żeby wplątać się w kępy spinifeksu.

Kiedy Cole zakończył przegląd, gestem przywołał Erin.

Zacisnął usta w wąską linię, kiedy zobaczył, że dziewczyna niesie jedynie starą torbę z aparatem. Fotografowanie nie było tylko jej zawodem, ale i pasją, a jednak nie chciała odezwać się do Lai, żeby zapytać, gdzie jest reszta sprzętu. To świadczyło, jak bardzo była zdenerwowana, i jednocześnie dowodziło braku zaufania do Cole' a, mimo uprzednich wyznań miłosnych.

Reakcja Erin rozwścieczyła go, chociaż rozum nakazywał zachować zimną krew.

Powtarzał sobie raz po raz, że nie może dopuścić, żeby plan wuja Li się powiódł. Rozdzielaj i rządź to najstarsza na świecie zasada gry.

Zawsze się sprawdza. Szczególnie w piekielnym klimacie Australii Zachodniej w przejściowej porze roku. Jednak chociaż Cole rozszyfrował taktykę przeciwnika, nie potrafił stłumić szarpiących nim emocji. Wuj Li wiedział, gdzie uderzyć. Zawsze trafiał w czuły punkt. Dotychczas Cole nie wiedział, że to właśnie on jest piętą achillesową Erin.

Odkrył też, że ona jest jego najczulszym punktem: Niech szlag trafi wuja Li.

– Zapnij pasy i włóż słuchawki – polecił zwięźle, przekrzykując warkot maszyny. – W schowku przy fotelu są okulary przeciwsłoneczne i krem z filtrem ochronnym. Skorzystaj z nich.

Erin weszła do helikoptera, przypięła się pasami i obejrzała słuchawki. Nie znalazła włącznika mikrofonu.

– Włącza się na dźwięk głosu – wyjaśnił Cole i włożył ciemne okulary.

Skinęła głową, włożyła słuchawki, dopasowała je i wsunęła na nos okulary. Kiedy słońce przestało ją razić, miała wrażenie, że zrobiło się trochę chłodniej. Niestety, była to tylko iluzja. Sięgnęła po krem ochronny, który jednocześnie odstraszał owady.

– Gotowa? – zapytał Cole.

Jego głos wyraźnie zabrzmiał w słuchawkach. Erin znowu skinęła głową. Cole skrzywił się, widząc, że dziewczyna nadal nie chce się do niego odzywać, ale nie starał się tego przełamać. Nie był tak wściekły od czasu, kiedy Lai pozbyła się jego dziecka.

Ta myśl nim wstrząsnęła.

Zwiększał obroty silnika, aż helikopter zatrząsł się jak chart czekający na spuszczenie ze smyczy. Chwilę później maszyna uniosła się pod niebo.

Erin nasmarowała się kremem i wyjrzała przez okno. Nie widziała jednak krajobrazu, tylko niezwykle piękną twarz o delikatnych rysach i oczach jak czarne kryształy, wpatrujących się z uwielbieniem w Cole'a. Widziała też jego rękę pieszczącą wdzięczną szyję Chinki, dotykającą jej, jakby była z płomienia. Skonfundowana zastanawiała się, czy żaden mężczyzna nie jest godny zaufania, czy po prostu ona nie ma do nich szczęścia.

Nie bądź śmieszna, z wściekłością powtarzała sobie w myślach. Cole zobowiązał się służyć ci tylko swoją wiedzą geologiczną. Niczego nie przyrzekał, nawet nie powiedział, że cię kocha. Nie mówił o tym, co będzie, kiedy znajdziemy kopalnię albo przestaniemy jej szukać. To grubiaństwo z jego strony, że ugania się za inną kobietą, kiedy ty jesteś pod tym samym dachem, ale to się już nie raz w historii zdarzało.

To nic nowego. Nic poważnego. Groziło ci niebezpieczeństwo, ale uszłaś bez szwanku. Kiedy wyrwiesz się z tego strasznego klimatu i spokojnie prześpisz całą noc, będziesz się z tego śmiała.

Mimo tych pełnych otuchy myśli, Erin czuła, jak kropla po kropli spływa na nią mroczna depresja i tłumi wszelkie światło. Wiedziała, że jej reakcja jest irracjonalna, ale to nic nie zmieniało. Siedem lat temu również zdawała sobie sprawę, że jest tylko niewinną ofiarą niewypowiedzianej wojny, ale jej rany psychiczne i fizyczne wcale przez to mniej nie bolały.

