142676.fb2
Nadeszło lato, pachnące, ciepłe, kwitnące lato. Noce stały się długie i jasne i po raz pierwszy od wielu lat woda w fiordzie była tak ciepła, że zanurzenie się w niej po ciężkim dniu pracy sprawiało czystą przyjemność. Mężczyźni i kobiety mieli osobne miejsca do kąpieli, żeby mogli się myć bez skrępowania. Jednak Mali odnosiła wrażenie, że Gudmund i Olav dziwnie często wybierają drogę na cypel i z powrotem do domu wiodącą tuż przy przystani, dokładnie wtedy, gdy dziewczęta się kąpały. W ciche wieczory rozlegały się stamtąd śmiechy i piski Ane i Ingeborg, które w pośpiechu zawstydzone zanurzały się w wodzie. Mali nie wtrącała się do tych „zalotów". Jeżeli dziewczęta zauważą skradających się parobków, same mogą poskarżyć się Johanowi, to nie jej sprawa. Poza tym odnosiła niejasne wrażenie, że służące wiedziały o tych podchodach i nie miały nic przeciwko temu, żeby mężczyźni je podglądali. W każdym razie z daleka.
W najcieplejsze dni Mali zabierała Siverta na przystań, rozbierała go i pozwalała mu bawić się w letniej wodzie przy brzegu. Sivert uwielbiał zbierać muszelki i barwne kamyki. Mali musiała je nieść z powrotem do domu w fartuchu, a Sivert układał je w pudełku, które zrobił dla niego Gudmund i ustawił na komodzie.
Przeprowadzka do dziecięcej sypialni przebiegła dużo łatwiej, niż Mali się obawiała. Przez pierwsze wieczory kładła się razem z synkiem i czekała, aż zaśnie, ale w miarę upływu czasu uspokajał się już, gdy mu śpiewała. Bywało, że ukradkiem przemykał nad ranem do sypialni rodziców.
– Tata dobly dla mamy? – mówił i przyglądał się im z powagą, widząc, że leżą przytuleni.
– Tak, tego możesz być pewny – odpowiadał Johan, biorąc syna do łóżka, i uśmiechał się porozumiewawczo do Mali.
– Cemu macie ublanie? – dopytywał się malec, aż się oboje zaczerwienili.
Najwidoczniej nie zapomniał tego, co zobaczył w pralni, ale wyglądało na to, że tamto doznanie nie wyrządziło mu większej szkody, jak się Mali obawiała. Jednak to nie zasługa Johana, pomyślała z goryczą. Sama musiała uspokajać syna i cierpliwie tłumaczyć to, co widział. Jeśli to kłamstwo pomogło mu uporać się z trudnym przeżyciem, to warto było kłamać.
– No proszę – uśmiechnął się Johan i podrzucił Siwerta w górę. – Nie można ciągle chodzić bez ubrania, rozumiesz.
Mimo wszystko często im się zdarzało rozbierać. Stało się to, czego Mali się obawiała: kiedy Johan odzyskał ją na powrót w swoim łóżku, odebrał z nawiązką to, co, jak pewnie uważał, stracił w ciągu trzech lat. Wieczorów, kiedy udało jej się jakoś wywinąć, było niewiele, poza krótkim tygodniem raz w miesiącu. Wtedy Johan trzymał się z daleka, ale ciągle narzekał, że jej krwawienia trwają tak długo i że zdarzają się wyjątkowo często.
Nie miał racji. Krwawiła regularnie, jak w zegarku. Tak było zawsze, już od pierwszego razu. Jednak nie dyskutowała z mężem, poddała się. Najważniejszy był spokój w domu. Zauważyła, że Sivert z coraz większą czujnością obserwuje relacje między nią i Johanem, a dla niej najważniejsze było to, żeby chłopiec czuł się bezpiecznie. Zawsze przed pójściem do łóżka wybierała się do wychodka i stało się to jej nawykiem. Tam każdego wieczoru zabezpieczała się tłuszczem, tak na wszelki wypadek. Johan był zadowolony i promieniał jak słońce. Wreszcie miał to, czego chciał: syna w osobnej sypialni i żonę w swoim łóżku. Tak upływały kolejne dni lata w pozornym spokoju i zgodzie, poza tym, że roboty było mnóstwo przy żniwach i innych pracach, jak zwykle o tej porze roku.
