142827.fb2 Gor?czka zmys??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Gor?czka zmys??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Lisa spojrzała na leżące na parapecie kamyki. Pięć.

Rzuciła okiem na gniadego wałacha, cierpliwie czekającego w osikowym lasku. Dostała go zaraz po tym, kiedy brodząc w strumieniu, skaleczyła się w stopę i poprosiła Jima, żeby pożyczył jej na chwilę swojego konia, by mogła sprawdzić ogrodzenie wokół łąki.

Tego samego dnia, tuż przed zachodem słońca, Rye powrócił nieoczekiwanie, prowadząc tego właśnie konia, o imieniu Nosy. Patrzył krytycznym okiem, kiedy go dosiadała, w końcu jednak pochwaliłjej umiejętności i dodał szorstko, że Boss Mac powinien był wcześniej o tym pomyśleć. Mogłaby wtedy podjechać na rancho, gdyby czegoś potrzebowała, a jeżeli z jakiegoś powodu nie byłaby w stanie dosiąść konia, wystarczy puścić go luzem, a Nosy wróci na rancho jak gołąb pocztowy.

Popatrzyła na wpadające przez okno promienie słońca i pomyślała, że jest co najmniej druga po południu. On już dzisiaj po raz drugi nie przyjdzie i dobrze o tym wiesz, powiedziała do siebie. Mówił, że Boss Mac popędza teraz wszystkich, żeby zdążyć z przygotowaniami do zabawy. Tego ranka Rye przyjechał bardzo wcześnie, o świcie, i obudził ją delikatnie, ze zmysłową czułością. Potem kochali się tak, jakby to znów był pierwszy raz. Rye pieścił ją bez końca, uczył, jak dojść do takiego zapamiętania, że cały świat roztapia się w żarze ich splecionych ciał.

Będąc z nim, czuła się jak bogini wielbiona przez zmysłowego boga, a kiedy wydawało się jej, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, uczył ją, jak można przedłużać tę ekstazę.

Drżącymi rękami sięgnęła po' papierową torbę na zakupy. Mało brakowało, by dała dziś rano Rye'owi tę koszulę, kiedy wschodzące słońce zabarwiło na złoty kolor jego skórę, a oczy błyszczały rozkoszą. Ale pragnęła, żeby prezent był bez· zarzutu, a nie zdążyła poprzedniego dnia uporać się ze starym żelazkiem, które znalazła na dnie jedynej szafki. Doprowadzanie go do porządku było poważną próbą jej cierpliwości i pomysłowości, ale wysiłek się opłacił. Koszula była teraz nieskazitelnie gładka i lśniąca.

.Chyba po raz dziesiąty powtarzała sobie, że Boss Mac na pewno nie będzie zły, jeżeli ona pojedzie na rancho w sprawie innej niż nagły wypadek. Łące nic się nie stanie w czasie jej chwilowej nieobecności. Zdjęcia i notatki są zrobione zgodnie z planem. Boss Mac na pewno by zrozumiał…

Przestań marudzić, powiedziała sobie stanowczo.

Rye powiedział, że nie będzie mógł przyjechać na łąkę przez kilka dni, a tańce są już pojutrze. Jeżeli nie dasz mu tej koszuli dzisiaj, to w ogóle nie będzie miał okazji cię zaprosić. Wzięła głęboki oddech i trzymając papierową torbę, wyszła z chaty, żeby dosiąść konia.

Rye przeklinał upartą krowę takimi słowami, że nawet kamień by się zarumienił.

– Boss Mac? Jest pan tam? – wołał Lassiter.

– A gdzie, u diabła, siedzę od godziny? – warknął niezadowolony, że znów ktoś mu przeszkadza. Zaniedbał tyle spraw od czasu, kiedy zaczął spotykać się z Lisą, że teraz pracownicy przychodzili co chwila, pytając o rzeczy, które powinny być załatwione dawno temu.

– Pan wciąż zajmuje się tą glupia krową? – spytal Lassiter.

– Nie, do cholery. Robię przybranie na stół z bibułki.

