142676.fb2
Dzień pogrzebu wstał przy jaskrawo niebieskim niebie, na którym jaśniało zimowe słońce. Lodowaty wiatr ucichł, a drzewa ciężko chyliły się ku ziemi, jak gdyby sama natura chciała oddać Sivertowi ostatni hołd, nasunęło się Mali, kiedy ubierając się, wyjrzała przez okno.
Wyjęła suknię ślubną. Wydało jej się dziwne, że miałaby ją jeszcze nosić, bo przecież została uszyta na wyjątkową uroczystość. Wprawdzie nie na tę dzisiejszą, pomyślała Mali, ale w jej przypadku pasowałaby tak samo dobrze na pogrzeb, jak i na ślub. Żaden z tych dwóch dni nie był szczęśliwszy.
Blade słońce złociło wysokie góry, które wydawały się sięgać nieba. Nad czarnym fiordem unosiły się mgły niczym beznogie elfy. To w takie dni Sivert zwykł często stawać rankiem na progu i patrzeć w dal, nabijając fajkę.
– Nie ma piękniejszego miejsca na ziemi – mawiał, mrużąc oczy od ostrego światła. – Zwłaszcza przy takiej pogodzie.
Nie mylił się.
W ciągu ostatnich dni przed pogrzebem przysłano mnóstwo wieńców. Większość została zamówiona w kwiaciarni w 0ra, ale niektórzy poprosili Ruth Lia z Kvannes o przygotowanie ładnej kompozycji. Mali również złożyła u niej zamówienie. Długo rozmawiała z Ruth, tłumaczyła, jak wieniec ma wyglądać. O tej porze roku nie było kwiatów, wieńce pleciono więc z wiecznie zielonych roślin i z gałązek świerku, przyozdobionych kwiatami z krepiny, które Ruth robiła sama. Beret nie podobał się ich wieniec, kiedy go dostarczono do Stornes.
– Wygląda, jakbyśmy żałowali pieniędzy, by ofiarować Sivertowi na ostatnią drogę coś porządnego – skomentowała uszczypliwie, spoglądając na skromny wieniec.
Wolałaby pewnie, by był bogato przyozdobiony mnóstwem kolorowych, sztucznych kwiatów, ale Mali się taki nie podobał. Zażyczyła sobie mniej strojny, z gałązek świerkowych, zielonego, suszonego mchu z małymi czerwonymi pąkami róż z krepiny.
– Sivert lubił wszystko, co skromne – odparła Mali. – Myślę, że spodobałby mu się ten wieniec.
Beret prychnęła i zdenerwowana wypadła z salonu, ale nie dyskutowała więcej na ten temat. I tak było już za późno, by zamawiać nowy.
Wieczorem przed pogrzebem Johan zszedł do stodoły i po-przybijał wieńce na samym wieku i po bokach trumny. Droga do kościoła w Kvannes była długa i wyboista, trzeba się było zatem zatroszczyć, by wieńce nie spadły podczas transportu. Kiedy skończył, sporo ich jeszcze zostało, ale zabiorą je na cmentarz i ułożą na trumnie przed opuszczeniem jej do grobu. Pewnie niektórzy z zaproszonych na pogrzeb przyniosą jeszcze wieńce ze sobą i ofiarują je Sivertowi na pożegnanie.
Już od wczesnych godzin porannych, gdy stoły nakryto do śniadania, zaczęli się zjeżdżać goście. Z pewnością wielu chciałoby tego dnia zawitać do Stornes, ale każdy dwór miał stały krąg uczestników stypy, który tworzyli najbliższa rodzina, krewni, przyjaciele i inni, po których posyłano przy takich okazjach. Gdyby na stypę mieli przyjść wszyscy chętni, po prostu by się nie pomieścili.
Jak przy okazji wesela, tak i teraz przynosili ze sobą „dary": beczułki i koszyki z masłem, ciastami i mięsem. Mięso sami moczyli w marynacie, tak że służące mogły je od razu wrzucić do wielkich parujących garów, które stały przygotowane. Kiedy kondukt żałobny wróci z cmentarza, gospodarze podadzą obiad i kawę. Jednak przy stole będzie można zasiąść dopiero późnym popołudniem, ponieważ uroczystości pewnie nie skończą się wcześniej.
Kiedy po śniadaniu flaga została opuszczona do połowy masztu, wyniesiono trumnę ze stodoły i umieszczono w salonie na przygotowanych belkach. Mali na czas pogrzebu ponownie wysłała Małego Siverta do Innstad. Nie chciała, by został i przyglądał się przygotowaniom. Miał wrócić, kiedy goście przyjdą z cmentarza i zasiądą do obiadu. Przywiezie go Margrethe, która nie odważyła się wybrać w długą drogę w taki mróz. Tak więc rano przyjechał tylko Bengt z rodzicami.
