142827.fb2
Lisa westchnęła i ostrożnie spruła cienki szew, nad którym spędziła minioną godzinę. Myślami była przy Rye'u, zamiast uważać na to, co robi, i w rezultacie ostatni kawałek zszyła za ciasno, marszcząc delikatny materiał. Wygładziła go palcami, sfastrygowała starannie i zszyła jeszcze raz. Chciała, żeby ta koszula była wykończona równie dokładnie jak poprzednia – żadnej niedoróbki, czy na zewnątrz, czy w środku.
Będzie musiała teraz spędzać jeszcze więcej czasu przy szyciu, ale nie miało to dla niej znaczenia. N a Łące McCalla czas przecież nie istniał, liczył się tylko upojny zapach lata, spływający ze szczytów gór jak wieczorna mgła. Gdyby nie musiała co siedem dni fotografować przyrostu traw, nie miałaby w ogólepojęeia o upływie czasu. Lato było długim, słodkim interludium, ajedy. ne ważne wydarzenia to przyjazdy Rye'a.
Trawy przypomniały jej.o tym, że powinna sprawdzić swój prowizoryczny kalendarz. Spojrzała na parapet jedynego w chacie okna. Leżał na nim rządek sześciu kamieni, co oznaczało, że dzisiaj jest siódmy dzień i pora na ponowne zrobienie zdjęć. Słońce zaglądało przez szybę i Lisa uzmysłowiła sobie, że minęło już południe i jeżeli się nie pośpieszy, to Rye może zjawić się i zastać ją nad tą koszulą. Zależało jej, żeby tak się nie stało, pragnęła bowiem zrobić mu niespodziankę.
Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak Rye się ucieszy.
Na pewno ulgę sprawi mu to, że będzie mógł w końcu zaprosić ją na na tę zabawę na rancho. W ciągu minionych tygodni wiele razy już zaczynał coś mówić i rezygnował, jakby nie był pewien, czy powinien to zrobić. Przy ostatniej okazji, kiedy najwyraźniej zabrakło mu słów, już miała sama oznajmić, że dla niej nie liczy się ubiór, chodzi jej tylko o to, żeby być z nim, ale przeszkodziły jej w tym jego głodne usta i po chwili nie pamiętała już o całym· świecie.
Przypomnienie chwil, kiedy się kochali, sprawiło, że zaczęły trząść się jej ręce i upuściła igłę. Zdecydowała, że lepiej będzie, jeżeli natychmiast przerwie szycie, gdyż mogłaby się jeszcze ukłuć w palec i poplamić krwią jasny materiał.
Z zamyślenia wyrwało ją parsknięcie konia. Zerwała się i wyjrzała przez okno, ale okazało się, że to dwaj jeźdźcy nadjeżdżają od strony starej drogi. Wiedziała, że żadnym z nich nie może być Rye. On zawsze zjawiał się sam i choćby długo był na łące, nikt inny wtedy się nie pokazywał. Mimo woli zaczęła się zastanawiać, dlaczego tak było. Lassiter zazwyczaj przyjeżdżał z Jimem. Czasami Blaine i Shorty czy inny z kowbojów wpadali, przywożąc filmy do aparatu lub żywność, i z nadzieją spoglądali w stronę ogniska. Zatrzymywali się tylko tak długo, żeby zjeść, sprawdzić, czy Lisa czegoś nie potrzebuje, a potem uchylali kapeluszy i odjeżdżali, jakby wiedząc, że gdzieś w pobliżu Rye czeka niecierpliwie, żeby wreszcie zniknęli.
A ona niecierpliwie czekała, żeby wreszcie się pojawił.
– Halo, Liso! Jest pani w środku? – rozległ się głos Lassitera.
– Już wychodzę – zawołała, wrzucając w pośpiechu szycie na górną półkę w szafce.
– Czy mamy podrzucić trochę drewna do ognia?
– Będę wdzięczna, bo jeszcze nie jadłam obiadu. A wy?