Lassiter zajrzał do boksu akurat w chwili, kiedy długi, lepki, daleki od czystości ogon krowy uderzył Rye'a prosto w twarz. Następnie kowboj z szacunkiem słuchał, jak Rye opisywał ze wszystkimi detalami przodków krowy, jej osobiste przymioty, poziom inteligencji i miejsce, gdzie będzie się znajdowała po śmierci. Przez cały czas przemywał antybiotykiem niezliczone rany, jakie krowa porobiła sobie, usiłując z uporem przejść przez ogrodzenie z drutu kolczastego.

– Widać, że rzeczywiście postanowiła wyjść z tego pastwiska, prawda? – zauważył Lassiter.

– Czy ty chcesz czegoś ode mnie, czy tylko sobie strzępisz język?

– Właśnie dzwoniła pana siostra – powiedział Lassiter szybko. – Pana ojciec przyjeżdża razem z nią, chyba że będzie miał jakieś posiedzenie i nie zdąży na samolot. Gdyby tak się stało, to pan ma pojechać po niego do miasta. Ojciec pana przywozi ze sobą kilka osób, coś około ośmiu. Panna Cindy próbowała go namówić, żeby zrezygnował z tego pomysłu, ale jak sądzę, nic z tego nie wyszło. Przyjeżdża, jak amen w pacierzu.

Rye zamknął oczy i zacisnął zęby, żeby się uspokoić. – Wspaniale – powiedział w końcu. – Po prostu cudownie. – Nagle uśmiechnął się złośliwie. – Wyobrażam sobie minę jego panienki, kiedy zobaczy, że parkiet do tańca to klepisko w stodole, a zamiast sprzętu stereo przygrywa zespół amatorski.

– Tak, to warto zobaczyć – przytaknął Lassiter, oddychając z ulgą. – Kiedy pana ojciec był tu ostatnio? – Dziesięć lat temu.

– Przez ten czas trochę się tu zmieniło.

– Brud to zawsze brud, a świeże krowie gówno tak samo przylepia się do butów.

– Takie rzeczy nigdy się nie zmienią.

Rye przemył ostatnią ranę na prawym boku krowy i przeszedł do lewego.

– Chyba lepiej będzie dać sobie z tym spokój i upiec dzisiaj tę diablicę – zaproponował Lassiter.

– Połamalibyśmy sobie na niej zęby.

Lassiter zaśmiał się. Wiedział, że Rye darzy sentymentem tę starą, zezowatą krowę, gdyż ocieliła się zaraz po tym, jak kupił to rancho. Prawie co roku rodziła zdrowe dwojaczki i Rye mawiał, że przynosi mu szczęście.

Za wielkimi, otwartymi szeroko wrotami do obory ktoś właśnie żołądkował się, szukając Bossa Maca. – Zobacz, co się tam dzieje ~polecił Rye, uchylając się przed następnym ciosem krowiego ogona.

Lassiter wrócił w ciągu minuty.

– Shorty pyta, jak duży dół ma wykopać pod rożen.

– Co? Na litość boską, przecież on jest z Teksasu.

– Nie, z Oklahomy. T o syn maklera. Ale i tak udało się nam go nieźle wychować. Po Jimie najlepiej sobie radzi z końmi.

– Powiedz mu, że dół ma być taki duży, żeby zmieścił się w nim młody wół – rzekł Rye, wzdychając.

Potrząsając głową, wrócił do swojej pracy. Zanim skończył, przeszkadzano mu chyba ze sześć razy. Wyglądało na to, że kiedy trzeba jednocześnie wykonywać codzienny obrządek na rancho i czynić przygotowania do zabawy, nikt nie jest w stanie poradzić sobie bez niego dłużej niż przez dziesięć minut. W końcu wyprostował się, przeciągnął zesztywniałe mięśnie i podszedł do wielkiego zlewu, żeby spłukać z rąk brud i ślady lekarstwa. Rozciągając bolące plecy, pomyślał z tęsknotą o Lisie. Ale chociaż niezliczoną ilość razy próbował jakoś przyśpieszyć dzisiejszą pracę, nie mógł w żaden sposób znaleźć tyle czasu, żeby pojechać na łąkę i wziąć ją jeszcze raz w ramiona. Wrócił do boksu, by rzucić' okiem na krowę, i odkrył, że zdążyła już zrobić mu prezent. Nie chciał ryzykować, że w rany wda się infekcja, chwycił więc za widły, znów klnąc pod nosem.

