142649.fb2
Erin spojrzała na zawartość plecaka, którą Cole rozłożył na cienkiej płachcie ratowniczej. Wyjął zza paska młotek i bez wahania położył obok stalowego talerza do przesiewania minerałów, torebek na próbki i próbek, które do tej pory zebrał. W pobliżu zobaczyła swoją izolowaną torbę na filmy. Kompas Cole'a leżał obok jego manierki, tak jak zapałki, saperka, nóż w skórzanej pochwie i kilka złożonych w kostkę, dużych płacht plastyku. Cole nadal wyjmował przedmioty z plecaka i sortował je według stopnia, w jakim mogą im się przydać do przetrwania.
– Ile lodu zostało w przenośnej lodówce? – zapytał nie podnosząc głowy.
– Nic. Stopił się, jeszcze zanim ten ktoś zerwał pokrywę. Pewnie zajrzał do środka, zobaczył tylko filmy i zajął się ważniejszymi rzeczami.
Cole mruknął coś pod nosem.
– Czy filmy są w dobrym stanie?
– Chyba nic im się nie stało. Pojemniki są szczelne.
Erin szybko wybrała naświetlone filmy i zaczęła je wkładać do wojskowego pasa, który był wyposażony w wiele kieszeni i uchwytów z tkaniny w maskujących kolorach.
– Nie zawracaj sobie głowy tym pasem – poradził Cole. – To tylko niepotrzebne obciążenie. Weźmiemy tylko to, co absolutnie niezbędne i ani grama więcej.
– Kiedy tu wrócimy? – zapytała Erin, spoglądając na naświetlone filmy.
– W ogóle nie powinniśmy na to liczyć – odparł Cole spokojnie. – Do drogi Gibb River mamy ponad sto dziesięć kilometrów w prostej linii. Praktycznie jest to trochę więcej.
– Jak daleko stąd do stacji Windsora?
– Mniej więcej osiemdziesiąt kilometrów, jeśli poszlibyśmy drogą. Mniej na skróty. Ale między nami a stacją nie ma nic oprócz wapiennych wzgórz i spękanych, gliniastych równin, na których poza porą deszczową nie ma żadnej wody. – Zaczął pakować plecak. – Nawet gdybyśmy dotarli do stacji, to ten sukinsyn z helikoptera czekałby tam na nas, a my nie mielibyśmy możliwości, żeby go przechytrzyć, zaskoczyć czy uciec. Mamy większą szanse na znalezienie wody w drodze do Gibb River, a kiedy tam dotrzemy, większą nadzieję na pomoc.
Cole nie powiedział, że jeśli w ogóle mają jakąś szansę na przetrwanie, to jest ona minimalna. Bez jedzenia, z małą ilością wody, mieli przemierzyć długie kilometry terenu, który będzie stawiał przed nimi wielkie wymagania, w zamian nic nie dając, tylko piętrząc jeszcze większe trudności, w miarę jak będą opuszczały ich siły.
Erin spojrzała na ponurą minę Cole'a. Bez słowa odwróciła się plecami do filmów, na których zapisała swoją pierwszą niepowtarzalną reakcję na nieznany krajobraz wyżyny Kimberley.
– Czy w przenośnej lodówce zostało trochę wody? – zapytał Cole.
– Tak.
– Przelej ją do pustej manierki, którą znajdziesz pod siedzeniem. Jeśli ciężko będzie ci to zrobić tak, żeby nic nie rozlać, pomogę ci.
Zanim Erin skończyła przelewać wodę, podszedł do samochodu z ciężkim plecakiem i strzelbą. Włożył jedną koszulę khaki, a drugą zapakował do plecaka. Potem patrzył, jak Erin ostrożnie wlewa ostatnie krople wody do manierki. Kiedy zakręciła naczynie i oddała mu je, zważył je ze zdziwieniem w rękach.
– Prawie dwa i pół litra – stwierdził. – Dobrze.
Nie wspomniał, że taka ilość wody zaspokoi tylko niewielką część ich dziennego zapotrzebowania. Przypiął manierkę do parcianego pasa. Po drugiej stronie zwisała inna duża manierka, również zawierająca ponad dwa litry wody.
– Odepnij swoją manierkę i zdejmij pas – nakazał, wyciągając rękę.
– Poniosę ją sama.
– Daj mi.
– Cole…
– Nie – przerwał jej stanowczo. – Jestem od ciebie trzy razy silniejszy. Daj mi ją.