Podobnie jak Margrethe uczyniło kilku innych gości. Nikt nie oczekiwał od starych, schorowanych ludzi, że pojadą na cmentarz w taką pogodę, tak więc do powrotu pozostałych żałobników zostali w Stornes. Zawsze jednak ktoś z zaproszonej rodziny reprezentował ją w kondukcie żałobnym i na cmentarzu.
Przy stołach toczyły się ciche rozmowy. Mali bolała ręka od ściskania dłoni przybyłym gościom; nie udało jej się zliczyć, ilu ich powitała dziś rano. Składając kondolencje, mówili o tym, jakim wstrząsem był dla nich ten straszny wypadek, jak zacnym człowiekiem był Sivert i że każdy powinien brać z niego przykład, jak ktoś się wyraził.
Goście z Gjelstad przybyli w komplecie, zarówno Ruth i Oddleiv, jak i ich trzej synowie. Havard objął Mali i serdecznie przytulił.
– Straciłaś w Sivercie dobrego przyjaciela – rzekł wzruszony i poklepał ją po policzku.
Mali przytaknęła w milczeniu, gdyż nie mogła wydobyć głosu, zdziwiona jednak, skąd Havard wie, że miała w Sivercie sprzymierzeńca. Po chwili rozejrzała się pośpiesznie, żeby zobaczyć, gdzie jest Johan. Po ostatniej scenie zazdrości, jaką jej urządził na przyjęciu bożonarodzeniowym w Gjelstad ponad rok temu, Mali starała się trzymać z dala od Havarda, kiedy się spotykali z okazji różnych uroczystości. Chłopak, widząc jej zakłopotanie, spytał wprost, co się stało, że się do niego nie odzywa. Mali zaczerwieniła się i wyznała, że Johanowi nie podoba się, gdy widzi ich razem. Na szczęście teraz nie było męża w pobliżu.
– Czy jest aż tak źle, że nawet nie możemy ze sobą rozmawiać? – dopytywał się Havard, gdy zauważył, że Mali rozgląda się nerwowo.
– Nie, rozmawiać… – odparła zakłopotana i poczuła, że palą ją policzki. – Ale wiesz…
– Nie jest ci chyba łatwo po tym, co się stało – zauważył Havard. – Jak sobie właściwie radzisz, Mali, teraz, kiedy nie ma Siverta?
– Dobrze – odpowiedziała szybko. Zbyt szybko. – W każdym razie nie najgorzej. Wiesz, Johan uratował ostatnio Małego Siverta – zmieniła temat. – Słyszałeś chyba o tym?
– Wieści dotarły pewnie do samego Trondheim – rzucił Havard sucho. – Nie przeczę, że Johan postąpił odważnie i mądrze. Bynajmniej. Rozumiem też, ile taki malec może znaczyć dla swoich rodziców, mimo że sam nie mam jeszcze dzieci. Nigdy nie wątpiłem w to, że Johan bardzo kocha swego syna; tego by tylko jeszcze brakowało – dodał, nie wypuszczając dłoni Mali. – Lecz pewnie uważa, że zaciągnęłaś wobec niego dług wdzięczności do końca życia – stwierdził i popatrzył jej w oczy. – Tak, teraz chyba Johanowi jest łatwiej.
Mali szybko spojrzała na Havarda, przerażona, że tak łatwo przejrzał jej męża na wskroś. Rozumiał, że nie była szczęśliwa w tym małżeństwie, ale czy zorientował się, jak bardzo źle jest między nią i Johanem? Zastanowiła się, czy w ogóle rozmyślał o jej związku.
– Powinnam iść przywitać się z innymi – rzuciła nagle. -I muszę przypilnować, by wszyscy dostali coś do jedzenia. Może spotkamy się później.
W jednej chwili umknęła do salonu.
Również tego dnia Nikolai wygłosił mowę pożegnalną, czytał fragmenty Biblii oraz prowadził śpiew i modlitwy.
Nadszedł czas, by wyprowadzić sanie i umieścić na nich trumnę. Wszędzie na dziedzińcu stały przywiązane konie, okryte grubymi derkami przed chłodem i zaprzężone do sań. Skóry i wełniane koce, którymi ludzie okrywali się w czasie jazdy, złożono w domu dziadków, by się ogrzały i trzymały ciepło, gdy trzeba będzie wyjeżdżać.