– Jeśli chodzi o pani chleb, to zawsze jesteśmy głodni – odezwał się Jim.
Lisa wyszła z chatki i zatrzymała się niepewnie, widząc spojrzenia obu mężczyzn.
– Czy coś jest nie tak? – spytała. Lassiter uniósł kapelusz jak w ukłonie.
– Nie chcieliśmy się tak nachalnie gapić, ale zawsze nosi pani warkocze, a dzisiaj pani włosy są rozpuszczone i takie lśniące. Niech mnie, to jest naprawdę coś. Ewa musiała tak wyglądać tego dnia, kiedy ją Pan Bóg stworzył.
Lisa zarumieniła się, zaskoczona takimi komplementami i automatycznie podniosła ręce, splotła włosy w gruby warkocz, który upięła następnie za pomocą drewnianych szpilek.
– Dlaczego pani to chowa przed nami? – spytał Lassiter.
– Muszę, jeżeli chcę coś robić przy ognisku.
– Punkt dla pani – odparł mężczyzna, wyraźnie zawiedziony.
– Amen -dodał Jim. – Długie włosy rzeczywiście są niebezpieczne przy ognisku. Boss Mac nie darowałby nam, gdyby coś pani się stało.
– Boss Mac? – Lisa stanęła jak wryta.
Lassiter przeszył Jima karcącym spojrzeniem, a potem zwrócił się do niej:
– Boss Mac bardzo dba o zdrowie ludzi, którzy u niego pracują. Polecił nam, żebyśmy zwracali na panią uwagę, bo jest pani tu sama i w ogóle.
– Och. – Zamrugała powiekami, wciąż zaskoczona. – To nie jest potrzebne, ale cieszę się, że wasz szef się o mnie troszczy.
– Przepraszam, ale to jest potrzebne. I wszyscy kowboje wzięli sobie jego słowa do serca, a szczególnie Rye. Och, ten to ostatnio chyba codziennie tu zagląda.
Lisa znów zarumieniła się i spuściła wzrok, przez co nie zauważyła spojrzenia, jakim Lassiter obrzucił lima.
– Podejrzewamy z chłopcami, że pewnie się w pani zakochał – kontynuował nie zrażony Jim. – To byłby prawdziwy cud, bo on jest takim samotnikiem i w ogóle. Założę się, że…
– Chyba mówiłeś, że jesteś bardzo głodny – przerwał Lassiter.
– … zobaczymy panią na tańcach, co? – dokończył Jim, uśmiechając się szeroko.
Lisa wyczuła, że sobie z niej żartuje, tylko nie bardzo wiedziała, na czym ma ten żart polegać.
– Nie sądzę, żeby Rye miał zamiar mnie zaprosić – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu i podchodząc do ogniska. – Przecież dobrze wiecie, że on jest samotnikiem. A przy okazji, nie każdy ma pieniądze, żeby sobie kupić nowe ubranie na zabawę.
– O czym pani mówi? Boss Mac ma dość pieniędzy… au, Lassiter, to, po czym depczesz, to jest moja noga.
– Naprawdę? Myślałem, że ty nie masz nic poza swoją wielką gębą – zasyczał Lassiter.
– Co to ma znaczyć, u diabła? – Nagle na twarzy Jima pojawił się błysk zrozumienia. – Och, no dobra. Ale co to za żart, jeżeli ciągnie się bez końca?
– Jedyny koniec, o jaki powinieneś się troszczyć, to koniec pięści Bossa Maca, zrozumiano? – Lassiter szybko spojrzał w stronę Lisy, która pochylała się nad paleniskiem i rozgrzebywała popiół. Zbliżył się do Jima i zniżył głos.
– Słuchaj no. Ty lepiej zostań na dole, dopóki Boss Mac sobie tutaj przyjeżdża. Popsujesz mu wszystko i będziesz musiał poszukać sobie jakiejś innej roboty. A co na to powie twoja żona, tym bardziej że przecież jest was troje?
