142649.fb2
Z powodu wiatru wiejącego przez nieckę Los Angeles od Santa Ana samolot linii Quantas, którym leciał Cole Blackbum, był zmuszony podejść do lądowania od zachodu. Teraz, cztery godziny później, wiatr nieco osłabł. Góry San Gabriel, na wschodnim krańcu doliny, wciąż były dobrze widoczne, ale zepchnięty nad morze smog zaczął znowu napływać w głębokie kaniony centralnych ulic, między wysokie domy. Skażone powietrze nadawało niebu wyjątkowo nieprzyjemny pomarańczowy kolor.
Cole przetarł oczy, usiłując usunąć zmęczenie wywołane dwoma lotami transoceanicznymi. Z okna trzydziestego ósmego piętra przyglądał się Los Angeles. Królewskie miasto wybrzeża Pacyfiku rozpościerało się wokół niego jak makieta architektoniczna. W pobliżu znajdowały się siedziby połowy głównych banków południowego zachodu Stanów i biurowce, na których widniały znaki najpotężniejszych z „siedmiu sióstr”. W przeciwieństwie do kartelu diamentowego, władcy handlu ropą naftową byli mile widziani w Stanach Zjednoczonych. Cole wiedział, że te dwa kartele działają w sposób niemal identyczny; różnica polegała jedynie na tym, że ropa to surowiec niezbędny, a diamenty są luksusem.
Tuż za wieżowcami, przy Hill Street, na długości czterech przecznic znajdował się Jewelry Mart, na którym stały stare budynki biurowe i błyszczące nowością drapacze chmur. Jewelry Mart to po Manhattanie najważniejszy ośrodek handlu złotem i drogimi kamieniami.
Garść diamentów w teczce Cole'a podziała jak granat wrzucony w środek tej dzielnicy.
Uśmiechając się na myśl o takiej perspektywie, geolog opuścił długie metalowe żaluzje, żeby odciąć się od miejskiego zgiełku, i sięgnął po kubek z kawą w nadziei, że kofeina pomoże mu się skupić. Czuł się trochę zdezorientowany, jakby zostawił jakąś część umysłu gdzieś nad pustym Oceanem Spokojnym.
Zwinął mapy, które leżały na szerokim drewnianym stole, po kolei chował je do tub i odkładał na półkę. Niemal całe ostatnie dwie godziny spędził na studiowaniu najlepszych w BlackWing map Australii Zachodniej. Szukał choćby cienia jakiejś wskazówki, najmniejszego tropu, który podpowiedziałby mu, gdzie może się znajdować tajemnicza kopalnia Szalonego Abe'a. Poszukiwania spełzły na niczym. Mapy BlackWing miały przede wszystkim wskazywać położenie złóż rud metali – żelaza i niklu, uranu i złota. Było na nich bardzo mało danych geologicznych pozwalających na zlokalizowanie diamentów.
Cole zerknął na zegarek, ale jego wzrok przyciągnął egzemplarz „Arktycznej Odysei”, który leżał otwarty na biurku. W ciągu ostatniej doby ciągle przeglądał ten album, jakby był w stanie jakoś pomóc mu zrozumieć kobietę, z którą za chwilę miał się spotkać. Najbardziej przykuwała jego uwagę jedna fotografia, zajmująca dwie strony. Przedstawiała świt i tundrę, lód i dzikie gęsi na gnieździe. „Niepewna wiosna” mogłaby być banalnym obrazkiem, przedstawiającym odradzanie się przyrody wraz z wiosną, ale autorce udało się tego uniknąć. Zdjęcie ukazywało arktyczny poranek i wiszące na włosku życie.
Cole wolno przesunął palcami po fotografii, jakby chciał nie tylko ją zobaczyć, ale i wyczuć kształty. Zdjęcie uchwyciło mroźny świt u progu lata. W tle, widoczne poprzez smugi niesionego wiatrem śniegu, przypominające bardziej cienie duchów niż żywe stworzenia, dorosłe gęsi rozpłaszczały się na ziemi, chroniąc własnym ciałem swoje gniazda.
Na pierwszym planie, pod lodowym całunem, leżało pisklę, które miało nigdy nie poczuć ciepła wschodzącego słońca. Śmierć tego małego stworzenia wywoływała ból, tak samo jak piękno budzącego się dnia i determinacja gęsi, z jaką chroniły pozostałe pisklęta.