Beret odzyskała wreszcie trochę kolorów na twarzy. Nie była już tak milcząca i zamknięta w sobie jak podczas pierwszych miesięcy po śmierci męża. Zaczęło się od tego, że dała się namówić na wyjazd na chrzciny do Innstad; tam trochę odżyła. Teraz znowu udzielała się w działalności koła kobiet i znowu zaczęła dbać o wygląd salonu. Zupełnie jak za dawnych czasów, pomyślała Mali.
Mali cieszyła poprawa samopoczucia Beret, ale starała się nie wchodzić jej w drogę. Po prostu nauczyła się żyć obok. Tak postępowała zarówno wobec teściowej, jak i wobec jej syna, którzy byli dla niej uosobieniem zła. Wreszcie zrozumiała, że skoro musi razem z nimi mieszkać, to lepiej nie wywoływać zbyt wielkiego szumu wokół żadnego z nich i nie szukać powodu do kłótni. Jednak nie podobało jej się to życie, zresztą od samego początku.
Od czasu do czasu wykradała chwilę dla siebie i sama szła na przystań, zwykle wieczorem, gdy położyła Siverta spać. Nieraz kąpała się w fiordzie i siadała nago oparta o ścianę szopy na łodzie, pozwalając łagodnej wieczornej bryzie osuszyć ciało i włosy. Nieuchronnie jej myśli wędrowały w takich chwilach ku Jo. Tego lata nie zawitał jeszcze do Stornes żaden Cygan, nie słyszała też, by pojawił się w którymś z sąsiednich gospodarstw. Ale przyjdą, jak tylko ich bieda przyciśnie.
Kiedy tak siedziała mokra i naga przy szopie na łodzie, odżywały w jej pamięci wspomnienia. Czasem obrazy były tak wyraziste i żywe, że aż ją przerażały. W takich chwilach uświadamiała sobie, jak wygląda jej życie. Zdała sobie sprawę, że żyje w ciągłym napięciu i niezadowoleniu, pozwala mężczyźnie, którego nie kocha, by ją brał i posiadł na własność, a przy tym udaje, że tak jest dobrze, choć nienawidzi każdej spędzonej z nim sekundy. Łatwiej chyba znosić to zimą, pomyślała. Ale kiedy przychodziło lato, wracały przeżycia sprzed paru lat i marzenia. I ta dręcząca tęsknota, która sprawiała, że czuła się chora, gdy pragnienia stawały się zbyt silne, chociaż za wszelką cenę usiłowała je stłumić. Nie miała już na nic nadziei, nie miała za czym tęsknić. Ale marzenia…
Odchyliła głowę i przymknęła oczy. Ujrzała w wyobraźni obraz Jo. I poddała się wspomnieniom o tamtym wieczorze, który spędzili razem tu nad fiordem; doznanie było tak silne, że niemal czuła zapach nagiego ciała Jo, jego ciężar, ciepło pożądliwych dłoni. Jego usta, język.
Westchnęła rozmarzona i położyła się na trawie. Nie zdając sobie dobrze sprawy z tego, co robi, zaczęła pieścić swoje ciało. Przesunęła dłońmi po piersiach, w dół brzucha, wzdłuż bioder. Nagle drgnęła. Jedna dłoń znalazła drogę między nogami, a dwa palce wślizgnęły się głębiej. Jęknęła z rozkoszy i rytmicznie wsuwała i wysuwała palce. W jednej chwili poczuła, jak coś w niej narasta, pozazmysłowa przyjemność i błogość, uczucie, którego nie dało się powstrzymać. Było silniejsze niż wszystko inne i porwało ją w wirującą otchłań czystej rozkoszy, jakiej nie doznała od czasu, kiedy była z Jo. Tylko on potrafił doprowadzić ją do tego stanu. Z drżeniem poddała się, skuliła, czując w podbrzuszu rytmiczne skurcze.
Kiedy oprzytomniała, przeraziła się. Gwałtownie usiadła i rozejrzała się wokół ze strachem w oczach. Nasłuchiwała. Wszędzie panowała cisza. Mali słyszała jedynie bicie własnego serca i cichy plusk fiordu. Od czasu do czasu znad szkierów zaskrzeczał kulik. Popatrzyła wzdłuż swego ciała i podciągnęła kolana pod brodę. Co ona zrobiła? Twarz paliła ją z podniecenia i ze wstydu.