Erin spojrzała w jego szare oczy i zrozumiała, że spór niczego nie da. Co gorsza, zmarnują tylko energię. Oddała Cole'owi manierkę i rzuciła pas na ziemię. Odruchowo podeszła do samochodu i wyjęła torbę z aparatem. Natychmiast uświadomiła sobie, co robi, i odłożyła torbę na miejsce. Wróciła do Cole'a z pustymi rękami.
– Tak mi przykro – powiedział, lekko gładząc ją po policzku.
– To z przyzwyczajenia. Ale przecież nie możemy go zjeść ani wypić, ani z niego strzelać, więc jest nam niepotrzebny, prawda?
– Tak. Wing zwróci ci wszystko, co tu zostawisz.
Skinęła głową. Nawet gdyby przeżyła i doczekała dnia, kiedy Wing odkupi jej sprzęt, nie da się odzyskać już zrobionych zdjęć. Erin odsunęła od siebie tę myśl, bo wcale nie podnosiła jej na duchu.
Cole sprawdził wskazania kompasu i ruszył w górę łożyska strumienia swobodnym, długim krokiem, ani szybkim, ani wolnym. Erin podążyła za nim, starając się nie zwracać uwagi na pot spływający po ciele i żar bijący falami od spieczonej ziemi. Przeszli w górę wyschniętego koryta niecałe trzy kilometry, kiedy Cole skręcił w bok i wszedł pod ciemny, aksamitny cień, zalegający pod jednym z wapiennych wzgórz. Była to bardziej nisza niż jaskinia, ale dawała schronienie i był z niej dobry widok w dół wąwozu. Na nierównej skale widać było rysunki. Tam, gdzie kiedyś płonęło ognisko, skałę znaczyły czarne języki sadzy.
– Aborygeni – powiedział Cole, rozglądając się. – Musieli tu obozować w porze deszczowej.
Erin patrząc na piktogramy zapomniała o upale. Zastanawiała się, jak by je sfotografowała, gdyby miała przy sobie aparat.
– Tutaj nikt nas nie dostrzeże z powietrza. Do zmroku będziemy bezpieczni – powiedział Cole. Kiedy odwrócił wzrok od rysunków, dostrzegł tęskne spojrzenie Erin. – Może cię pocieszy, że w całej Australii są tysiące takich miejsc. To nie jest twoja ostatnia szansa sfotografowania starego obozowiska aborygenów.
Skinęła głową. Nie wiedziała, czy Cole wierzy we własne słowa, które sugerowały, że przeżyją, nie zginą. Nie zapytała go o to. Taka rozmowa wcale nie zwiększyłaby szans na przeżycie.
– Te rysunki rąk robią niesamowite wrażenie – powiedziała.
– To święte miejsce.
– Naprawdę? – Erin przyjrzała się piktogramom z nowym zainteresowaniem.
– Każde miejsce, które chociaż trochę się różni od otoczenia, jest dla aborygenów święte. Wszystkie źródła, dziwnie ukształtowane skały, wszystko, co nie jest porośniętą spinifeksem równiną albo wzgórzami, pokrytymi z rzadka eukaliptusami. – Blackburn zrzucił plecak i rozprostował ramiona. – Nie musimy się martwić, że ktoś tu wpadnie z wizytą. Nikt tu nie obozował od pojawienia się na kontynencie białego człowieka.
– Skąd wiesz?
– Nie ma potłuczonych butelek i puszek po piwie. – Wskazał na plecak. – Użyj go jako poduszki. Jeśli potrafisz, zaśnij. Przed nami długa noc marszu.
– Cała noc. Tak bardzo się boisz, że ktoś nas zauważy?
– Jeśli będziemy spali w dzień, a maszerowali nocą, będzie nam potrzeba mniej wody.
Erin po krótkim wahaniu zdecydowała się zadać pytanie, chociaż obiecywała sobie, że tego nie zrobi, bo odpowiedź i tak nic nie zmieni.
– Ile czasu zajmie nam droga do Gibb River?
– Cztery dni, jeśli nam się poszczęści. Bardziej prawdopodobne, że będzie to sześć dni. Druga połowa trasy jest cholernie ciężka, a w dodatku będziemy już wyczerpani.
– Na ile czasu starczy nam sił?
– Jeśli nie znajdziemy wody i wypijemy tylko tę z manierek, jutro skończy nam się zapas. Pojutrze ledwie będziemy trzymać się na nogach. – Cole usiadł, oparł się o skałę i nasunął kapelusz na oczy. – Jeśli dopisze nam szczęście, znajdziemy jakiś nie zaznaczony na mapie przeciek. Jeżeli nie, są inne sposoby.