Cole przynajmniej nie dobrał się do niej z nożem. Zostawił blizny tylko na duszy.

Ta myśl niosła niewielkie pocieszenie, ale przeszłość nauczyła Erin cieszyć się drobiazgami. To dobrze, że poznała prawdę o Cole'u tak wcześnie. Dobrze, że marzenia szybko zostały przerwane.

Lepiej, żeby nabrała rozsądku i wreszcie przestała marzyć.

– Najpierw przelecimy nad wschodnim krańcem stacji – odezwał się w końcu Cole, przerywając milczenie. Rzucił mapę na kolana Erin. – Potem zobaczymy północny odcinek. Tam jest Pies numer jeden. Będę leciał wolno, na wysokości mniej więcej trzystu metrów. – Przerwał, ale Erin się nie odezwała. – Nigdy jeszcze nie widziałem stacji Abe'a z góry – ciągnął, starając się nie okazywać irytacji. – Czasami można stąd dostrzec rzeczy, które z ziemi uchodzą uwagi. Staraj się dopasować to, co widzisz w dole, do mapy.

Erin skinęła głową na znak, że go słyszy, rozłożyła mapę i z wysiłkiem skoncentrowała na niej myśli, żeby już nie rozpamiętywać niemądrego poczucia, że ją zdradzono.

Helikopter przemierzał szlak, a Erin spoglądała na rozciągający się pod nią krajobraz. Po monotonnej równinie okolice.

Derby różnorodność terenu ją zaskoczyła. Na stacji Abe'a dostrzegła niskie pasma wzgórz i niewielkie skalne wzniesienia o płaskich szczytach. Między nimi wyrastały wąskie pasma traw i rzadkie drzewa. Czasami trafiały się połacie jaskrawej zieleni, wokół których wiły się ślady bydła.

– To przecieki i małe źródła – odezwał się w końcu Cole, widząc zainteresowanie Erin. – Te czarne skały to wapień tarasowy.

Z roztargnieniem skinęła głową, pochłonięta obserwacją okolicy.

Kiedy Erin nie odpowiadała, Cole odwrócił głowę i przyjrzał się jej z uwagą. Nie trzymała się już tak sztywno, jak przy wsiadaniu do helikoptera. Jej linia ust też złagodniała. Teraz skoncentrowała się na krajobrazie, a nie na rozpamiętywaniu swojego gniewu.

Erin wydawało się, że minęły całe wieki, zanim helikopter dotarł do krańca stacji i zwrócił się na północ, żeby przelecieć wzdłuż jej wschodniego obrzeża. Pojawiło się więcej pasm wzniesień i płytkich zagłębień. Spostrzegła rozrzucone bezładnie czerwone skaliste wzgórza, które przypominały zmięty koc rzucony na ziemię. Żadne drogi tu nie istniały. Nie widać było nawet kolein. Od czasu do czasu dostrzegała niewyraźne, bezładne linie, które mogły być śladami pozostawionymi przez bydło albo kanałami odpływowymi, wypełniającymi się wodą tylko przez kilka miesięcy w roku. Nie było tu budynków, sztucznych zbiorników, wiatraków ani żadnych innych śladów, które by świadczyły, że kiedykolwiek istniała tu cywilizacja.

Czasami udawało jej się wypatrzyć stadko bydła Kimberley albo kangurów. Zwierzęta uciekały, kiedy czarny cień helikoptera z hałasem przesuwał się po nierównej ziemi. Raz spostrzegła ciemną plamę, otoczoną kręgiem połyskliwych punktów, od których odbijały się promienie słoneczne.

– Co to takiego? – zapytała.

Cole oderwał wzrok od jakiejś intrygującej anomalii geologicznej i zerknął tam, gdzie wskazywał palec Erin.

– Obozowisko aborygenów – wyjaśnił. – Ta czarna plama to ślad po ognisku.

– A ten świecący krąg?

– Potłuczone butelki i zgniecione puszki po piwie.

Jeśli ktoś tu był dzień, tydzień czy rok temu, nie widać było po nim żadnego innego śladu. Wokół rozciągało się tylko chaotyczne, nieokiełznane pustkowie.

– Gdzie są tubylcy? – zaciekawiła się.

– Być może odeszli stąd zeszłej nocy albo po ostatniej porze deszczowej. Stąd trudno to ocenić.

