142649.fb2 Diamentowy tygrys - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Diamentowy tygrys - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Rozdział trzydziesty drugi

Czwartej nocy marszu pragnienie stało się ich nieodłącznym okrutnym towarzyszem. Spowijało ich bardziej niż ciemności nocy, dręczyło silniej niż upał i zdawało się większe niż rozgwieżdżone niebo. Erin starała się nie myśleć o wodzie. Koncentrowała się na tym, żeby utrzymać się na nogach. Cole szedł przed nią, pozornie nie osłabiony przez mizerne racje żywnościowe i pragnienie.

Erin wiedziała, że jest inaczej. Dostrzegła lekkie drżenie jego rąk, kiedy oprawiał upolowaną goannę. Mimo wyjątkowej wilgotności powietrza i codziennych porcji wody o egzotycznym smaku, ich ciała z godziny na godzinę, z każdym oddechem coraz bardziej się odwadniały.

Między czarnymi zarysami obłoków migotało zimne białe światło gwiazd. Co jakiś czas cicha błyskawica przebijała powłokę chmur, która ostatnio już nie rzedła w ciągu nocy. Mimo gwiazd, księżyca i błyskawic noc zdawała się ciemniejsza niż inne i dłuższa niż noce, których Erin doświadczyła za kręgiem polarnym.

Kurtyna światła opadła ze szczytu zbitej masy chmur zaściełających horyzont. W nagłym rozbłysku dziewczyna zobaczyła sylwetkę Cole'a. Odwrócił się i wyciągał do niej rękę. Miał minę tak ponurą, jak otaczający ich krajobraz. Kiedy ujęła jego dłoń, przyciągnął ją do siebie. Wiedział, że jeśli usiądą, natychmiast zasną, marnując cenne godziny. Stali więc razem i trzymając się w objęciach odpoczywali w jedyny bezpieczny sposób.

Znów rozbłysła odległa błyskawica. Nierówny grzmot, który po niej nastąpił, dał się bardziej wyczuć niż usłyszeć.

– Jeśli dopisze nam szczęście, za dwa trzy dni spadnie deszcz – oznajmił Cole schrypniętym głosem.

Erin tylko skinęła głową, ponieważ mówienie sprawiało jej zbyt dużo trudu. Cole przytulił się do niej policzkiem i wypuścił ją z objęć.

Spojrzał na kompas, rozejrzał się po okolicy, oświetlonej wątłym światłem błyskawicy, i ruszył w kierunku łańcucha wzgórz, który równie dobrze mógł być wysoki lub nie i znajdować się blisko lub daleko. Jednak z pewnością leżał na ich drodze do Gibb River.

Kiedy niebo na wschodzie zszarzało, wzgórza wcale nic wydawały się bliższe. Cole przystanął i zaczekał, aż Erin go dogoni. Odpiął od pasa manierkę, pociągnął dwa łyki i wręczył ją dziewczynie.

– Ostatni łyk dla ciebie – powiedział.

– Nie. Dla ciebie.

Cole przechylił manierkę, potem przyciągnął Erin i pocałował ją jak kiedyś. Jej usta się rozchyliły, a on delikatnie oddał jej wodę, której nie chciała wypić z manierki. Zaskoczona nie miała innej możliwości, jak ją przełknąć. Cole roześmiał się cicho i nadal ją całował, aż oboje na kilka słodkich chwil zapomnieli o pragnieniu. Potem ją objął, jakby to było ich ostatnie spotkanie.

Kiedy wypuścił Erin z ramion, cichy świt już wstał w nagłym, gwałtownym potoku światła. Słońce eksplodowało przez poszarpanie chmury. W ciągu kilku sekund odległości się zwiększyły, a barwy i faktura ziemi wróciły do życia.

– Do diabła z diamentami – wyszeptała wolno Erin, patrząc na wspaniałą, odwieczną przemianę nocy w dzień. – Oddałabym wszystko za aparat i kilka filmów.

Cole uśmiechnął się lekko.

– Wierzę ci. – Pogładził ją po splątanych mahoniowych włosach, odsuwając ich kosmyki z zaróżowionej od gorąca twarzy. – Dla mnie diamenty są tym, czym dla ciebie są nienaświetlone filmy: kluczem do nowego świata. Ale gdybym teraz znalazł kopalnię Abe'a, bez wahania wymieniłbym ją na sprzęt dla ciebie.