Nie wiedziała, że tak można, że tak też… Pośpiesznie wstała, sięgnęła po ręcznik, wytarła się i włożyła ubranie. To, czego się dopuściła, na pewno jest grzechem, pomyślała. Obraza boska! Nic innego. Być może to nawet nie jest normalne. Mimo to nie żałowała. Ciepłe, odprężające uczucie zadowolenia nie opuszczało jej. Po raz pierwszy od chwili, gdy kochała się z Jo, zdała sobie sprawę, jak desperacko jej ciało łaknęło dokładnie tego, owego cudownego, w pełni niekontrolowanego przeżycia, które przeszyło ją niczym błyskawica, i całkowitego zaspokojenia, które ją potem ogarnęło. Czuła się jak nowo narodzona, drżąco łagodna i odprężona.
Szybko przebiegła przez ogród w obawie, że jednak ktoś ją widział. Ale wokół panowała zupełna cisza, nie dochodziły odgłosy rozmów ani ludzkich kroków. Mali zatrzymała się, odwróciła i spojrzała w dół na przystań. Wiedziała, że zrobi to znowu. To było najbliższe spotkanie z Jo od chwili, kiedy wyjechał. Nawet jeśli to grzech, zrobi to jeszcze wiele razy, skoro już wie, że wystarczy zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że to Jo zabiera ją w oszałamiającą podróż rozkoszy i pożądania. Nikt się o tym nie dowie, a jeden grzech więcej czy mniej? Jakie to ma znaczenie? Żadnego, skoro to takie cudowne: można żyć długie lata, karmiąc się w ten sposób, pomyślała i zdała sobie sprawę, że się uśmiecha.
Żniwa w dolinie dobiegły końca, a siano z górskich pastwisk skoszono i zwieziono pod dach. Wszyscy wybierali się na hale, Mali, Johan, Sivert i parobcy. Ingeborg również miała w tym roku im towarzyszyć, żeby uczyć się rozmaitych prac od Ane. Zostało już bowiem ustalone, że Ane i Aslak pobiorą się na jesieni, i należało się liczyć z tym, że Ane będzie przy nadziei i w związku z tym będzie musiała zostać we dworze. Niewykluczone, że w przyszłym roku jej obowiązki na pastwiskach przejmie zatem Ingeborg. Nikt nie wiedział tego na pewno, ale mogło się tak ułożyć. W każdym razie należało się przygotować na taką ewentualność. Johan podtrzymał swą obietnicę, że w prezencie ślubnym podaruje młodym niewielką działkę w górach przy letnich oborach wraz z niedużym otaczającym ją poletkiem, pod warunkiem jednak, że Ane zostanie na służbie w Stornes również po ślubie, nawet gdy zostanie matką. Dziewczyna obiecała, że nie odejdzie, czerwieniąc się przy tym i spuszczając wzrok. Mali stwierdziła, że jeśli Ane urodzi dziecko, mimo wszystko będą musieli się rozejrzeć za nową służącą, przynajmniej na jakiś czas, żeby odciążyć Ane tuż przed, a także zaraz po porodzie. Nie wiadomo zresztą, czy starczy jej zdrowia. Ale zajmą się tym, gdy przyjdzie pora, nie warto martwić się na zapas, pomyślała. Szczerze życzyła jej tego szczęścia, które Ane najwyraźniej znajdowała u boku Aslaka.
Johan obiecał Sivertowi, że pojedzie w góry na Simie, i malec wprost nie mógł się doczekać tego dnia. Między chłopcem i klaczą nawiązała się niezwykła więź, nawet Mali musiała to przyznać. Jak gdyby istniała między nimi nić porozumienia, jakby mówili tym samym językiem. Wielkie zwierzę zachowywało się ostrożnie i pokornie niczym ułożony pies, gdy chłopiec był w pobliżu, jak gdyby rozumiało, że ma do czynienia z dzieckiem i musi na nie uważać. Początkowo Mali nie podobało się, że Johan zostawia syna z koniem na dziedzińcu bez opieki. Pociła się ze strachu, widząc, jak malec siedzi między przednimi nogami Simy i wyjmuje jej kleszcze. Ten wysysający krew pasożyt atakował głównie konie i krowy, lecz zdarzało się, że Mali znajdowała go też na swojej skórze. Używała wtedy tłuszczu, żeby go wyjąć. Musiała to robić bardzo ostrożnie, bo jeżeli kawałek główki kleszcza został w ciele, łatwo można było dostać zapalenia. Na zwierzętach żerował dopóty, dopóki nie wypełnił się krwią, wtedy sam odpadał niczym wielka jagoda.