– Gdzie mieszkają?

– W porze suchej nie mieszkają nigdzie. Kiedy pada, znajdują naturalne schronienie pod nawisami skalnymi, chyba że są na terenie rezerwatu. Wtedy mieszkają w domach, które buduje dla nich rząd.

Helikopter nadal podążał na północ. Nie przeleciał jeszcze nawet nad jednym bokiem olbrzymiego prostokąta ziem Windsora. Mijały minuty, a Erin powoli zaczynała uświadamiać sobie rozmiary stacji. Zrozumiała też, jak wielkie wymagania stawia ten kraj człowiekowi, który zdecydował się przemierzyć jego powierzchnię.

Z wolna ogarniała ją coraz większa depresja, podsycana czymś więcej niż przeświadczeniem, że znowu źle oceniła intencje mężczyzny. Tym razem źle oceniła całą wielka krainę. Chociaż wielu ludzi ją ostrzegało, nie wierzyła, że Australia jest równie niegościnna i bezludna jak Alaska i że równie zazdrośnie strzeże swoich sekretów. Nie wierzyła, że mały punkt na mapie, nazywany stacją Windsora, okaże się tak trudny do zbadania. Nie było tu przecież lodu, rwących rzek, dżungli, gór ani nawet gęstego lasu – nic nie skrywało natury samej ziemi. Z pewnością kopalnia starego Abe'a nie jest aż tak trudna do znalezienia.

Erin nie rozumiała, jak bardzo jałowy to kraj, jak niechętny wszelkiemu życiu. Na Alasce jest ocean i rzeki pełne łososi, zapewniające bogactwo pożywienia tubylcom. Wyżyna Kimberley nie ma ani oceanu, ani rzek. Nie spotyka się tu stad wędrownych zwierząt i ptaków, które nadają się do jedzenia. Nie rosną tu jagody ani pożywne nasiona.

Przede wszystkim nie ma tu czystej, pitnej wody.

Im dłużej Erin obserwowała ziemie Windsora przewijające się pod helikopterem, tym głębiej popadała w depresję. Okazała się naiwna nie tylko w sprawie Cole'a Blackburna.

– Mój Boże, w jaki sposób komukolwiek udaje się tutaj przetrwać? – odezwała się w końcu.

– Trzeba zachować rozwagę.

Potrząsnęła głową.

– Tu nie jest tak strasznie, jak na to wygląda – przekonywał Cole. – Można znaleźć niewielkie przecieki wody, a do jedzenia są duże węże.

Erin wydała jakiś dźwięk, który z pewnością nie był śmiechem.

– Kiedy mi opowiadałeś, jak statyczna była kultura aborygenów do czasu pojawienia się białego człowieka, nie mogłam w to uwierzyć. Teraz wierzę. – Spojrzał na nią pytająco. – Mówiłeś mi, że przez czterdzieści tysięcy lat tubylcy żyli na największych, najczystszych złożach rud żelaza na ziemi, a jednak nie wynaleźli metalurgii. Zastanawiałam się, dlaczego. Powiedziałeś, że dosłownie potykali się o wielkie, czyste samorodki złota, ale nigdy nie przekształcili ich w kolczyki, figurki, czy chociaż bransolety, a ja się dziwiłam. Nie wiedziałam też, dlaczego nie udomowili zwierząt, nie wynaleźli warsztatu tkackiego, butów ani pisma. Teraz już się nie dziwię. Mieli szczęście, jeśli udało im się przetrwać na tyle długo, żeby dochować się dzieci, które też miały szczęście, jeśli dochowały się potomstwa i tak dalej, i tak bez końca.

– Przemawia przez ciebie pora przejściowa – odparł Cole patrząc na jej zaróżowioną twarz i wilgotną od potu skórę. – W takim upale i parnym powietrzu wydaje się, że nie warto żyć. Kiedy spadną deszcze, zobaczysz Kimberley w innym świetle.

Erin spojrzała na niebo i ziemię. Dziwna, zwracająca uwagę rzeka chmur, która codziennie nadpływała znad odległego Oceanu Indyjskiego, powoli się zmieniała. Rozszerzała się na boki, tworząc mroczną pokrywę nad lądem. Wielkie chmury burzowe toczyły się wolno nad ziemią, leniwie przemierzając rozgrzany nieboskłon. U szczytu białe, ciemnoszare u podstawy, obiecywały koniec klaustrofobicznego upału i przesycającej powietrze wilgoci.