Zanim Erin zdążyła zapytać, co to znaczy, Cole zasnął. Nie przypuszczała, że i jej się to uda, ale przejście tych niewielu kilometrów bardzo ją wyczerpało. W ostatniej chwili przed zapadnięciem w sen poczuła ulgę, że już dzisiaj nie będzie musiała wędrować w okrutnym słońcu.
Obudziła się dopiero, kiedy Cole obok niej się poruszył. Po natężeniu światła domyśliła się, że jest późne popołudnie. Blada, prawie niewidoczna błyskawica przecięła ciemnoszare niebo. Wisząca nad całą krainą rzeka chmur zmieniła się w zwartą, skłębioną pokrywę, która nie przynosiła wspaniałej, chłodnej wilgoci deszczu, tylko nie pozwalała ziemi ostygnąć.
– Jesteś pewien, że tu kiedykolwiek pada? – zapytała Erin przełykając ślinę w zaschniętych ustach.
– W końcu kiedyś zacznie. Ale nie dzisiaj. Chmury za kilka godzin znikną. To tylko ciche błyskawice. – Podniósł się, podał rękę Erin i pomógł jej wstać. – Więcej przejdziemy, jeśli wyruszymy jeszcze przed zmrokiem.
Cole włożył na ramiona plecak. Erin wyszła za nim ze schronienia pod skałami na nagą ziemię. Nawet kiedy słońce skryło się za horyzontem z błyskawiczną szybkością, która wciąż zaskakiwała Erin, przyzwyczajoną do długich, arktycznych wieczorów, żar wciąż bił od nagrzanego gruntu wyraźnie wyczuwalnymi falami. Wilgotność, chociaż tak wielka, że obezwładniająca, była jednak zbyt niska, żeby uchronić organizm ludzki przed odwodnieniem i zatrzymać na skórze pot spływający strużkami.
Cole szedł w równym rytmie, w świetle latarki sprawdzając wskazania kompasu, dopóki chmury się nie przerzedziły i nie odsłoniły gwiazd migoczących w gęstej masie na niebie południa. Droga Mleczna jak odległa fala jasności omywała jedną trzecią firmamentu. Niespodziewanie wystrzeliła w górę błyskawica, niewiele jaskrawsza od gwiazd. Księżyc również oświetlał okolicę srebrnym blaskiem.
Erin szła za Cole'em wśród spinifeksu i kamienistego skrubu. Jedynymi przerwami na odpoczynek były chwile, kiedy spoglądał na kompas, dopasowując jego wskazania do układu gwiazd lub czarnej nierównej linii horyzontu. Zwykle wybierał drogę w wyschniętych korytach strumieni, chociaż zalegał tam grząski piach. W ciemnościach miejsca, którymi kiedyś spływała woda, wydawały się o ton jaśniejsze od otoczenia i nie natrafiali w nich na tyle przeszkód.
Wypili ostatnie łyki wody w póżnonocnych, niemal chłodnych godzinach.
Kiedy gwałtowny świt wybuchnął na niebie, Erin ze zmęczenia chwiała się na nogach. Przez noc krajobraz wokół nich trochę się zmienił. Wzgórza były teraz bardziej strome i wyrastały z ziemi osobno, a nie w długich, niskich łańcuchach.
Cole wykorzystał światło, żeby przyśpieszyć wędrówkę. Mimo narastającego upału utrzymywał szybkie tempo marszu, aż znalazł mały jar u stóp wzniesienia, ocieniony rzadkimi eukaliptusami. Rozciągnął płachtę ratowniczą między dwoma gałęziami i mocno ją przywiązał, tworząc baldachim, pod którym mogli się przespać.
– Połóż się w cieniu – powiedział. – I nie ruszaj się, chyba że będziesz koniecznie musiała.
Rzucił plecak na ziemię, żeby służył jako poduszka, chwycił saperkę i wyszedł na oświetlony słońcem teren. Tam wykopał dół szeroki na dziewięćdziesiąt centymetrów i głęboki na sześćdziesiąt, i wyłożył jego ściany liśćmi, zerwanymi z eukaliptusów i akacji. Na dnie zagłębienia postawił blaszaną menażkę, nakrył wszystko jedną z plastykowych płacht i przygniótł krańce płachty kamieniami. Na środku również położył kamień, tak że plastyk zwisał nad menażką.