Zobaczył, że jest wstrząśnięta tym wyznaniem. Wyczuł to w drgnieniu jej ciała, kiedy odsunęła się, żeby na niego popatrzeć.

– Mówisz szczerze, prawda? – wyszeptała.

– Zawsze mówię szczerze. – Przyciągnął ją bliżej, osłaniając lśniące zielone oczy dziewczyny przed słońcem. – Kiedy zobaczyłem „Arktyczną Odyseję” poczułem się tak, jakbym odkrył kopalnię diamentów. Nabrałem energii i chęci do życia. – Tulił ją przez chwilę, a potem odstąpił o krok. – Wypatruj ptaków i kęp zielonej roślinności. To jest okolica krasowa. Woda na pewno się tu zbiera w rozpadlinach, głębokich kotłach erozyjnych albo nawet w jaskiniach. Musimy ją tylko znaleźć i módlmy się, żeby nikt tam nie dotarł przed nami.

Wypili ostatnie krople wody dwie godziny po wschodzie słońca. Ułożyli się w cieniu rzucanym przez cienką płachtę, rozpiętą między dwoma wątłymi drzewkami, i patrzyli, jak fale ciepła odrywają się od ziemi. Woda w manierce była niemal gorąca. Miała wyraźny smak liści eukaliptusa, z których ją uzyskali. Mimo to cudownie zwilżała wyschnięte gardło Erin. Cole patrzył na ciemne chmury, napływające znad Oceanu Indyjskiego. Burzowe obłoki wypiętrzały się aż pod słońce, a ich sine podstawy płynęły tuż nad ziemią.

– Tak blisko, a jednak tak daleko – powiedział ochryple Cole, szacując rozmiary nieokiełznanej, gęstej rzeki chmur, zasnuwającej powoli całe niebo i rozrywanej przez podmuchy wiatru w pojedyncze burzowe formacje.

Po kilku minutach oderwał wzrok od tej złudnej obietnicy deszczu i wpatrzył się w krajobraz. Równinną czerwoną ziemię porastały chaotycznie rozrzucone eukaliptusy. Rozgrzane powietrze drżało. Kępy twardego spinifeksu walczyły o przestrzeń z wapiennymi skałami. Równinę otaczał poszarpany łańcuch wzgórz. W oddali wypiętrzało się długie, strome wzniesienie o płaskim szczycie, zaznaczając granice niecki, gdzie nieuchronnie podczas pory deszczowej musiała się zbierać woda, ponieważ w pobliżu nie było żadnej szczeliny, rozpadliny czy wąwozu, którym mogłaby spłynąć.

Mimo że Cole patrzył bardzo uważnie, nie znalazł żadnego znaku świadczącego o tym, że równina podczas pory deszczowej zmieniała się w tymczasowe jezioro. Kiedy sobie to uświadomił, poczuł małą iskierkę podniecenia, dzięki czemu zapomniał o pragnieniu, które stopniowo nadwątlało jego siły.

– Czego szukasz? – zapytała Erin, również rozglądając się po okolicy.

– Zastanawiam się, gdzie stąd spływa woda w porze deszczowej.

Przez kilka minut Erin patrzyła uważnie na rozciągający się wokół krajobraz. Potem z zadumie zmarszczyła brwi.

– Czy wczoraj już tędy nie przechodziliśmy?

Cole zerknął na nią ukradkiem, w obawie czy upał, odwodnienie i głód nie zaćmiły jej umysłu

– Nie – zaprzeczył.

– To wszystko jest takie… znajome.

– Stąd aż do Zatoki Admiralicji wszystko wygląda tak samo.

– Jesteś pewien, że jeszcze tu nie byliśmy? – Erin zmrużyła oczy przed blaskiem. Czuła coraz większą pewność, że już kiedyś widziała te okolice.

– Nie denerwuj się. Nie jestem jeszcze tak wycieńczony z pragnienia, żebym chodził w koło. Prześpij się – dodał wstając. – Niedługo znowu trzeba będzie ruszać.