Patrząc na fotografię, Cole czuł, że Erin Windsor poznała prawdę o ulotności i absurdzie życia. Miał tylko nadzieję, że dowiedziała się też czegoś o wartości życia, włącznie ze swoim własnym. Jeśli tak się stało, powinna z wdzięcznością przyjąć ofertę BlackWing – trzy miliony dolarów w zamian za udział w australijskiej kopalni diamentów, która być może nawet nie istnieje.
Zastanawiał się, czy Erin zrozumie, jakie niebezpieczeństwo wynika z wejścia w posiadanie unikalnej kopalni diamentów, której wydobycia ConMin nie mógłby ani kontrolować, ani przebić zapasami swojego londyńskiego skarbca. Z pewnością Matthew Windsor zda sobie sprawę z sytuacji, w jakiej znalazła się jego córka. Każdy zawodowy analityk służb specjalnych potrafiłby oszacować grożące jej niebezpieczeństwo z dokładnością do ostatniego dolara, najmniejszej kropli adrenaliny i krwi.
Geolog miał nadzieję, że Erin, nawet w wieku dwudziestu siedmiu lat, wciąż jeszcze słucha rad ojca. Jeśli tak, to z zadowoleniem przyjmie ofertę BlackWing. Jeśli nie, zapłaci za to straszną cenę.
Zerknął na swojego Rolexa, a potem na tanie blaszane pudełko, w którym spoczywały bezcenne klejnoty i bezwartościowa poezja. Włożył pudełko do teczki zaopatrzonej w zamek szyfrowy i kajdanki. Z kwaśnym uśmiechem zapiął stalową bransoletkę wokół lewego nadgarstka. Wiedział, że to raczej on jest więźniem teczki, a nie odwrotnie. Potem wyszedł z biura, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Na trzydziestym ósmym piętrze wieżowca BlackWing mieściły się biura dyrektorskie. Budynek był ekskluzywny i dyskretny, jak sama firma. Cole zjechał windą na parter i znów wtopił się w codzienny ruch centralnego Los Angeles. Inne biura w gmachu wypuszczały codzienną porcję pracowników. W holu roiło się od urzędników, ekspertów różnych dziedzin i brokerów.
Blackburn z przypiętą do ręki teczką nie zwracał niczyjej uwagi. Oprócz biur BlackWing w budynku miało swe siedziby kilkanaście firm handlujących drogimi kamieniami i biżuterią.
Ludzie wielu narodowości i wszystkich ras co chwila przechodzili przez drzwi wejściowe, niosąc podobne teczki. Był to jeszcze jeden dowód tego, że Chen Li-tsao starannie wybrał pozycję, z której jego firma zaatakuje diamentowego tygrysa.
Czarna limuzyna marki Mercedes czekała przy krawężniku.
Kierowca opierał się o wypolerowany przedni błotnik, czekając z profesjonalnie obojętnym wyrazem twarzy na pasażera. Kiedy Cole wyłonił się z gmachu, kierowca wyprostował się i otworzył tylne drzwi limuzyny.
– Dzień dobry, panie Blackburn. Tak jak zaplanowane, jedziemy do Beverly Hills?
– Tak.
Kierowca był młodym, atletycznie zbudowanych Chińczykiem o dłoniach stwardniałych od uprawiania sztuk walki. Mówił z niedbałym akcentem charakterystycznym dla południowej Kalifornii. Bez zaglądania do jego prawa jazdy Cole wiedział, że nazwisko młodego człowieka brzmi Chen. Jedna z gałęzi tej rodziny osiadła w Ameryce w czterdziestym dziewiątym roku.
Kierowca ominął autostradę do Santa Monica, gdzie popołudniowy strumień samochodów już zaczynał się zagęszczać. Trzymając się miejskich dróg, limuzyna w dwadzieścia minut dotarła do Beverly Hills. Właśnie zaczynały się zapalać światła w wysokościowcach wzdłuż Wilshire Boulevard i w butikach przy Rodeo Drive, kiedy Mercedes zatrzymał się pod markizą hotelu Beverly Wilshire; szwajcar w uniformie otworzył drzwi samochodu.
– To może chwilę potrwać – oznajmił Cole kierowcy.
– Jestem do pana usług. Kiedy pan skończy, będę tu czekał.
Cole nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Chenowie nie mogli spuścić z oka konia, na którego postawili dziesięć milionów dolarów.