Bez odpoczynku wrócił pod baldachim, wziął jeszcze kilka kawałków plastyku i znów przystąpił do dzieła. Kolejne płachty przywiązał do gałęzi zielonych drzew, starannie zbierając ich końce, aż utworzył coś w rodzaju torby z uwięzionymi wewnątrz liśćmi. Ściśle obwiązał je na górze i schronił się w miłym cieniu baldachimu.
Erin podniosła głowę, kiedy opadł obok niej na ziemię.
– Co to jest? – zapytała, wskazując na połyskliwe kawałki plastyku.
– Destylatory. W liściach jest mnóstwo wilgoci. Tym razem zmusimy słońce, żeby pracowało dla nas, a nie przeciwko nam. Spij.
Oblizała usta, zastanawiając się, jak to możliwe, że są takie wyschnięte, kiedy powietrze wokół jest nasycone wilgocią. Trwało to tylko chwilę. Sen spadł na nią z szybkością tropikalnego zachodu słońca. W ostatnim przebłysku świadomości poczuła, jak Cole wciera w jej skórę krem ochronny. Chciała mu podziękować, ale się okazało, że to zbyt duży wysiłek.
Obudziła się, kiedy potrząsnął jej ramieniem.
– Wstawaj, Erin. Nadchodzi śniadanie.
Na wzmiankę o jedzeniu jej gruczoły ślinowe ścisnęły się boleśnie. Usiadła i przetarła oczy, zaczerwienione od snu i pyłu.
– Śniadanie? – zdziwiła się.
– Musisz na nie zapracować.
– Jak?
Cole pomógł jej wstać.
– Widzisz go? – Wskazał miejsce oddalone o jakieś pięć metrów..
– Co takiego?
Po rumowisku pod eukaliptusem w zygzakowatych skrętach sunął wąż, polując na jakąś ofiarę albo po prostu szukając chłodniejszego miejsca do wypoczynku.
Erin wydała dziwny dźwięk.
– Śniadanie?
– Jeśli dopisze nam szczęście. – Cole wręczył jej liściastą gałązkę długości ramienia. – Odwróć tym jego uwagę, a ja zajdę węża od tyłu. Nie rozdrażnij go, tylko ściągnij jego zainteresowanie. Trudniej będzie go złapać, kiedy wpełznie między skały.
– Czy to niebezpieczny wąż? – zapytała, kiedy Cole ruszył w jego stronę.
– Tylko dopóki go nie zabiję. Potem zmieni się w śniadanie.
Erin otrząsnęła z siebie ostatnie pozostałości snu i wyszła spod baldachimu. Chociaż nastało późne popołudnie, słońce prażyło przez chmury z dziką wściekłością. Zaszeleściła gałęzią, omiatając jej czubkiem ziemię. Jednym zwrotem silnego ciała wąż odwrócił się w jej kierunku.
– Ściągnęłam jego uwagę! – zawołała Erin.
Gad spoglądał na nią oczami jak płatki obsydianu. Jej obecność go nie denerwowała. Mulgi są bezspornymi władcami australijskiego interioru. Dla nich istota ludzka to raczej ciekawa nowinka niż zagrożenie.
– Nie podchodź za blisko – ostrzegł Cole.
– I kto to mówi.
Nic nie odpowiedział. Wolno przysuwał się do węża, a Erin lekko poruszając gałęzią koncentrowała na sobie uwagę gada.
Nagle ręka Cole'a poruszyła się błyskawicznie i chwyciła zwierzę za ogon. Cole uniósł go w górę i w jednej chwili zabił, uderzając nim jak biczem o skałę i łamiąc mu kręgosłup. Dla pewności jeszcze raz uderzył gadem o kamienie. Metr dwadzieścia śniadania zwisało bezwładnie z jego ręki.
Erin przełknęła gęstą ślinę i powtarzała sobie w duchu, że każde białko to białko. Jej umysł zna różnicę między mięsem mulgi a sushi, ale żołądkowi to obojętne. Z pewnością wąż nic smakuje gorzej niż foka.
– W mięsie węża jest dużo wody – zapewnił Cole, wyciągając nóż z pochwy przytroczonej do ramienia. – Jeśli mi nie wierzysz, zobacz, jak obdzieram go ze skóry.
– Nie, dziękuję.
– Nie przejmuj się. Po upieczeniu mięso robi się białe i smakuje jak…
– … kurczak – dokończyła za niego, krzywiąc się.