– Rye? Jesteś tutaj?

W pierwszej chwili pomyślał, że coś mu się śni.

A potem zobaczył ją stojącą w szerokim przejściu i zaglądającą do kolejnych boksów.

– Lisa? Co ty tu, u diabła, robisz?

Odwróciła się szybko na dźwięk jego głosu. Uśmiech zastygł na jej twarzy, kiedy ujrzała jego minę, i zacisnęła kurczowo palce na papierowej torbie, którą trzymała w ręce.

– Wiem, że jesteś bardzo zajęty, i nie chcę, żebyś miał jakieś przykrości od Bossa Maca – zaczęła pośpiesznie. – Mam coś dla ciebie i koniecznie chciałam ci to dać, więc przyjechałam na chwilę i… -urwała i wcisnęła mu w ręce torbę. – Proszę.

Był zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek powiedzieć. Ciszę przerwał Wyraźny głos Jima, dobiegający zza drzwi.

– Boss Mac? Halo, Boss Mac? Gdzie pan jest?

– Tutaj! – odkrzyknął Rye odruchowo.

Lisa pobladła. Nic dziwnego, że Rye tak zareagował na jej widok. Przeszkadza mu w pracy, a Boss Mac jest gdzieś w pobliżu. Tyle słyszała o jego gwałtownym usposobieniu, więc rozejrzała się przestraszona.

– Shorty chce wiedzieć, jak głęboko położyć warstwę węgla, a Devil właśnie zgubił podkowę i poza tym Lassiter przysłał mnie, żebym panu powiedział, że dzwonił doktor i mówił, że musi jeszcze zbadać jedną klacz, co ma kolkę i dopiero potem przyjedzie pozszywać tę głupią krowę – mówił Jim, wchodząc do obory

Nagłe przejście z pełnego słońca do mrocznego wnętrza sprawiło, że zaczął mrugać powiekami, wpół oślepiony. – Gdzie do cholery… Aha, tu pan jest. Shorty przysięga, że widział tego gniadego wałacha, co go pan dał Lisie, przywiązanego za oborą. Chce pan, żebym sprawdził?

– Nie – odpowiedział krótko Rye.

– Na pewno? A jeśli Nosy ją zrzucił albo… – trajkotanie Jima urwało się nagle, kiedy zobaczył Lisę stojącą tuż przy Rye'u. – Och, Boże. Ale ja mam niewyparzoną gębę. Bardzo pana przepraszam.

Lisa nie słyszała, czy Rye coś odpowiedział. Stała jak sparaliżowana, wstrząśnięta dokonanym właśnie odkryciem.

– Ty jesteś… – Słowa uwięzły jej w gardle.

– Tak – powiedział twardym głosem.

Wciąż patrzyła na niego osłupiała, usiłując jakoś zebrać roztrzęsione myśli.

– Boss Mac, tak mi przykro – wymamrotał Jim. – Ja przecież nie chciałem panu popsuć zabawy.

Rye stał bez ruchu. Całą uwagę skupił wyłącznie na Lisie, czekając na pojawienie się błysku wyrachowania w jej oczach. Tymczasem jej twarz wyglądała, jakby odpłynęła z niej cała krew.

"Ja przecież nie chciałem popsuć panu zabawy". Nie zauważyła nawet, że kowboj pośpiesznie wyszedł z obory, myślała tylko o tym, co Rye do niej powiedział, kiedy spotkali się po raz pierwszy. "No, mała, ty rzeczywiście jesteś inna. Jeśli zgodzisz się na bransoletkę z brylantami zamiast pierścionka, to możemy spędzić przyjemnie parę chwil". Teraz wreszcie zrozumiała, co znaczyło "inna". Po prostu głupia. Przecież on ostrzegł ją wtedy, że chce od niej tylko jednego, ale go nie zrozumiała. Wzięła marzenia i tęsknoty za rzeczywistość, i stworzyła sobie postać biednego kowboja Rye'a.