Po jakimś czasie Mali przestała się niepokoić o Siverta. Albo Sima nie była jak inne zwierzęta, albo chłopiec nie był jak inne dzieci. Pewnie po trochu jedno i drugie, pomyślała, przyglądając się obojgu.
Plotka o tym, że Johan kupił nową klacz i podarował ją swemu synowi, rozeszła się szybko. Większość ludzi nie przyjmowała tego drugiego dosłownie. Nie daje się przecież drogiego konia trzyletniemu dziecku, nawet jeżeli jest dziedzicem Stornes, gadali we wsi. Kiwali głowami, uznając, że Johan rzeczywiście czasami zachowuje się „dziwacznie" w stosunku do syna. Co do tego, że klacz była niezwykła, nikt z tych, którzy przychodzili obejrzeć nowy nabytek, nie miał wątpliwości. Większość przystawała z zachwytem nad pięknym, dobrze zbudowanym zwierzęciem, prawie nikt nie widział jeszcze konia o podobnym umaszczeniu. Odkąd klacz pojawiła się w gospodarstwie, wiele godzin zeszło na dyskusjach na jej temat – zarówno na dziedzińcu Stornes, jak i w innych dworach i zagrodach. Znaleźli się i tacy, którzy od razu zadeklarowali chęć kupna jej potomstwa. Ludzie nie mogli wyjść z podziwu, widząc, jak Mały Sivert obchodzi się z klaczą.
– Co takiego, u licha, jest w tym dzieciaku? – dziwili się. -Taki mały, a koń chodzi za nim jak jagnię. Dzieci zwykle boją się koni, w każdym razie gdy mają niewiele ponad trzy lata.
– Ale nie Sivert – odpowiadał Johan, z trudem kryjąc dumę. – Chłopak nigdy nie bal się zwierząt. I ma podejście do koni, chyba widać.
Tak, widzieli to. Klepali bezwiednie Siverta po główce i wymieniali pełne podziwu spojrzenia.
– Sima jest moja – mówił Sivert, podnosił zawadiacko wzrok na nieznajomych i ostrożnie gładził konia po pysku. – Plawda, tato, ze Sima jest moja?
– Najprawdziwsza prawda, synu – odpowiadał Johan, potakując głową.
Ludzie wracali do domu i gadali o Johanie Stornesie, któremu chyba pomieszało się w głowie. Dać synowi takiego konia! Jednakże nie widzieli dotąd drugiego człowieka, który byłby bardziej dumny z syna. Za dużo dobrego naraz, uważało wielu. Może po prostu jest bardziej zwariowany na punkcie syna niż inni ojcowie, ponieważ jakoś nie zanosiło się na to, by w jego domu pojawiło się więcej dzieci. Ludzie po trosze dziwili się Johanowi, lecz musieli przyznać, że trafił mu się niezwykle śliczny i mądry potomek.
– Nie jest zbyt podobny do ojca – mówili chłopi o Sivercie, gdy Johan ich nie słyszał. – Ani z wyglądu, ani z charakteru. Urodę i usposobienie ma raczej po matce – dodawali.
Na szczęście tego lata klacz bardziej pochłaniała ich uwagę.
Dla Johana były to tak czy owak dobre dni. Mali zachowywała się cierpliwie i rzadko wszczynała kłótnie. Sprawia wrażenie dziwnie odmienionej, myślał często Johan, jakby nieobecnej. Zauważył, że w Mali pojawiło się coś nowego, coś miękkiego, czego u niej nie widział przez wiele lat. Uderzyło go, że czasami jakby płonęła. Nie pamiętał jej takiej, ale przypominał sobie niejasno, że już kiedyś miała w sobie coś podobnego. Dawno temu, zanim urodził się Sivert…
Pewnego wieczoru powiedział jej o tym. Położył się już i przyglądał się jej, jak siedzi na krześle przy oknie i czesze włosy, spoglądając w dal.
– Jesteś jakaś inna – odezwał się nagle.
Nie od razu się zorientowała, że mówi do niej.
– Inna? – spytała i spojrzała na niego. – W jakim sensie inna?
– Nie wiem. Po prostu inna. Łagodna i urocza. Jak tuż po ślubie – dodał.