Zerknął na nią, zaskoczony.
– Jadałaś węże na Alasce?
– Nie, ale to samo mi mówiono o żabich udkach, gąsienicach i każdym innym tak zwanym egzotycznym przysmaku, którego kiedykolwiek próbowałam. To kłamstwo. Tylko kurczak smakuje jak kurczak.
– Wąż jest lepszy od goanny.
– Jeśli tylko smakuje lepiej niż foka, nie będę narzekać. Przynajmniej niezbyt głośno.
Kąciki ust Cole'a uniosły się.
– Mówiłem ci już, że jesteś świetną towarzyszką podróży?
Nie czekając na odpowiedź zaczął oprawiać węża szybkimi, wprawnymi ruchami. Erin patrzyła spod spuszczonych powiek doszła do wniosku, że czyszczenie ryb jest równie krwawe, a foki o wiele bardziej nieprzyjemne.
– Rozpal ogień – polecił Cole. – Upieczesz mięso, a ja opróżnię destylatory. Jeśli nie chcesz teraz zjeść swojej porcji, zachowam ją dla ciebie na później. Po całonocnym marszu twój żołądek będzie tak domagał się pożywienia, że mulga posmakuje ci niczym wędzony łosoś.
Nie uwierzyła mu, ale nie protestowała. Kiedy nadejdzie pora jedzenia, zje, co będzie można, ponieważ jest to jedyny sposób na podtrzymanie energii.
Upiekła kawałki pożywnego białka na ognisku z gałęzi eukaliptusa, a Cole tymczasem zebrał wodę z czterech destylatorów słonecznych. Było jej prawie cztery i pół litra. Wlał równe części płynu do dwóch manierek.
– Ta jest twoja – oznajmił, podając jej jedno z naczyń. – Wypij.
Woda miała równie egzotyczny smak jak mięso mulgi. Wyczuwało się w nim eukaliptus i akację. Mimo pragnienia, Erin wypiła mniej niż jedną trzecią swojej porcji, odpięła od paska Cole'a metalowy kubek i wlała do niego połowę pozostałej w manierce wody.
– To dla ciebie – powiedziała. – Pij.
– Nie ma mowy.
– Jesteś ode mnie dwa razy większy. To oznacza, że potrzebujesz dwa razy więcej wody.
– Erin…
– Nie – przerwała mu. – Dźwigasz wszystkie bagaże, bo jesteś większy, w takim razie powinieneś dostawać odpowiednio większą porcję jedzenia i picia.
Przez długą chwilę spoglądał w jasne piękne oczy Erin.
– Wolałbym, żebyś ty to wypiła – powiedział w końcu.
– A ja wolałabym nieść swoje bagaże, ale zachowuję zdrowy rozsądek. Jeśli oboje chcemy przetrwać, musimy podchodzić do tych spraw rozsądnie, prawda?
Zawahał się, ale wypił wodę o smaku eukaliptusa i trochę złagodził męczące go pragnienie. Kiedy skończył, dotknął ustami warg Erin, oddając jej w delikatnym pocałunku ostatnie krople wilgoci.
– Jesteś wspaniałą kobietą, Erin.
– A ty jesteś wspaniałym mężczyzną – wyszeptała. – Nawet jeśli będę musiała umrzeć, to ze świadomością, że wykorzystałam wszystkie szanse na przeżycie. Dziękuję ci za to. Sama nie dałabym sobie rady.
Lekko dotknął jej policzka, ale zaraz odwrócił się i zaczął metodycznie pakować plecak. Skończył, popatrzył na kompas i przypomniał sobie mapę tych okolic. Wyciągnął rękę do Erin,
– Gotowa? – zapytał.
Uśmiechnęła się smutno.
– A jaki mam inny wybór?
– No tak. Wiem, że jesteś zmęczona, ale w resztkach dziennego światła będziemy szybciej szli.
Erin wzięła Cole'a za rękę i ruszyli w przytłaczający żar i pustkę wyżyny Kimberley. Prowadził ją tak, żeby nie zauważyła świeżych ludzkich śladów, które spostrzegł dzisiaj rano. Nie było sensu jej mówić, że ich mozolna wędrówka jest bacznie obserwowana. Gdyby to wiedziała, zaczęłaby się zastanawiać, dlaczego tajemniczy wróg tak się z nimi zabawia, zamiast wykończyć ich jednym litościwym pchnięciem.
Cole sam nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.