– Te chmury mogłyby wreszcie przestać wędrować i zabrać się do pracy – stwierdziła.

Cole uśmiechnął się.

– Lepiej, żeby jeszcze się wstrzymały. Jeśli zacznie padać, nie będziemy w stanie prowadzić poszukiwań. Utkniemy na dobre.

Mówiąc to zerkał na deskę rozdzielczą. Zmarszczył czoło i stuknął palcem we wskaźnik poziomu paliwa. Igła zakołysała się, uniosła, a potem gwałtownie spadła, jeszcze raz się uniosła, wskazując niemal pełny zbiornik.

– Jakieś problemy? – zapytała po chwili Erin.

– Pilot mi mówił, że ten wskaźnik zawodzi, kiedy bak jest pełny. Gdybym ręcznie nie sprawdził poziomu paliwa, zawrócilibyśmy do domu.

– A jeśli bak nie jest pełny?

– Pilot nic o tym nie wspominał. – Cole spojrzał na Erin. – Nie martw się, kochanie. Helikopter jest sprawny.

– Skąd wiesz? – odparowała. – Nie sprawdziłeś go tak dokładnie, jak tego wypożyczonego Rovera.

– Pilot wrócił właśnie z Psa numer trzy. Dopełnił bak, bo myślał, że poleci z nami na inspekcję. Kiedy się dowiedział, że zostaje, uważnie pilnowałem, żeby nic nie majstrował przy helikopterze.

Erin była zaskoczona, że Cole tak obojętnie mówił o możliwości sabotażu.

– Nikomu nie ufasz, co?

Zerknął na nią z ukosa.

– Ty też nie. Nawet do mnie nie masz zaufania.

– Wierzę, że znajdziesz kopalnię – odparła spokojnie.

– Ale nie wierzysz, że nie mam ochoty na romans z Lai.

– To byłoby z mojej strony dość niemądre, biorąc pod uwagę tę intymną scenę, której rano byłam świadkiem.

– Erin, na miłość boską…

– Nie ma o czym mówić – przerwała mu sztywno. – Obiecałeś mi tylko to, że sumiennie się postarasz znaleźć kopalnię diamentów. Reszta była tylko skutkiem fizycznej bliskości i zwiększonej dawki adrenaliny. Koniec rozmowy.

– Naprawdę chcesz doprowadzić mnie do szału. Czy ty, do cholery, myślisz…

Jednym szarpnięciem zdjęła słuchawki z głowy.

Cole miał ochotę chwycić je i przemocą włożyć Erin na głowę. Zadziwiało go, że dziewczyna tak łatwo potrafi wyprowadzić go z równowagi. W duchu nakazywał sobie spokój, jednak ze zdenerwowania pot jeszcze grubszymi strużkami spływał mu po twarzy. Wytarł czoło, koszulą i przesunął dłońmi po szortach. Po chwili jego skóra znów lepiła się od wilgoci.

Wiedział, że do końca pory przejściowej zostało trochę czasu i upał stanie się jeszcze trudniejszy do wytrzymania. Czekały ich długie dni i noce nieznośnego żaru i obezwładniającej wilgotności. Promienie słońca będą prażyły, jakby chciały spalić ziemię na popiół, a powietrze jak senna bestia będzie próbowało zadusić wszelkie życie, które oparło się słońcu.

– Cholerny klimat! – zaklął z wściekłością.

Erin go nie słyszała. Jej słuchawki nadal leżały na kolanach, a warkot helikoptera oddzielał ją od mężczyzny, któremu zbyt wiele z siebie dała. Ale zawsze taka była – wszystko albo nic, życie pełną parą albo uśpienie, żadnych półśrodków. Nawet brutalność Hansa tego nie zmieniła. Nic nie mogło tego zmienić. Erin miała taką naturę.

Świat pod nią gwałtownie uskoczył w bok, kiedy Cole zmienił kierunek lotu. Lecieli teraz nad krótką północną granicą niemal prostokątnego obszaru stacji. Erin spojrzała na Cole'a z zaskoczeniem, ale zaraz ułożyła mapę odpowiednio do nowego kierunku i znów patrzyła na okolicę, szukając czegoś nowego, innego, czegoś, co poprawiłoby jej nastrój.