Odwróciła nieco głowę, żeby nie mógł zobaczyć pogardy w jej wzroku. Nigdy nie była mniej łagodna i szczęśliwa niż wtedy, gdy wyszła za niego za mąż. Ale rozumiała, co miał na myśli. W czasie ciepłych tygodni lata od czasu do czasu wymykała się nad fiord i oddawała przyjemnościom, jak owego wieczoru, kiedy zauważyła, że może sama zaspokajać pragnienia, kochać się z Jo, mimo że znajdował się daleko.
Czuła, że postępuje źle, że tak się nie robi. A jeśli od tego można zachorować? Uświadomiła sobie, że kiedyś ktoś o tym mówił – jakiś kaznodzieja, który wędrował od wioski do wioski i nawoływał do przyzwoitości i życia według słów i nauki Boga. Wtedy też pewnie wspominał o grzechu nieczystości, ale jego nauki dotyczyły mężczyzn. Nie mówił o kobietach. Być może dlatego, że podobne praktyki w przypadku kobiet należały do tak ciężkich grzechów, że nawet mówić o tym nie wolno, myślała Mali, czując niejasny strach przed karą i chorobą.
Mimo to nie potrafiła przestać. Jej głodne miłości ciało drżało w ekstazie, gdy leżała skulona za ścianą szopy na lodzie i ściskała zwiniętą w kłębek suknię, wyobrażając sobie, że tuli się do Jo. Dopiero, kiedy na powrót odzyskiwała zmysły, zdawała sobie sprawę, że to tylko suknia, w dodatku cała pognieciona i zabrudzona. Potem podnosiła się na drżących nogach, strzepywała suknię, wkładała ją na siebie i przemykała pośpiesznie przez ogród. W takie wieczory szybko zasypiała. A jeśli Johan brał ją, zanim zdążyła zasnąć, nadal była wilgotna, chociaż nie używała tłuszczu z wymienia.
Święto sianokosów na górskich pastwiskach wypadło w najcieplejszym dniu tego lata, a nawet najcieplejszym od wielu lat, mówili ludzie. Duzi i mali ciężko dyszeli, wdrapując się na halę, spoceni i zaczerwieniem. Wielu zatrzymywało się nad rzeką przed ostatnim wzniesieniem prowadzącym do letnich zagród. Schodzili w dół po płaskich kamieniach przy głębi, ochlapywali twarze zimną wodą i pili bez umiaru.
Mali nie widziała jeszcze, by ludzie tak licznie wybrali się na pastwiska, w każdym razie odkąd sięgała pamięcią. Nawet Margrethe poszła ze wszystkimi. Zostawiła bliźnięta na kilka godzin pod opieką Halldis, a sama z Bengtem zabrała Olausa na jego pierwsze takie święto. W grupie panowało ożywienie, wszyscy śmiali się i dowcipkowali.
W ciągu dnia nadciągnął lekki wiatr od strony Stortind, który nieco złagodził upał. Ale poza tym dzień był tak ciepły, że dzieci biegały półnagie, mężczyźni dla odmiany jakby od niechcenia zrzucili koszule, a kobiety ośmieliły się rozpiąć górne guziki bluzek.
Mali nie czuła się dobrze. Podejrzewała, że to z powodu upału, choć do tej pory rzadko jej dokuczał. Tego dnia dostawała silnych zawrotów głowy, kiedy wstawała, nie przywiązywała jednak do tego zbytniej wagi. Weszła do szałasu, gdzie Ane już wprowadzała Ingeborg w niełatwą pracę na hali.
– Uff, jak dziś gorąco – jęknęła i przysiadła na ławie. -Jak ci idzie, Ingeborg? Myślisz, że dasz sobie radę w przyszłym roku?
– Mam nadzieję – odparła Ingeborg i spojrzała tęsknie przez otwarte drzwi.
Pewnie o wiele bardziej wolałaby być teraz na pastwiskach razem z rówieśnikami, żartować i śmiać się z nimi, przekomarzać z młodymi, przystojnymi chłopakami…
– Porozmawiamy o tym później – stwierdziła Mali. – Nie będziesz tu sama, w trzech sąsiednich zagrodach też zostają dziewczęta. W razie potrzeby pomogą ci. A teraz idź się trochę przejść – dodała z uśmiechem.
Ingeborg nie dała się dwa razy prosić. Szybko zniknęła w drzwiach, posyłając Mali pełne wdzięczności spojrzenie.