"J a przecież nie chciałem popsuć panu zabawy". Słowa Jima odbijały się echem w jej skołatanej głowie. To była zabawa, po prostu żart… wszystko to było żartem. Rye okazał się Bossem Makiem, tym bogatym kobieciarzem, mężczyzną, który nie chciał się ustabilizować i dać swojemu ojcu wnuka. Boss Mac, który miał tyle pieniędzy, że nawet nikomu w rodzinie nie chciało się ich liczyć. Tak jak i jego kobiet. Spojrzała na papierową torbę i wyobraziła sobie, co on by pomyślał o prymitywnym sposobie, w jaki została zrobiona ta koszula. Szwy nie były idealnie równe, nie można było znaleźć dwóch dziurek od guzików dokładnie tej samej wielkości, na koniec wyprasowana została przedpotopowym żelazkiem na duszę z kamienia. Poczuła, że na myśl o guzikach pieką ją policzki. Każdy inny, wycięte z jelenich rogów i z grubsza wypolerowane prymitywną techniką. Popatrzyła na Rye'a z rozpaczą, próbując znaleźć słowa, żeby wytłumaczyć mu, że miała dobre chęci, tylko nie wiedziała, kim on jest i nigdy nie przypuszczała…

Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze i znów zbladła jak ściana.

Nic dziwnego, że Rye nie zaprosił mnie na zabawę.

Przecież on jest właścicielem tego wszystkiego i na pewno nie poprosi, by z nim. poszła na tańce dziewczyna bez pieniędzy, bez formalnego wykształcenia, która ogłady towarzyskiej nabierała wśród prymitywnych plemion. A to ci zabawa. Ze mnie – oczywiście, że ze mnie.

Miała ochotę się roześmiać, ale zapanowała nad sobą, czując, że za chwilę może się rozpłakać. Tak nie można, przecież jest w cywilizowanym kraju, gdzie ludzie ukrywają swoje uczucia. Takich zasad zachowania musi się po prostu nauczyć i to zaraz, w tej jednej chwili. Zdała sobie jednak sprawę, że nie zdoła z uśmiechem pogratulować mu udanego dowcipu.

Odwróciła się i wybiegła na zewnątrz, w oślepiające słoneczne światło. Znalazła swojego konia i wspięła się na niego ze zręcznością kogoś, kto wychował się jeżdżąc na oklep. Nosy ruszył, ale silna ręka złapała za uzdę tuż pod wędzidłem, zmuszając go do pozostania w miejscu.

– Spokojnie, spokojnie – powiedział Rye.

W końcu Nosy parsknął i przestał się szarpać, a Rye, nie wypuszczając wodzy, spojrzał w górę, na Lisę. Miała nienaturalnie bladą twarz i wyglądała jak ktoś, kto został uderzony bez ostrzeżenia i stara się uniknąć następnych ciosów. Wiedział bez pytania, że chciałaby znaleźć się jak najszybciej na łące, tam, gdzie zawsze panuje lato, cisza i spokój. On też tego pragnął, ale teraz było to niemożliwe.

Lisa usiłowała bez powodzenia wyrwać mu wodze z ręki.

– Setki razy próbowałem ci powiedzieć… -odezwał się szorstkim głosem.

Jeszcze raz szarpnęła za wodze, bez żadnego rezultatu. Zdała sobie sprawę, że nie uda jej się odjechać bez zasadniczej rozmowy. Spróbowała jakoś zebrać wszystkie siły.

– Ale nie powiedziałeś – odparła, nie patrząc na niego. – To by popsuło całą zabawę. Teraz już wszystko rozumiem.

– To nie była żadna zabawa. W każdym razie nie po tym, do cholery, kiedy zostaliśmy kochankami.

Widział, że wzdrygnęła się, słysząc to, widzial rumieniec zażenowania na jej twarzy. Wyglądala tak bezradnie i bezbronnie. Niewinnie. Przeklinając pod nosem siebie i cały świat, ściągnął wodze, żeby koń pochylił głowę, a Lisa musiała spojrzeć mu w twarz.

– Nie wiem, dlaczego czuję się tak cholemie winny – warknął. – Miałem ważny powód, żeby ci nie mówić, kim jestem.