Do ciągnięcia sań z trumną wybrano starą klacz ze stajni w Stornes. Nikomu by do głowy nie przyszło, żeby przydzielić to zadanie ogierowi, który spowodował osunięcie drewna, mimo że koń nie ponosił przecież za to winy. To był wypadek, który mógł się przytrafić każdemu i który niestety zimową porą często w lesie się zdarza. Jednak to ze starą klaczą Sivert był najbardziej związany; przez wiele lat razem ciężko pracowali, codziennie, w słońcu i w deszczu, latem i zimą. Dlatego wybór padł na nią.
Ludzie ubrali się i wyszli na dziedziniec. Mali wiedziała, że tej chwili nigdy nie zapomni: tych wszystkich czarno ubranych żałobników w zimowym słońcu, które rzucało swoje światło na dziedziniec i dom, i tej nieskończonej ciszy. I tych sześciu mężczyzn, którzy wynieśli ze stodoły przystrojoną wieńcami trumnę i ułożyli ją na saniach.
Mali stała, obejmując się ramionami. Zaciskała je mocno na piersi, a łzy spływały cicho po jej policzkach. Kiedy Johan cmoknął na klacz i sanie powoli zaczęły opuszczać dziedziniec, Mali rozpłakała się. Oto Sivert opuszczał Stornes po raz ostatni. Wydawało się to takie nierzeczywiste, bezsensowne i zupełnie niepojęte.
Mimo że nie wszyscy udali się w długą drogę na cmentarz, kondukt żałobny wyglądał imponująco. Konie, ciągnące wypełnione po brzegi sanie, wolno sunęły za trumną. W mijanych po drodze gospodarstwach flagi opuszczono do połowy masztów, a ludzie, zarówno w dużych gospodarstwach, jak i w niewielkich zagrodach, wylegli na progi swoich posiadłości. Zaprzęgiem ze Stornes, w którym jechały Mali i Beret otulone ciepłymi skórami, powoził Gjermund. Obie kobiety nie patrzyły na siebie i nie odzywały się. Nie było też wiele do powiedzenia…
Pastor przywitał kondukt przed bramą na cmentarz. Wydawał się Mali potężniejszy, niż go pamiętała, ale pomyślała, że na pewno pod czarną sutannę włożył kilka warstw ubrania. Cała ceremonia, aż do zasypania trumny ziemią, odbywała się na zewnątrz i mimo że pastor w czasie zimy miał zwyczaj skracania swej mowy pogrzebowej i mówił bardziej zwięźle niż podczas niedzielnych kazań z ambony, szybko robiło się zimno, zarówno jemu samemu, jak i wszystkim zebranym. Następnie trumnę zaniesiono do miejsca, gdzie czekał wykopany grób. Mali nie słyszała słów pastora. Mechanicznie poruszała ustami w czasie pieśni, ale nie śpiewała ze wszystkimi. Czuła, jak gdyby nagle opuściły ją wszelkie siły i cała energia, jakby odebrało jej głos. Najchętniej wróciłaby do Stornes, położyła pod kołdrą i nie wstawała do połowy wiosny. Może wtedy obudziłaby się silniejsza i czuła trochę lepiej niż teraz, pomyślała.
Po pogrzebie późnym popołudniem do Stornes zajechało wielu skostniałych z zimna ludzi. Mali czuła, że przemarzła do szpiku kości. Pierwsza wpadła do salonu, żeby sprawdzić, czy wszystko zostało przygotowane, jak należy, czy stoły są porządnie nakryte, zupa gotowa, ciasta naszykowa-ne na talerzach w chłodni, a kawa nastawiona. Ane i Ingeborg oraz dwie inne służące, wynajęte dodatkowo na tę okazję, uwijały się jak w ukropie, a ich policzki były czerwone jak ogień. Mali nie znalazła nic, co mogłaby poprawić.
– Dobra robota – powiedziała, zwracając się przede wszystkim do Ane i Ingeborg, ponieważ im zleciła odpowiedzialność za przygotowania do stypy. – Nawet Beret nie miałaby czego skrytykować. Dziękuję wam wszystkim. Na razie – dodała, bo dobrze zdawała sobie sprawę, że do końca dnia jeszcze daleko.
– Ale ty wyglądasz na całkiem przemarzniętą – zauważyła Ane i dotknęła jej lodowatych rąk. – Napij się przed obiadem gorącej kawy. Rozgrzejesz się.
Mali pokręciła przecząco głową, kiedy Ane podeszła do niej z filiżanką gorącego napoju.
– Nie teraz – rzuciła tylko. – Może później.