Zobaczyła tylko spękany, zniszczony, spalony słońcem kraj, który uginał się pod brzemieniem wilgotnego powietrza, słońca i mijającego czasu.

Erin ze smutkiem doszła do wniosku, że spadek po Szalonym Abe w pewnym sensie tak samo ją rozczarował, jak widok Cole'a w ramionach Lai. I Cole, i spadek obiecywali jej coś nowego, początek nowego życia, które pozwoli uwolnić się od brzemienia przeszłości i zbadać nowe horyzonty. Wiązała z nimi wielkie nadzieje i w obu wypadkach gorzko się rozczarowała. Ziemie Abe'a okazały się dusznym, zapylonym piekłem. Cole Blackburn dowiódł, że chociaż jest kochankiem jednej kobiety, nie potrafi oprzeć się drugiej.

W zamyśleniu rozłożyła następną część mapy, przytrzymała ją na kolanach, żeby nie szarpał nią wiatr wpadający przez otwarte drzwi helikoptera, i znów zaczęła dopasowywać charakterystyczne punkty krajobrazu do symboli na mapie. Jedynymi użytecznymi symbolami były te starannie naniesione przez Cole'a. Ukazywały rzadkie przecieki wodne i granice stref geologicznych, suche koryta strumieni i bezładnie rozrzucone bloki piaskowca, które wychodziły z rdzawej ziemi, nieco urozmaicając monotonię spłaszczonej przez czas równiny.

Wzrok Erin przyciągnął zielony gęsty szpaler eukaliptusów.

Przyjrzała się im uważniej i zobaczyła, że drzewa wyznaczają bieg niewidocznego koryta rzeki, położonego między dwoma poszarpanymi grzbietami czarnego wapienia. Zerknęła na mapę i jeszcze raz spojrzała w dół. Po chwili sięgnęła po słuchawki i włożyła je na głowę.

– Wciąż lecimy wzdłuż północnego krańca? – zapytała. Cole popatrzył na nią badawczo. Za ciemnymi szkłami trudno było dostrzec jej oczy.

– Tak.

– Kierujemy się na Psa numer jeden?

– Tak.

– W takim razie mamy problem. – Pokazała na drzewa i na mapę. – Tu jest północna granica, tu jest kopalnia, a tu my.

– A tutaj jest coś, co chciałbym obejrzeć. – Cole uderzył palcem w mapę.

– Co takiego?

– Te wapienne grzbiety. Podejrzewam, że to pozostałości po pradawnej rafie koralowej, ale możliwe, że zostały uformowane winny sposób.

– Co to za różnica?

Przez chwilę Cole miał ochotę zignorować chłodne zainteresowanie Erin szczegółami geologicznej budowy terenu i zmusić ją do rozmowy na bardziej osobisty temat. Jednak oparł się pokusie. Jeśli Erin jeszcze bardziej się od niego oddali, zostanie obezwładniona i pokonana jak samotne jagnię osaczone przez stado wilków. Muszą trzymać się razem – jeśli nie jako kochankowie, to jako wspólnicy w interesach.

– Jeżeli te skały są pozostałością rafy, to znaczy, że gdzieś w pobliżu był brzeg – wyjaśnił spokojnie. – A gdzie brzeg, tam plaża. Wspaniale byłoby odkryć nową Namibię. Różnica jest taka, że tutaj plaża z pewnością dawno zamieniłaby się w piaskowiec, chyba że ten piaskowiec zdążył już zerodować i z powrotem zamienić się w sypki piasek.

– Czy to możliwe?

– A jak myślisz, skąd się bierze piasek na pustyni, jeśli nie ze skały?

Erin zamrugała powiekami.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Chcesz powiedzieć, że piasek zamienia się w piaskowiec, a piaskowiec, w piasek?.

– I tak dalej, i tak bez końca – powtórzył słowa, które wypowiedziała wcześniej. – Powierzchnia ziemi ciągle się przetwarza, płyty kontynentalne zderzają się i pochłaniają nawzajem. Po takim zderzeniu wszystko się zmienia, nawet diamenty. Ale wyżyna Kimberley od półtora miliona lat nie została wchłonięta przez inną płytę geologiczną. To najstarsza powierzchnia na ziemi, co oznacza, że tutejsze diamenty, które wydostały się ze złoża pierwotnego, wciąż są gdzieś w pobliżu. Wygładzone i zebrane w jakimś złożu okruchowym, czekają na swojego odkrywcę.