– Dobrze, dobrze – powiedział Jim._z zawodem w głosie. – Ale według mnie, jeśli żart ciągnie się za długo, to w końcu przestaje w ogóle być zabawny.
– O to niech cię głowa nie boli. Ty trzymaj gębę na kłódkę, chyba że chcesz wsadzić w nią jedzenie.
Całe biurko było usłane papierami. Rye wziął do ręki jedną z kartek i odkrył, że nie jest w stanie odcyfrować własnej pośpiesznej bazgraniny. Zaklął, chwycił bloczek i zaczął pisać, ale okazało się, że wkład długopisu wysechł. Cisnął bezużyteczny przedmiot ze wstrętem do kosza na śmieci.
– Pierwszą rzeczą, jaką zrobię jesienią, będzie zatrudnienie księgowego – mruknął. – Dawno już powinienem był to zrobić.
Do tej pory trwał przy niezłomnym postanowieniu, że sam będzie prowadził wszystkie swoje interesy, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że Edward Ryan McCall III nie doszedł do niczego o własnych siłach. Problem w tym, że doprowadzenie do przyzwoitego stanu podupadłego, bliskiego ruiny rancho wymagało od niego poświęcenia ogromnych nakładów pracy i czasu. Nigdy przedtem nie przejmował się tym, że zostaje mu go tak niewiele na życie prywatne. Kobiety nie odciąga1y go od pracy na dłużej, niż tego wymagała przelotna przygoda. Przebywanie z rodziną też nie nęciło go zbytnio, wręcz przeciwnie – słuchanie nie kończących się pouczeń ojca o konieczności kontynuacji rodu McCallów było przyczyną, dla której Rye starał się odwiedzać go jak najrzadziej.
Powiódł wzrokiem po tych wszystkich papierach i pomyślał, czy nie powinien podnieść słuchawki telefonu i zamówić buchaltera, tak samo jak zamawiał na przykład pół tony owsa. Po prostu chwycić za słuchawkę, zadzwonić gdzie trzeba i za chwilę będzie mógł wyjść z biura, mając sprawę załatwioną. Devil na pewno wyciąga głowę ponad ogrodzeniem, czekając na niego nieCierpliwie.
Jednak będzie musiał jeszcze poczekać. Jeśli nie wprowadzi do komputera chociaż części tych danych, to powstanie taki bałagan w księgach rachunkowych, że nie rozwikła go nie tylko w najbliższym czasie, ale i do końca życia.
Rye zmarszczył brwi i uciekł od myśli o przyszłości.
Nigdy nie zastanawiał się nad tym, kiedy był na łące z Lisą. Nie było przeszłości ani przyszłości, tylko lato, nie mające początku ani końca. To wpływ Lisy. Było w niej coś fascynującego i zniewalającego. Może to jej wesołe usposobienie, a może po prostu to, że potrafiła żyć chwilą, całą uwagę poświęcając momentom, które spędzali razem. Nie przejmowała się czasem w tym sensie, w jakim on go rozumiał. Nie było wczoraj ani jutra, tylko bezkresna, cudowna teraźniejszość.
Jednak lato musi się skończyć. Wiedział o tym, chociaż będąc z Lisą zdawał się w to nie wierzyć. Gdzie indziej, poza łąką, wszystko wyglądało inaczej. Sumienie gnębiło go za to, że nie powiedział jej, kim jest naprawdę. Ale kiedy pojawiał się na łące, przestawało mieć znaczenie to, kim był na rancho. I czy leż8.ł z głową na jej kolanach, opowiadając o bydle, mężczyznach lub porach roku, czy też kochał się z nią i czuł przeszywające ją dreszcze namiętności, znajdował przy niej spokój, który zacierał normalne granice czasu.
T o było powodem, że słowa więzły mu w gardle i nie mógł mówić, kiedy tylko próbował powiedzieć jej, jak się naprawdę nazywa. Za każdym razem, kiedy był z nią, to, co wspólnie przeżywali, stawało się coraz ważniejsze. Gdyby teraz powiedział jej, kim jest, straciłby coś bezcennego. Lisa patrzyłaby na niego i widzi3ła Edwarda Ryana McCalla III zamiast kowboja o imieniu Rye. Od razu czas zacząłby się toczyć swym normalnym trybem. I tak koniec lata nadejdzie zbyt szybko, a ona opuści łąkę i jego.