Po chwili pojawiła się w drzwiach, żeby witać przybyłych i wskazywać im miejsca przy stole. Duże miski z gorącą zupą już stały, a goście nie czekali na zaproszenie. Po ciszy, która towarzyszyła porannej ceremonii, nie pozostało ani śladu. Teraz wszyscy mówili jeden przez drugiego, jak gdyby chcieli jak najwięcej powiedzieć i jak gdyby uznali, że już wystarczająco długo oddawali zmarłemu należną mu cześć.
Mali stała z boku i przyglądała się im z pewnego rodzaju gorzkim zdumieniem. Jak mogą się tak zachowywać? Rozumiała, że ludzie dawno nie mieli nic w ustach, że są zmarznięci i głodni. Ale czy nie mogliby jeść w ciszy i z większą godnością?
Cicho wymknęła się z salonu i wyszła przed dom. Czuła, że potrzebuje kilku minut samotności, zanim wróci na przyjęcie i do towarzyszącego mu gwaru.
Norweską flagę wciągnięto na sam szczyt na znak, że Sivert spoczywa już w ziemi. Zimny wiatr zadął znad gór Stortind i zatrzepotał flagą. Mali przyglądała się temu bezwiednie, kiedy usłyszała za sobą, że ktoś otwiera drzwi. To gospodarz z Gjelstad, najwidoczniej wraca zza węgła po opróżnieniu pęcherza. Pewnie nawet mu nie przyszło do głowy, żeby w taki mróz pędzić do wychodka, pomyślała pogardliwie.
– A więc tu jesteś, kobieto, taka blada na dzióbku – odezwał się i spojrzał na nią szklistym wzrokiem.
Mali domyśliła się, że często pokrzepiał się, sięgając do tylnej kieszeni, nie tylko w drodze z cmentarza, ale i przed pogrzebem. Nawet w taki dzień nie mógł się powstrzymać od picia.
– No tak, Sivert był porządnym człowiekiem – dodał. -Nikt nie może o nim powiedzieć złego słowa. Ale dziwi mnie, że tak się smucisz z powodu śmierci teścia, może nawet bardziej, niż gdyby to twój stary podzielił jego los – zauważył zjadliwie, mrugając porozumiewawczo.
– Co ty możesz o tym wiedzieć! – rzuciła nagle Mali. -Co ci się roi w tej głowie, że mówisz coś takiego?
– Myślę swoje – odparł, a przez jego twarz przemknął pogardliwy uśmieszek. – A czy nie mam racji?
– Powiedziałeś przed chwilą, że Sivert był porządnym człowiekiem – zauważyła Mali. – Sądzę, że nikt nie będzie mógł powiedzieć tego o tobie, gdy wybije twoja godzina, Oddleivie Gjelstad!
W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko, a jego wzrok mógłby zabić.
– Ale mogę się domyślić, co będą mówić o tobie, Mali Stornes, tego dnia, gdy wybije twoja godzina – syknął szeptem.
Mali poczuła, jak dawny strach chwyta ją za gardło. Te jego niedopowiedzenia, ta niepewność, co miał na myśli. I co wiedział. Przede wszystkim, co wiedział.
– O to niech cię głowa nie boli – rzekła zimno. – Tego dnia już dawno będziesz martwy.
Po tych słowach odwróciła się gwałtownie i mocno zamknęła za sobą drzwi. Za mocno, pomyślała, w taki dzień nie trzaska się drzwiami.
Zrobiło się późno, zanim Mali tego wieczoru mogła pójść na górę się położyć. Musiała zapakować jedzenie, które zostało, żeby nic się nie zmarnowało. Nigdy nie wolno marnować jedzenia. Mięso i dwa ciasta dała matce, żeby zabrała je ze sobą do Buvika, gdzie następnego dnia wyprawiała wesele córki i z tego powodu wcześnie wyjechała.
Eli i bracia Mali również przybyli na cmentarz, ale od razu wrócili do domu. Mali nie miała o to pretensji. Ktoś musi przecież przygotować przyjęcie weselne.
– Przyjedziecie jutro z Johanem? – spytała matka, kiedy stały przy wyjściu i ubierały się. – Może to nie wypada?
– Ja przyjadę – odparła Mali. – Ale nie wiem, co zrobi Johan. Jeszcze nie zdążyliśmy o tym porozmawiać.
– Ale jeśli on uzna, że nie powinnaś… – zaczęła ostrożnie matka.
– Moja siostra wychodzi za mąż, więc na pewno przyjadę – przerwała jej Mali spokojnie. – Być może nie zabawię do końca, ale będę. Wiem, że Sivert bardzo by tego chciał -dodała.