– Jakoś się ułoży – odezwała się Ane. – Ingeborg poradzi sobie z robotą. Poza tym jeszcze nie wiadomo, czy sama tu nie przyjdę – powiedziała i zaczerwieniła się. – To znaczy, jeśli nie będę w ciąży…
– Aslak i tak będzie wolał byś została z nim w domu – zauważyła Mali i wstała, żeby przynieść sobie filiżankę wody z wiadra przy piecu.
Kiedy podniosła się, cały pokój zawirował i musiała oprzeć się o stół.
– Chyba nie jesteś chora? – spytała Ane i spojrzała na Mali przestraszona. – Jesteś blada jak…
Mali przetarła czoło i potrząsnęła przecząco głową. Zawroty powoli ustępowały. To na pewno przez ten upał, pomyślała znowu i łapczywie napiła się wody. Ale w głębi jej duszy zrodził się lęk, że może coś jej dolega, coś poważnego. Coś, co wiązało się z przyjemnościami, którym oddawała się przy przystani. Musi z tym skończyć, postanowiła, jeśli nie z innego powodu, to choćby dlatego, że to grzech. Bezbożne i wynaturzone…
Podeszła z powrotem do ławy i położyła się. Poczuła się lepiej. Chciała tak chwilę poleżeć, żeby nikt niczego po niej nie poznał, kiedy wyjdzie na zewnątrz. A nad fiord już więcej nie pójdzie, przynajmniej nie po to, po co chodziła tam ostatnio, uznała. Wtedy na pewno dolegliwości ustaną.
– Wiesz, pomyślałam sobie, żebyś nie przesadzała zbytnio ze sprzątaniem tutaj przed powrotem do dworu we wrześniu – zwróciła się do Ane. – Tak dawno nie byłam na pastwiskach jesienią, że przyszło mi do głowy, żeby zabrać Siverta i przyjść tu na parę dni. Wtedy mogłabym porządnie posprzątać – dodała. – To żadna robota, jeżeli będę miała na to trochę czasu.
Ane nie protestowała. Po chwili Mali wyszła na hale. Czuła się dużo lepiej.
Kiedy służba zeszła z powrotem z letnich pastwisk dwudziestego drugiego września, Mali zaczęła przygotowywać się do swojej wyprawy. Rozmawiała z Johanem o tym, że chciałaby wybrać się na górskie łąki i porządnie posprzątać w obejściu. Johan uważał, że to kiepski pomysł. Od czego mają służbę? Jednak kiedy Mali powiedziała, że nie zamierza całego czasu poświęcić na sprzątanie, że dobrze jej zrobi kilka dni w górach przy ładnej pogodzie, wśród krajobrazu mieniącego się ciepłymi kolorami jesieni, poddał się. Mali nadal nie czuła się dobrze. Była zmęczona i blada, a zawroty głowy pojawiały się i znikały. Mimo letniej opalenizny jej twarz wydawała się szara.
– Za ciężko pracujesz – zauważył Johan i popatrzył na nią zmartwiony. – Wszystkiego musisz doglądać osobiście, nic dziwnego, że czujesz się wyczerpana. Ale moje gadanie i tak na nic się nie zda. Jesteś uparta i samowolna jak zawsze!
W końcu stanęło na tym, że Mali razem z Sivertem spędzi kilka dni na pastwiskach. Gudmund ich odprowadził, Sivert jechał na grzbiecie Simy z nogami na dwóch przytroczonych do siodła sakwach z jedzeniem i innymi rzeczami potrzebnymi w czasie ich pobytu w górach. Gudmund miał jednak zabrać klacz z powrotem – trwały żniwa i trzeba było zwozić ziarno do stodół, zatem oba konie były potrzebne w gospodarstwie. Nadal mieli jeszcze starą szkapę, ale ponieważ pojawiła się młodziutka Sima, Johan pozwalał staruszce paść się w spokoju. Właściwie powinni ją zaszlachtować, gdyż, ściśle biorąc, nie mieli żywności dla trzech, ale o tym nie mogło być mowy. Johan nie zdobyłby się na zabicie klaczy należącej do ojca.