Dlatego właśnie nie mogę jej powiedzieć. Tak czy owak ją stracę, ale dopóki o niczym nie wie, każdy dzień jest jak wspaniały dar losu. Lato musi się skończyć, a więc trzeba ten czas wykorzystać i nie zmarnować ani chwili.
Zadzwonił telefon, wyrywając go z zadumy. Sięgając po słuchawkę, spojrzał na zegarek i zorientował się, że przez ostatnie pół godziny siedział bezczynnie, wpatrując się w papiery na biurku i myśląc o łące i kobiecie, która nie zauważa upływu czasu. Pragnienie zobaczenia się z Lisą przeszyło go jak ostrze noża, zaskakująco ostro.
Do diabła z tymi rachunkami. Muszę być z nią, już tak niewiele czasu pozostało.
Telefon dzwonił i dzwonił. – Halo – odezwał się.
– O Boże, co za warknięcie. Można się przestraszyć, że zaraz ugryziesz.
– Cześć, siostrzyczko – powiedział uśmiechając się.
Jedynie telefony od Cindy zawsze sprawiały mu przyjemność. – Jak tam twój ostatni chłopak?
– Z tym było śmiesznie. Naprawdę komicznie.
– Szybko poszło, co?
– Jeszcze szybciej. Nawet nie zdążyliśmy zamówić obiadu, kiedy on już zaczął wypytywać o moją rodzinę, chociaż tym razem też używałam panieńskiego nazwiska mamy.
– I jaki był koniec?
– Powinnam była nabić go na szpilkę, tak jak motyla i włączyć do mojej kolekcji – odparła. – Faceci robią się coraz sprytniejsi, ale, niestety, nie uczciwsi.
– Przyjedź i zamieszkaj tutaj ze mną. Będę cię bronił przed łowcami posagów, ja wyczuję takich cwaniaków na dziesięć kilometrów.
– Chciałabym, żeby tata też to potrafił.
– Znowu się w coś wpakował?
– Po szyję.
– Nic nie mów, niech zgadnę – przerwał jej Rye. – Wysoka, mocno zaokrąglona brunetka, a jej umiejętności polegają głównie na ubieraniu się w znakomicie dopasowane stroje.
– Widziałeś ją? – spytała zaskoczona Cindy.
– Nie. Ale znam jego gust. Mama była wysoka, ciemnowłosa i piękna. On wciąż jej szuka.
– W takim razie powinien też zwrócić uwagę na poziom inteligencji – odpaliła siostra.
Rye uśmiechnął się. Cindy była kopią ich zmarłej matki – wysoka, ciemnowłosa, o pięknych kształtach i przy tym błyskotliwa. Wciąż śmiejąc się, odsunął trochę krzesło i położył nogi w kowbojskich butach na usłanym papierami biurku. Przyszło mu na myśl, że obie z Lisą na pewno się polubią. Nagle uzmysłowił sobie, że Cindy nie będzie miała okazji poznać Lisy.
– … moja koleżanka z pokoju. Pamiętasz ją, prawda? Susan Parker.
– Co takiego?
– Ryan, ukochany braciszku, zmoro moich lat dziecinnych, dzwonię, żebyś się obudził. Obudź się! Przecież za tydzień masz u siebie ten spęd czy też łapankę, jak ty tam to nazywasz. Tańce. Zgadza się?
– Zgadza.
– Przyjeżdżam do ciebie za tydzień – mówiła dalej powoli, wyraźnie, jakby jej brat miał trudności ze zrozumieniem najprostszych słów. – Przywożę ze sobą dziewczynę, która nazywa się Susan Parker. Ona była ze mną na studiach, mieszkałyśmy w jednym pokoju.