– Margrethe też nie będzie mogła zostać długo – powiedziała matka. – Jeszcze karmi, a nie ma odwagi zabierać bliźniąt w taki mróz. Przyjdzie tylko na parę godzin. Może będziesz mogła się zabrać z nią i z Bengtem? Oczywiście, jeżeli Johan nie przyjedzie z tobą – dodała szybko.
– Zobaczymy jutro – odparła Mali.
Johan poszedł na górę wcześniej. Leżał już w łóżku, kiedy Mali przyszła do sypialni na poddaszu. Była tak zmęczona, że czuła ból w całym ciele. Podeszła do okna i wyjrzała na dwór. Jej wzrok powędrował ku stodole, która teraz stała pusta. Sivert pożegnał swoje gospodarstwo na zawsze, pomyślała.
– Co tak późno? – spytał Johan i uniósł się na łokciu.
– Było dużo do zrobienia – odparła krótko i zdjęła suknię przez głowę.
– A po co masz służbę? – nie poddawał się. – Zapłaciłem dodatkowo za dwie dziewczyny do pomocy. Mogłaś im zostawić całą robotę.
– Teraz jednak ja za wszystko odpowiadam – odpowiedziała.
Wyjęła spinki z włosów, znalazła grzebień i zaczęła rozczesywać złociste kosmyki. Potem odłożyła grzebień i czubkami palców masowała skórę głowy. W skroniach łomotał nieznośny ból. Odrzuciła włosy do tyłu i podeszła do łóżka po koszulę.
– Nie wiem, czy o tym myślałeś, ale Eli wychodzi jutro za mąż – zaczęła, odwrócona do Johana plecami. – Pojedziesz ze mną do Buvika?
– Nie zamierzasz chyba iść na wesele dzień po tym, jak ojciec został złożony do grobu?
Poczuła na sobie jego spojrzenie.
– To nie wypada – dodał.
Nie wypada tak samo jak wzięcie jej siłą w dniu śmierci Siverta, pomyślała ze złością, ale nie powiedziała tego na głos.
– Gdyby to było wesele kogoś innego, nie poszłabym – rzekła. – Ale to moja siostra bierze ślub. Nie wydaje mi się, bym uczyniła coś złego, gdybym tam poszła na krótko. Życie musi się toczyć dalej. I nie sądzę, by twój ojciec miał coś przeciwko temu – dodała. – Zawsze patrzył na wszystko realnie i nie pamiętam, by kiedykolwiek zrobił coś dla ludzkiej opinii. Robił to, co sam uważał za słuszne.
Przez chwilę Johan leżał w milczeniu, obserwując w półmroku, jak Mali zdejmuje bieliznę i wkłada koszulę.
– Jeżeli przyjdziesz tu do mnie na chwilę, to może pojadę z tobą jutro – odezwał się nagle.
– Co powiedziałeś? – spytała tak cicho, że ledwie ją było słychać. – Myślisz, że jedna przysługa jest warta drugiej? Chyba nie wiesz, co mówisz!
Szybko wślizgnęła się do swojego łóżka i nakryła kołdrą aż na głowę, trzęsąc się i szczękając zębami ze złości.
– Chcę, żebyś tu do mnie przyszła – powtórzył Johan stanowczo.
– Nie – odpowiedziała Mali zimno. – Będziesz musiał tu przyjść i mnie wynieść, a nie uda ci się tego zrobić bezszelestnie, obiecuję ci. Jeżeli zatem nie masz za grosz respektu dla swojego ojca i chcesz wszcząć alarm w całym domu w dniu jego pogrzebu, to chodź tutaj. Tylko najpierw dobrze się zastanów – dodała. – Dobrze się zastanów, Johanie Stornes.
Johan syknął ze złości. Na moment Mali zmartwiała ze strachu, że wstaje, żeby ją wynieść z łóżka, ale po chwili zrobiło się cicho.
– Jesteś piekielną babą, Mali – rzekł. – Myślisz, że możesz rządzić wszystkimi i decydować o wszystkim, jak ci się żywnie spodoba. Ale zapamiętaj sobie: od dziś to ja i tylko ja jestem panem w tym domu. Od tej pory będzie tak, jak ja chcę, rozumiesz?
Mali nie odpowiedziała. Przytuliła się do Małego Siver-ta i wciągnęła zapach swego śpiącego dziecka. Podkradła nieco jego ciepła dla swoich zimnych jak lód, zesztywnia-łych członków.
Tak, dobrze zdawała sobie sprawę, że od tej pory jest tylko jeden pan w Stornes. Nie dwóch, jak było przez ostatnie pięć lat, odkąd tu mieszka. Lepszego z nich odprowadziła dziś do grobu.