Cole poruszył sterami i sprowadził helikopter niżej, między poszarpane szczyty wzniesień. Kiedy maszyna opadała na polanę wśród eukaliptusów, z ziemi.podniósł się obłok pyłu. Kiedy tylko łopaty zwolniły, Erin sięgnęła do klamry pasów bezpieczeństwa. Cole przytrzymał ją ramieniem.

– Zaczekaj.

Erin zmrużyła powieki w ostrym słońcu, które przebijało nawet ciemne szkła okularów. Cole spoglądał na półcień rzucany przez gałęzie drzew i głęboki mrok pod skalnymi nawisami. Jedna z ciemnych plam drgnęła i zaczęła się do nich zbliżać. Cole położył dłonie na sterach, ale poza tym się nie poruszył.

– Widzisz go? – zapytał.

Erin spoglądała na tańczące plamy cienia i światła pod gałęziami eukaliptusów i akacji. Nagle mocno wciągnęła powietrze. Dostrzegła pokryte kurzem czarne cielsko i grube, zakrzywione rogi bawołu wodnego. Zwierzę spuściło głowę i szykowało się do ataku na intruzów.

– O, Boże, jaki wielki! – jęknęła Erin.

– I zły.

Cole zwiększył obroty silnika i helikopter zawisł nad ziemią. Nagły dźwięk i ruch zaniepokoiły bawołu. Stanął i patrzył na nich groźnie.

– Może ich być więcej w pobliżu? – zapytała;

– Nie. Bawoły prowadzą samotnicze życie, z wyjątkiem okresu godów.

– Tak jak mężczyźni – zauważyła chłodno.

Bawół zaatakował, zanim Cole zdążył coś odpowiedzieć.

Wznieśli się jeszcze wyżej, aż płozy znalazły się na wysokości trzech metrów nad ziemią. Bawół przebiegł pod helikopterem, zwolnił i obrócił się wkoło, szukając nieuchwytnego wroga. Cole tak ustawił maszynę, żeby kurz i pył uderzały prosto w oczy zwierzęcia. Po kilku minutach zniechęcony bawół oddalił się truchtem.

– Przypomina mi Abe'a! – zawołał Cole, przekrzykując hałas silnika. – Wściekły, samotny i zapamiętały w gniewie.

– Abe z pewnością czuł się bardzo samotny, kiedy jego gniew wygasł.

– Skąd wiesz, że jego gniew kiedykolwiek wygasł?

– Tak się zawsze dzieje.

Cole spojrzał uważnie na jej twarz, ale ciemne okulary ukrywały wszelkie uczucia.

– Czy dlatego wyjechałaś z Alaski? – zapytał. – Twoja wściekłość się wypaliła i poczułaś się samotna?

Erin przechyliła głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Częściowo chyba tak było. A jakie ty masz wytłumaczenie, Cole? Co takiego spotkało cię w życiu, że zmieniłeś się w samotnego włóczęgę?

– Zaufałem kobiecie, która twierdziła, że mnie kocha.

Erin zamarła w sztywnym bezruchu.

– Lai?

– Lai – potwierdził.

– Co się stało?

– Zwykła rzecz. Nie kochała mnie.

– A ty ją kochałeś?

Wzruszył ramionami.

– Czym jest miłość? Pragnąłem jej.

Erin odwróciła głowę i spojrzała na ponurą ziemię, swoje dziedzictwo.

Cole posadził helikopter na ziemi i zwolnił obroty silnika.

Cały czas obserwował busz, w którym zniknął bawół. Nic się nie poruszało, oprócz liści miotanych sztucznym powiewem wywołanym obrotami łopat wirnika. Po pewnym czasie wyłączył silnik. Żaden cień nie oderwał się od drzew, żeby przepłoszyć intruza.

– Zostań tutaj – polecił Cole.

Erin chciała zaprotestować, ale kiedy ustał sztuczny podmuch, upał natychmiast ją obezwładnił. Nie miała ochoty wychodzić z kabiny i brnąć po miękkiej ziemi pod rozpalonym słońcem, tylko po to, żeby zrobić Cole'owi na złość.

Zerkając co chwila na zarośla, podszedł do jednej z wielu czarnych skał, które wystawały z ziemi. Po dzikiej okolicy rozniósł się dźwięk metalowego młotka uderzającego o kamień. Cole odłupał próbkę skały. Pod jej szorstką czarną powierzchnią ukazała się gładka kremowa płaszczyzna. Zebrał próbki z kilku innych czarnych brył i wrócił do helikoptera. Kiedy siadał za sterami, był tak mokry, jakby wyszedł spod prysznica.