Potem zarobiła nieprzyzwoitą ilość pieniędzy na uśmiechaniu się do facetów fotografujących ją ubraną w najohydniejsze stroje, jakie są w stanie wymyślić nienawidzący kobiet dyktatorzy mody. Jesteś tam?
Wewnętrzny system ostrzegawczy Rye'a ustawił się w pozycji "alarm".
– Piękna i bogata, tak?
– Tak.
– Nie. Zawsze jesteś tu mile widziana, ale zostaw w domu te swoje skłonności do swatania.
– Chcesz przez to powiedzieć, że moi przyjaciele nie są w twoim domu mile widziani?
– Cindy, jesteś moją ukochaną siostrą… – zaczął z rezygnacją.
– I jedyną, przede wszystkim – wtrąciła.
– Czy zechcesz się zamknąć?
– No, skoro tak pięknie prosisz, to będę zachwycona…
– Cynthio Edwinno Ryan McCall, jeżeli nie masz…
– … mogąc się zamknąć – dokończyła Cindy.
– Cindy, proszę cię, żadnego swatania. Zgoda? – poprosił Rye, wzdychając.
– Naprawdę tak ci na tym zależy?
– Tak.
– W końcu znalazłeś kogoś?
Przeszywający ból sprawił, że Rye zacisnął usta.
– Ryan?
– Bardzo bym chciał, żebyś przyjechała na tańce. Weź ze sobą tę, no jak jej· tam, jeżeli to ci sprawi przyjemność. Obiecuję, że będę dla niej uprzejmy.
– Jaka ona jest?
– Do diabła, Cindy, to twoja przyjaciółka, nie moja. Skąd ja miałbym to wiedzieć?
– Nie, nie Susan. Ta, którą znalazłeś.
Zamknął oczy i przywołał w pamięci obraz Lisy śpiącej na łące, z refleksami słońca igrającymi w rozpuszczonych włosach.
– Ona jest po prostu kobietą i… tak naprawdę nie istnieje – powiedział cicho. – Ona żyje poza czasem.
Cindy odezwała się dopiero po długiej pauzie.
– Nie rozumiem. Nie wiem nawet, czy mam się cieszyć. Zabrzmiało to jakoś tak… smutno.
– Ciesz się. Przynajmniej przez chwilę wiem, jak to jest być kochanym tylko dla mnie samego. Ona myśli, że jestem zwykłym kowbojem w połatanych dżinsach i zdeptanych butach, i to nie ma dla niej znaczenia. Zachowuje się, jakbym ją obsypał klejnotami, a przecież nic ode mnie nie dostała.
– Z wyjątkiem ciebie.
– Dla innych kobiet to zawsze było za mało.
– Dla mężczyzn też-dodała Cindy cicho. -Jestem szczęśliwa, że ci się udało. Nieważne, jak długo to potrwa, warto było coś takiego przeżyć. Nie mogę doczekać się, kiedy ją poznam.
– Niestety, kochana. Tego nie ma w scenariuszu.
– Jak to, nie będzie jej na tańcach? Och, oczywiście, że nie. Przecież nie wie, kim ty jesteś. Cholera!
– Nie mogłaby przyjść, nawet gdybym był w stanie jakoś to zorganizować i ją zaprosić. Nie ma pieniędzy na kupno porządnego noża, a co tu mówić o czymś tak mało praktycznym jak sukienka na zabawę. Dla mnie nie ma znaczenia, czy jest ubrana w jedwabie, czy w połatane dżinsy, ale prędzej dałbym sobie uciąć rękę niż sprawił, żeby tu się źle czuła..
– To jej kup sukienkę. Powiedz, że wygrałeś pieniądze w pokera czy coś takiego.
– A ona odpowie, że powinienem sobie kupić nową koszulę·
– Mój Boże. Zamierza zostać świętą czy co?
Rye pomyślał o zmysłowej radości, jaką Lisa czer pała z ich zbliżenia, o dotyku jej miękkich warg i gorącego języka na całym jego ciele.