– Gdzie idziesz?

– Tam. – Wskazał wzgórze, z którego przed chwilą zeszli.

– Po co?

– Chcę się rozejrzeć ze szczytu. Może zobaczę zieloną roślinność albo przelatujące ptaki.

Zostawił plecak, ale wziął strzelbę, a do kieszeni włożył zapas naboi. Erin spojrzała na niego ostro.

– Czy ty coś przede mną ukrywasz? – zapytała.

– Zaśnij, jeśli ci się uda. Niedługo wrócę.

– Cole!

– Wszystko w porządku. Ze wzgórza będę cię dobrze widział.

Odszedł, zanim Erin zdążyła wydobyć z niego odpowiedź na swoje pytanie.

Westchnęła i położyła się. W dziwnym otępieniu patrzyła na gęstniejące chmury, które nieco tłumiły wściekły żar słońca i obniżały temperaturę o kilka stopni. Powietrze stało się jeszcze cięższe, zbyt wilgotne, żeby nim swobodnie oddychać, a zbyt suche, żeby gasiło pragnienie. Obłoki zbijały się w coraz gęściejsze chmury i nabierały od dołu sinej barwy, która obiecywała deszcz. Jedna z takich chmur zawisła nad jej głową. Po niewidocznej błyskawicy rozległ się przeciągły grzmot.

Rzadkie krople zabębniły o baldachim, który rozpiął nad nią Cole. Erin skoczyła na równe nogi i wypadła na otwartą przestrzeń. Podniosła do góry głowę i rozłożyła ramiona, żeby złapać w nie deszcz. Pojedyncza kropla spadła jej na górną wargę. Zebrała ją językiem. Miała czysty, słodki smak, mimo że zmieszana była z jej potem i drobnym pyłem, który spowija w Kimberley wszystko.

Kilka kropel spadło na ziemię. Błyskawice co chwila wykwitały na niebie, jakby flirtując ze światem, a grzmoty przetaczały się z zadziwiająco głośnym hukiem. Więcej kropel uderzyło o spieczoną ziemię. Były ciężkie i grube, niosły ze sobą obietnicę życia. Każda zostawiała na piaszczystym gruncie poszarpany ciemny ślad, który znikał w ciągu kilku sekund.

– No, dalej! – powiedziała Erin ochryple, starając się ściągnąć ulewę z wiszącej nad głową sinej chmury. – Jeszcze!

Deszcz ustał równie szybko, jak się zaczął. Chmura przesunęła się, odepchnięta gorącym podmuchem. Erin opadła na kolana. Znów poczuła zmęczenie, o którym na chwilę zapomniała wyczekując deszczu. Spojrzała na zamglone srebrzyste niebo, gdzie jeszcze przed chwilą wisiała chmura.

Nie zauważyła, że Cole już wrócił, dopóki nie wziął ją za rękę i nie pomógł się podnieść.

– Wracaj do cienia – polecił. – Jest za gorąco na prawdziwy deszcz. Prawie wszystkie krople wyparowują, zanim dotrą do ziemi.

Odrętwiała Erin skinęła głową i weszła pod baldachim chroniący ich przed rozpalonym słońcem. Opadła na ziemię, nie czując żwiru i kamieni.

– Znalazłeś coś? – zapytała ochryple, kiedy Cole wyciągnął się obok niej.

– Jeśli jest tu jakaś woda, to pod ziemią.

– Jak głęboko?

– Pytanie za milion dolarów. Nie znam odpowiedzi – odparł szorstkim głosem, krzywiąc się ponuro. Drżącą ręką dotknęła jego ust, tłumiąc gorzkie słowa.

– To nie twoja wina – wyszeptała.

Ujął jej dłoń i przytulił. Zapadli w niespokojny sen, zakłócany pragnieniem, głodem i suchym dudnieniem odległych grzmotów.

Erin obudziła się i zobaczyła, że jest sama. Na miejscu Cole'a leżała strzelba i garść naboi, ułożonych na plastykowej płachcie, na której wciąż jeszcze połyskiwało kilka kropel wody zebranej podczas ostatnich godzin, kiedy plastyk służył jako destylator. Żar spływał w dół z poszarpanej, skłębionej pokrywy chmur. Domyśliła się, że zachód nastąpi dopiero za kilka godzin. Usiadła i czekała, aż miną jej zawroty głowy.