Termin powrotu Mali nie został ustalony. Zależał od pogody i od tego, ile czasu zajmie sprzątanie. Mali planowała, że zostaną co najmniej tydzień. Zaproponowała Johanowi, że sami mogą wrócić, ale on nie chciał nawet o tym słyszeć. Powiedział, że Sivert nie przejdzie na własnych nogach takiej drogi, a Mali nie będzie go przecież cały czas nieść. Ustalono więc, że Johan przyjdzie w sobotę za tydzień, żeby ich zabrać do domu. Tak czy owak, to pięć dni w górach, w ciszy i spokoju, pomyślała Mali, kiedy powoli posuwali się w górę zbocza w pogodny, nieco chłodny jesienny dzień. Posprząta, co popadnie. Najważniejsze to spędzić kilka dni tylko z synem, z dala od zgiełku panującego w gospodarstwie. Móc mieć go tylko dla siebie, z nikim się nim nie dzielić. Cieszyła się, że znowu będzie z nim spała w jednym łóżku, czuła chłopięce ciałko blisko swego i jego mile ciepło. Tęskniła za tym, ale być może brało się to stąd, że tak bardzo nie znosiła dzielić łoża z Johanem.
Szczyt Stortind pokryła cieniutka warstwa śniegu, niczym biała jarmułka. Porośnięte trawą zbocza płonęły niemal nieziemskim bogactwem kolorów, a powietrze było przejrzyste jak szkło. Kiedy Gudmund rozładował wszystkie rzeczy i ruszył w powrotną drogę, Mali poczuła, jak ogarnia ją spokój. Teraz byli tylko ona, Sivert i wspaniała natura.
Kiedy zjedli obiad, zabrała syna w górę do letnich zagród dla stada. Opowiedziała mu o chłopcach, którzy w lecie wypasali kozy, a on od razu postanowił, że też zostanie pastuchem.
– Najpierw musisz urosnąć – uśmiechnęła się Mali. -Tutaj w górach możesz spotkać niedźwiedzia, rosomaka, a mówią też, że mieszkają tu górskie trolle i wodne duchy -dodała.
– Ja się nie boję – odparł Sivert zuchwale, spoglądając w górę na Mali, a w jego oczach zamigotały złociste plamki. – Jestem telaz baldzo silny, wies?
Roześmiała się i poklepała chłopca po dłoni. Łatwo jest być odważnym teraz, kiedy nad nimi płonie jesienne słońce, pomyślała. Co innego wieczorem, kiedy nagle robi się ciemno jak w worku, kiedy szeleści w krzakach, a sowy pohukują żałośnie gdzieś w górach. Mali nigdy nie bała się ciemności i nie wierzyła w trolle, duchy i wodniki, ale czuła respekt przed drapieżnymi zwierzętami i wobec sił przyrody, które tu u stóp wysokich gór mogły się ujawnić z nieoczekiwaną gwałtownością. Gdyby uwierzyła we wszystkie przekazywane z ust do ust historie o podziemnych stworach, nigdy nie odważyłaby się zostać tu sama z dzieckiem.
Sivert zasnął tego wieczoru, ledwie tylko przyłożył głowę do poduszki, dużo wcześniej niż zwykle. Mali stała nad nim i przyglądała mu się z czułością. Powolutku odgarnęła z jego twarzy ciemne, niesforne włosy. Jaki on śliczny, pomyślała. Ma taką złocistą, miękką jak jedwab skórę, wysokie czoło i delikatne usta. Znowu uderzyło ją, że jest coraz bardziej podobny do Jo. Pochyliła się i ostrożnie pocałowała synka w policzek. Kiedy się podniosła, pokój nagle zawirował wokół niej i ścisnęło ją w żołądku. Zdążyła tylko wybiec na dwór za róg domu i zwymiotowała. W końcu żołądek uspokoił się.
Drżąc, oparła się o ścianę i lodowatą dłonią przetarła twarz. W jednej chwili uzmysłowiła sobie prawdę: będzie miała dziecko! Powoli osunęła się w trawę na kolana i jęknęła. Do tej pory sądziła, że za zawroty głowy i złe samopoczucie winę ponosi grzech, mimo że od czasu święta sianokosów więcej go nie popełniła. Bywało, że leżąc w bezsenną noc, składała ręce i prosiła Boga, by jej przebaczył. Lecz mimo to nie czuła się lepiej. A ponieważ całkiem pochłonęła ją myśl, że wszystkiemu winne są jej niecne praktyki, w ostatnim czasie zwracała mniejszą uwagę na comiesięczne krwawienia. Teraz gorączkowo zaczęła liczyć dni i tygodnie wstecz i doszła do wniosku, że ostatnio krwawiła w czasie wymarszu na pastwiska. Albo wtedy, albo tuż potem, pomyślała. Nie pamiętała dokładnie. W każdym razie zwróciła uwagę, że ostatnie krwawienie różniło się od pozostałych, wydawało się bardziej skąpe i trwało krócej. A potem już się nie pojawiło. Być może już wtedy, pod koniec lipca, była w ciąży. W takim razie jest w drugim miesiącu. Co najmniej, pomyślała i zimną ręką przetarła rozpaloną twarz.