– Świętą? Nic z tych rzeczy. Ona jest po prostu praktyczna i nie będzie wydawać pieniędzy na sukienkę, którą włoży tylko jeden raz, w sytuacji, kiedy jej ukochany jest zbyt biedny, żeby kupić sobie nową koszulę do pracy.
– Zatem muszę ją poznać.
– Przykro mi. I tak lato skończy się za wcześnie.
Kocham cię, siostrzyczko, ale nie chcę stracić nawet godziny z nią, tylko dla zaspokojenia twojej ciekawości.
Cindy mruknęła coś, czego wolał nie słyszeć, i w końcu westchnęła.
– Jak ona wygląda?
– Nie dalej niż kilka godzin temu Lassiter powiedział, że tak musiała wyglądać Ewa w dniu stworzenia jej przez Boga.
Rye nie dodał, że o mało nie wyrzucił Lassitera tylko za to, że ośmielał się tak patrzeć na Lisę.
– Lassiter tak powiedział? O rany. I co zrobiłeś?
– On to powiedział bardziej z szacunkiem niż z pożądaniem.
– Aha, na pewno. Jeżeli w to wierzysz, to coś musi być nie w porządku z twoją głową. W przypadku Lassitera pożądanie jest, normalnym stanem organizmu.
– Nie powiedziałem, że on mówił to wyłącznie z szacunkiem. Rzecz w tym, że w niej jest jakiś taki rodzaj niewinności, która może zdeprymować nawet Lassitera.
– W to mogę uwierzyć. – Cindy roześmiała się· – Tylko ktoś taki nie domyśliłby się, kim ty jesteś.
Gdzie ona do tej pory się chowała? W buszu? – Też, między innymi.
– I gdzie jeszcze?
– Podróżowała po świecie. Cindy, przestań już mnie wypytywać.
– To nie w porządku. Nie chcesz mi powiedzieć, jak ona wygląda, jak się nazywa ani gdzie mieszka.
– Już ci mówiłem. Ona mieszka w miejscu, gdzie nie istnieje czas.
– W takim razie gdzie ją spotkałeś?
– Tutaj.
– Tam, gdzie nie istnieje czas. – Cindy zawahała się, a potem zapytała w zadumie: – Jak to jest, kiedy się przebywa w takim miejscu?
– Nie ma słów, żeby to opisać…
– Mój Boże, Ryan. Powinieneś być szczęśliwy, a ty mówisz tak… ponuro.
– Bo zima nadchodzi, siostrzyczko. Przed upływem tygodnia możemy tu mieć w górach przymrozki. W tym roku lato będzie o wiele za krótkie. ~ Rye zatrzymał wzrok na górskim szczycie, wznoszącym się nad Łąką McCalla. – Coś mi się przypomniało. Muszę porobić zdjęcia przed zmierzchem.
– Potrafię zrozumieć aluzję, zwłaszcza jeżeli wbije mi się ją młotem do głowy. Do zobaczenia za tydzień.
– Nie mogę się doczekać – odparł Ryc.
Ale tak naprawdę nie mógł doczekać się czegoś innego. Rzucił słuchawkę, porwał torebkę z filmem z półki i popędził w stronę stajni. Miał uczucie, jakby czas uciekał coraz szybciej i szybciej, zabierając ze sobą to niespodziewane szczęście, jakie spotkało go tego lata. Uczucie to było tak silne, że poczuł nagły strach.
Poczucie grożącego niebezpieczeństwa nie opuszczało go przez całą drogę. Kiedy. wreszcie przebrnął przez zagajnik osiki na tyłach chaty, nie ujrzał nikogo w pobliżu. Ruszył w kierunku łąki, gdzie zaczynał się drewniany płot. Kątem oka zobaczył jakiś ruch. W jego stronę biegła Lisa, a na twarzy miała wyraz radości. Zeskoczył z konia, podbiegł do niej, chwycił w objęcia i trzymał mocno, zanurzając twarz w jej włosach, napawając się ich zapachem, mówiąc sobie, że to lato nigdy się nie skończy.