Na ziemi obok strzelby Cole nakreślił trzy słowa: Poszedłem na polowanie.

Pozostałe destylatory nadal były nieopróżnione i chłonęły wilgoć z liści. Erin wzięła strzelbę, sprawdziła, czy jest załadowana, i położyła ją w zasięgu ręki. Przeciągnęła się jeszcze raz. Zastanawiała się, co było aż tak pilne, że Cole, wypiwszy zawartość jednego destylatora, wyruszył na polowanie mimo okrutnego popołudniowego skwaru.

Dostała odpowiedź dopiero tuż przed zachodem słońca.

Usłyszała jakiś szelest w suchym skrubie po lewej. Chwyciła strzelbę, odbezpieczyła i czekała.

– Kochanie, to tylko ja.

Głos Cole'a rozległ się z prawej, nie z lewej. Odwróciła się i zobaczyła go stojącego nie dalej niż trzy metry od niej. Zadrżała, kiedy uświadomiła sobie, jak groźnym byłby przeciwnikiem. Zabezpieczyła broń i wolno wstała.

– Masz szczęście, że cię nie postrzeliłam – oznajmiła.

– Właśnie dlatego rzuciłem kamieniem w skrub. Gdybyś postąpiła zbyt nerwowo i nacisnęła spust, strzeliłabyś do skały, nie do mnie.

Spojrzała na jego puste ręce i nóż przytroczony do przedramienia.

– Wytropiłeś swoją zwierzynę?

Cole z roztargnieniem otrzepał z rąk zeschłe liście i drobny żwir.

– Tak.

– Co to było?

– Aborygen. Jest jakieś czterysta metrów za nami.

– W tej chwili?

Cole skinął głową.

– To nie żaden młody śmiałek, który dla fantazji wyruszył na włóczęgę. Idzie za nami, od kiedy straciliśmy samochód. Już raz, kiedy spałaś, próbowałem go wyśledzić, ale był za dobry.

Potrząsnęła głową, starając się zrozumieć sytuację.

– Dlaczego nas śledzi? Czy chce nas zabić?

– Nie. Jest jak sęp. Krąży w pobliżu i czeka, aż umrzemy. Wtedy wezwie helikopter i ktoś odnajdzie nasze ciała, tak samo jak odnaleziono Abe'a – powiedział Cole sucho. – Nieszczęście, smutna historia, dwoje Amerykanów zginęło w interiorze, kiedy ich samochód się popsuł. Żadnych ran po kulach ani śladów przemocy na ciele. Śmierć nastąpiła w wyniku odwodnienia, głodu i wyczerpania. Nie będzie kłopotliwych pytań, międzynarodowego dochodzenia czy drobiazgowego śledztwa, prowadzonego przez CIA albo twojego ojca.

– Nikt nie uwierzy, że tak beztrosko poszliśmy przed siebie i zginęliśmy. Wszyscy zobaczą, że ktoś uszkodził samochód!

Cole uśmiechnął się ponuro.

– Czyżby? Może po prostu zabrakło nam wody, opróżniliśmy chłodnicę i chcieliśmy iść dalej pieszo? – Kiwnął głową, kiedy zobaczył, że Erin już wszystko zrozumiała i przerażenie ściąga jej twarz. – Wymienią uszkodzone przewody, włożą radio na swoje miejsce, być może coś w nim popsują, żeby było wiadomo, dlaczego nie wezwaliśmy pomocy, a potem zadowoleni będą pozowali do fotografii w gazetach – ciągnął Cole. – Wszystko szło zgodnie z ich planem. Nie przewidzieli tylko jednego. Ja zawsze noszę w plecaku plastykowe płachty na destylatory. Wytrzymaliśmy dwa razy dłużej, niż oczekiwali. Temu nieuchwytnemu aborygenowi, którego za nami wysłali, w końcu zabrakło wody. Drań musi jej szukać tak samo jak my. Właśnie teraz to robi, szuka wody.

– Co zrobimy?

– Módlmy się, żeby mu się powiodło.