– Tak, oczywiście – odrzekła uprzejmie, bezosobowym tonem, patrząc gdzieś w dal ponad jego głową. Ukradkiem pociągnęła za wodze. Nie drgnęły. – Czy mogę już jechać? A może chcesz, żebym zostawiła konia?

Te spokojne słowa dolały tylko oliwy do ognia.

– Dobrze wiesz, dlaczego ci nie powiedziałem, kim jestem, więc nie udawaj naiwnej! – zawołał z gniewem, ściskając wodze w jednej ręce, a zapomnianą papierową torbę w drugiej.

– Tak, dla żartu.

– Tu nie chodzi o żart i ty doskonale o tym wiesz!

Nie powiedziałem ci, kim jestem, bo nie chciałem, żebyś, patrząc na mnie, widziała moje pieniądze.

. Dlaczego, u diabła, miałbym się czuć winny z tego powodu? I zanim odpowiesz, pamiętaj o jednej rzeczy. Wiem, że przyjechałaś do Ameryki szukać męża, który albo mógłby żyć tak jak twoi rodzice, albo miałby tyle pieniędzy, że nie musiałabyś się dostosowywać do zegarów i czterdziestogodzinnego tygodnia pracy.

W miarę jak mówił, Lisa stawała się coraz bardziej zawstydzona i to jeszcze wzmagało jego gniew.

– Nie potrafisz dać sobie rady w nowoczesnym świecie i sama o tym wiesz – powiedział szorstko. – Przyjechałaś polować na bogatego mężczyznę albo antropologa, a skończyłaś, oddając mi się, pomimo tego, że wyglądałem na biednego i ani w ząb nie znam się na jakichś pierwotnych plemionach. Wziąłem to, co mi dałaś, i nigdy niczego ci nie obiecywałem, ani żadnego cholernego małżeństwa, ani trwałego· związku. Więc możesz już przestać zgrywać urażoną niewinność. Równie dobrze jak ja zdawałaś sobie sprawę, że to lato się skończy, a potem pojedziesz sobie gdzieś prosto w ramiona jakiegoś durnia antropologa, którego ci znajdzie Ted Thompson.

Nie zastanawiał się, dlaczego nawet myśl o nieznanym mężczyźnie czekającym na nią rodziła w nim taką złość. Nie zastanawiał się nad niczym – był wściekły, że ten jedyny w swoim rodzaju romans kończy się tak nieuchronnie jak słońce zachodzi wieczorem. Potrzebował Lisy, jej czułości i żaru jej ciała, jak potrzebuje się powietrza. Ale czuł, że i tak ją straci. Wiedział, że tak się stanie, ale nie przypuszczał, że tak szybko to nastąpi i że będzie to takie bolesne. Poczuł, jak Lisa znów próbuje wyszarpnąć lejce.

– Nie – warknął, zaciskając pięść. – Powiedz coś, do cholery! Nie możesz ot, tak sobie odjechać, jakby mnie w ogóle nie było!

Do tej pory myślała tylko o jednym – jak stąd uciec.

Teraz po raz pierwszy spojrzała prosto na niego. W jej oczach Rye zobaczył to, co sam odczuwał – ból, rozżalenie i gorycz. Zbiło go to z tropu. Kiedy zaczęła mówić, zauważył, jak starannie dobiera słowa, jak stara się, by jej głos brzmiał spokojnie, choć widział, że nerwy ma napięte do granic wytrzymałości.

– Nic nie wiem o żadnym antropologu, durniu czy nie durniu – powiedziała. – Rzeczywiście, moi rodzice pragnęli, żebym znalazła tu męża, ale nie dlatego przyjechałam do Stanów. Chciałam przekonać się, kim i czym naprawdę jestem. Zawsze byłam tym białym, obcym przybyszem, znającym inne zwyczaje, inne rzeczy, inne sposoby życia. Pomyślałam, że może moje miejsce jest tutaj, w Ameryce, gdzie mieszkają ludzie O wszystkich kolorach skóry, a tradycje tworzy się na nowo. Pomyliłam się, tutaj też nie pasuję. Jestem… jestem zbyt biedna.