W ciąży! Owa świadomość przygnębiła ją i przyprawiła o drżenie. A więc wreszcie Johanowi się udało, pomyślała zagubiona. A więc może płodzić dzieci! Nie ulegało bowiem wątpliwości, że tym razem to jego dziecko nosiła pod sercem.
Wstała i poszła do strumienia. Zanurzyła kraniec fartucha w zimnej wodzie i przetarła twarz, nabrała dłonią wody i przepłukała usta, aż zupełnie zniknął gorzki smak. Usiadła na kamieniu. Zrobiło się już całkiem ciemno, ale księżyc oświetlał okolicę – tworzył długie, ciemne cienie od karłowatej brzozy i zarośli, rzucał srebrne błyski do strumyka i połyskiwał blado na białym szczycie Stortind.
W ciąży, pomyślała znowu. Serce waliło jej w piersi jak młot. W głowie panował chaos myśli i uczuć. Wreszcie będzie miał swoje dziecko! A jeśli to będzie chłopiec… Na samą myśl zazgrzytała zębami. Zdała sobie sprawę, który z synów otrzyma w spadku gospodarstwo. Szybko odrzuciła wątpliwości. Sivert odziedziczy Stornes, tak głosiły nawet zapisy w księdze parafialnej. I dla Johana, i dla wszystkich innych to Sivert jest synem pierworodnym i on jest dziedzicem. Nigdy nie pozwoli podważyć tego postanowienia, nigdy, nawet jeśli urodzi drugiego syna. Przecież jest szczęśliwa, pomyślała, będzie miała nowe dziecko do kochania i do trzymania za rączkę. Mimo to czuła, że być może nigdy nie obdarzy maleństwa taką miłością, jaką darzy Siverta, ponieważ Johan jest jego ojcem. Owa myśl przeraziła ją i Mali przeżegnała się. Przecież to również jej dziecko i nie chciała go stracić. Gdzieś w środku poczuła jakby iskierkę ledwie tlącego się żaru, jakąś dobroć dla nienarodzonego życia. Położyła dłoń na swym płaskim brzuchu i spojrzała w rozgwieżdżone niebo.
– Niech to będzie dziewczynka – poprosiła cicho. – Dobry Boże, spraw, by to była dziewczynka. Wszystko będzie wtedy prostsze.
Lecz Bóg nie odpowiedział. Nie spadła też żadna gwiazda z nieba na znak, że ją usłyszał. Nie, nawet tego nie oczekiwała. Nasz Pan ma zbyt dużo pracy z roztaczaniem opieki nad ludźmi pobożnymi, by jeszcze martwić się o nią. Już dawno przestał się nią zajmować, pomyślała gorzko.
Nagłe drgnęła. Usłyszała jakiś szelest. Szybko wstała i rozejrzała się, ale nic nie zobaczyła. To pewnie jakieś zwierzę, pomyślała i poczuła na karku mrowienie strachu. Drzwi do domu były otwarte, zapomniała je za sobą zamknąć, kiedy wypadła na dwór. A tam Sivert leżał zupełnie sam…
Kiedy znalazła się przy wejściu, cicho krzyknęła. Z cienia kładącego się wzdłuż ściany szałasu wyłoniła się wysoka postać.
– Mali…
Jej nogi stały się nagle dziwnie miękkie. Tylko jeden człowiek wymawiał jej imię w ten sposób, tylko jeden człowiek na świecie. Oparła się o ścianę i stała jak skamieniała.
– Mali…
Wysoki cień przesunął się krok naprzód. Słabe światło księżyca padło na twarz mężczyzny, który nagle wyrósł tuż przed Mali. Zaczęła drżeć.
– Jo? – szepnęła, nie mogąc złapać tchu. – Jo!
W jednej chwili znalazła się w jego ramionach.