– No i co? – zapytała Erin…

– Wygląda podobnie jak skały w Windjana, to znaczy wapień rafowy. Uzyskam pewność, dopiero kiedy obejrzę próbki pod mikroskopem..

– Masz mikroskop?

– Jest na stacji. Wing to dokładny człowiek. A jeśli o czymś zapomni, wuj Li to naprawi.

– Zrobią wszystko, żeby zadowolić swojego poszukiwacza diamentów? – zapytała Erin, starając się, żeby nie zabrzmiało to złośliwie.

– Właśnie -odparł sucho Cole. – W przeciwieństwie do niektórych, Chenowie wiedzą, kto jest ich sprzymierzeńcem.

Helikopter wzbił się w rozgrzane, wilgotne powietrze i wspiął się na wysokość trzystu metrów. Dziesięć minut później obniżyli lot nad nieregularnym zagłębieniem. Erin powoli zdała sobie sprawę, że jest ono dziełem człowieka, a nie naturalnym ukształtowaniem terenu. Z boku wykopu ział wylot tunelu.

– Pies numer jeden – oznajmił krótko Cole.

Kiedy tylko wyłączył silnik, upał spowił ich ze wszystkich stron jak gruby, niewidzialny całun. Cole zdjął koszulę i rzucił na fotel. Erin szarpnęła materiał bluzki, chcąc się trochę ochłodzić.

– Zdejmij ją – zasugerował. – W promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów oprócz nas nie ma żywej duszy.

Erin spojrzała na niego krzywo.

– Wytrzymam.

– Jak chcesz.

Cole nachylił się i sięgnął za fotel. Erin starała się patrzeć gdziekolwiek, byle nie na jego męską pierś, pokrytą czarnymi włosami. Wyjął zza oparcia dużą manierkę. Otworzył ją i podał Erin.

– Wypij.

Woda była ciepła i trochę stęchła. Dziewczyna szybko zaspokoiła pragnienie i oddała manierkę Cole'owi. Potrząsnął głową.

– Wypij więcej. Jesteś przyzwyczajona do klimatu Alaski. Dopóki twój organizm nie przywyknie do Kimberley, musisz pić więcej wody, niż wydaje ci się konieczne.

Kiedy uznał, że wypiła wystarczająco dużo, wziął od niej manierkę i przyłożył do ust. Dopiero potem wyszedł z helikoptera i ruszył do wylotu tunelu. Tylko ten tunel świadczył o tym, że kiedyś była tu kopalnia. Cole nie odwrócił się, żeby sprawdzić, czy Erin podąża za nim. Odpięła pasy, chwyciła torbę z aparatem i zeskoczyła na rozgrzaną ziemię. Natychmiast na jej skórze pojawiły się krople potu. Miała wrażenie, że weszła do rozpalonego pieca chlebowego.

Wokół nie zostały żadne znaki, belki czy ogrodzenia, które by świadczyły, że w tym miejscu ktoś próbował wydobywać minerały. Pies numer jeden był kiedyś kopalnią, ale bardzo prymitywną. Przy wejściu do tunelu stały na wykrzywionym kole zardzewiałe taczki. Kilof i łopata leżały porzucone w spinifeksie. Hałda rudy osunęła się w kierunku wejścia, niemal je zasypując.

– Nie wygląda to imponująco – stwierdziła Erin.

– Bo i nie jest.

Wewnątrz tunelu, poza zasięgiem promieni słonecznych, było trochę chłodniej. Erin schowała okulary do kieszeni i zaczekała, aż oczy przyzwyczają się do mroku. Kiedy spojrzała na wejście, zafascynował ją uderzający kontrast między jaskrawym światłem a czarnymi zarysami grubo ciosanych ścian tunelu. Na oślep wyjęła z torby aparat i przystąpiła do pracy. Starała się uchwycić niesamowitą różnicę między gęstym, aksamitnym cieniem a słońcem, rozpalonym niczym ogień piekielny.

Na Alasce światło i ciemność występowały osobno, w długich, oddzielnych przedziałach czasu. W Australii mieszały się ze sobą, jakby rozerwane potężnym wybuchem. Ten kontrast fascynował Erin, a swoje odczucia potrafiła wyrazić jedynie przez fotografie. Zapomniawszy o wszystkim, przez obiektyw kamery spoglądała na dwa światy – mroczny i promienny.

Cole poszedł w głąb tunelu i obejrzał się, chcąc sprawdzić, co zatrzymuje Erin. Kiedy zobaczył, co dziewczyna robi, włączył przyniesioną z helikoptera elektryczną latarnię i skupił się na badaniu ścian tunelu. Stemple były prymitywne, ale nadal mocno się trzymały. Abe, jak do niczego w życiu, przykładał się do prac wydobywczych.

Cole upewnił się, że tunel jest względnie bezpieczny i poszedł dalej, zagłębiając się w korytarz, który Abe wydrążył wzdłuż żyły lamprofirowej, aż do miejsca, gdzie się rozwidlała. Od czasu jego ostatniej wizyty nic się tutaj nie zmieniło. Ściany wciąż stanowiła ciemna skała, z wyjątkiem miejsc, gdzie Abe źle przewidział ukształtowanie złoża i musiał zawrócić. Korytarz kończył się niespodziewanie, tam gdzie kończyła się również żyła lamprofiru i Abe rezygnował z dalszego drążenia, ponieważ jakość wydobywanych diamentów była zbyt niska, żeby opłacało się dalej kopać. Tylko diamenty jubilerskie zwracają koszt wydobycia.

Wracając Cole badał każdą ślepą odnogę, gdzie korytarz wychodził poza żyłę lamprofiru. Uważnie oglądał ściany tych bocznych tuneli, szukając znaku, który świadczyłby o tym, że Abe przypadkowo natrafił na paleozoiczne koryto strumienia, pradawną plażę albo jakąś inną warstwę naniesioną przez płynąca wodę. Nie spostrzegł nic interesującego.

Głos Erin dobiegł go z ciemności. Skierował światło latami na zegarek, zobaczył, że minęła godzina, i z rozbawieniem potrząsnął głową. Wreszcie spotkał kobietę, która nie nudzi się podczas wyprawy badawczej.

– Idę! – zawołał. Oświetlił drogę przed sobą i ruszył szybkim krokiem.

– Znalazłeś coś? – zapytała Erin, kiedy wynurzył się z ciemności, poprzedzany równym kręgiem światła latami.

– Nic nowego.

Światło prześlizgnęło się po małej hałdzie ziemi i kamieni, zepchniętej pod ścianę. Erin zaintrygowały jakieś ciemne błyski na powierzchni kopczyka.

– Co to jest? – zapytała.

Cole jeszcze raz oświetlił kopczyk.

– Ruda diamentowa – odparł obojętnie.

Erin wydała okrzyk zaskoczenia, nachyliła się i podniosła garść ziemi z hałdy. W żółtym świetle elektrycznej latami ruda wyglądała jak zwykła kamienista gleba. Maleńkie kryształki wbite w odłamki skały miały barwę słabej kawy i były równie mętne.

– To zupełnie nie przypomina diamentów – powiedziała.

– Masz na myśli diamenty jubilerskie. To jest bort.

Przez dłuższą chwilę Erin przyglądała się kawałkom rudy i małym, brzydkim diamentom.

– Nie widzę tu zielonych kryształów.

– Gdyby takie tu były, Abe nie mógłby się opędzić od kupców. Tymczasem kupcy rzadko się tu pojawiali.

– Czy Abe nigdy nie opuszczał stacji?

– Nigdy nie pojechał dalej niż do sklepu w Fitzroy Crossing. Miał dużo pieniędzy na sprzęt wydobywczy, jedzenie i piwo. Tylko tyle potrzebował od cywilizacji.

– Chyba rzeczywiście nie lubił ludzi.

– Ludzie mogą cię osaczyć i zdradzić – odparł Cole. – Tutaj niektórzy znajdują wolność, od której trudno się odzwyczaić.

– Jesteś podobny do Abe'a. Raz się sparzyłeś i już stale unikasz ognia.

– Nikt nie zna się na tym lepiej od ciebie, skarbie. Uciekasz od ognia tak szybko, jak tylko potrafisz. – Cole oświetlił wyjście. – Nic tu nie znajdziemy. Chodźmy.

Erin bez słowa ruszyła w rozpalony krąg światła słonecznego, który jarzył się u wylotu korytarza kopalni.