– Ale to nie ma nic wspólnego z nami, z tobą i ze mną – zauważył chłodno.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– W tej chwili czujesz się urażona i rozżalona, ponieważ zakpiłem z ciebie, a ja z kolei jestem wściekły jak diabli na wszystkich, a zwłaszcza na samego siebie. Ale tak naprawdę wszystko między nami jest jak dawniej. Patrzę na ciebie i pragnę cię tak bardzo, że ledwo mogę wytrzymać. Ty patrzysz na mnie i czujesz to samo. To się nie zmieniło.

Spojrzała na niego i zobaczyła znajomą linię ust, błyszczącą szarość oczu i wiedziała, że on ma rację. Nawet teraz, chociaż szarpał ją ból i gniew, wystarczyło, że popatrzyła na niego i już była opętana pożądaniem.

Rye wyczytał to z jej oczu i poczuł, jakby stalowe kleszcze, które przed chwilą ściskały go w środku, powoli zwalniały uchwyt. Koniec lata nadejdzie… ale jeszcze nie dzisiaj. Nie w tej chwili. Znów mógł oddychać. Wypuścił lejce i oparł rękę na jej udzie.

– Z tego wszystkiego jest chociaż jeden pożytek – odezwał się szorstko. – Teraz, kiedy już wiesz, kim jestem, nie ma powodu, żebyś nie przyszła na tańce.

Kiedy tylko wspomniał o tańcach, Lisa przypomniała sobie tę nieszczęsną koszulę ukrytą w torbie, którą wciąż trzymał w ręku. Poczuła nagle, że wytrzyma wszystko, ale za nic nie pozwoli, żeby zobaczył jej zawartość.

– Dziękuję, to bardzo uprzejmie z twojej strony, ale ja nie umiem tańczyć – powiedziała pośpiesznie.

Uśmiechnęła się do niego, modląc się w duchu, żeby zrozumiał, że odmawia nie z powodu urażonej dumy czy gniewu. Zdawała sobie sprawę, że nie będzie pasowała do towarzystwa na rancho. Ale Rye nie był dziś zbyt domyślny. Od strony stodoły słychać było głos Lassitera, nawołujący Bossa Maca. Rye zaklął ze złością.

– Nauczę cię – odparł stanowczo. Potrząsnęła tylko głową.

– Halo! Boss Maci Jest pan tam? – wołał Lassiter. – Telefon do pana! Z Houston…

– Chyba musisz iść – powiedziała, chwytając wodze.

Rye złapał je szybkim ruchem.

– Nie puszczę cię, dopóki nie zgodzisz się przyjść na tańce.

– Boss Mac? Halo! Gdzie pan jest, u diabła?

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – powiedziała z pośpiechem. – Ja naprawdę nie znam się na amerykańskich zwyczajach ani…

– Pieprzę zwyczaje – warknął Rye. – Zapraszam cię na tańce, a nie żeby badać osobliwe zwyczaje tubylców!

– Boss Maci Halo!

– Już idę, do cholery!

Przestraszony koń spróbował uskoczyć. Rye powściągnął go i popatrzył na Lisę.

– Przyjdziesz na tę zabawę – powiedział stanowczo. – Jeżeli nie masz sukienki, to dostaniesz ją ode mnie.

– Nie – zaprotestowała szybko, zbyt dobrze pamiętając jego słowa o diamentowej bransolecie. – Żadnych sukienek, żadnych bransoletek. Mam wszystko, co jest mi potrzebne.

Już chciał się spierać, ale wyraz jej bladej, zdecydowanej twarzy powiedział mu, że to bezcelowe.

– Dobrze – powiedział w końcu podniesionym głosem. – Możesz włożyć te swoje cholerne dżinsy, mnie jest wszystko jedno. Jeżeli nie chcesz tańczyć, to będziemy słuchać muzyki. Nie zdążę przyjechać po ciebie, ale wczesnym popołudniem wyślę Lassitera.

Wahając się i wiedząc, że popełnia błąd, skinęła głową. Nie mogła oprzeć się pokusie zobaczenia go znowu.

Na Rye'a spłynęło wielkie, osłabiające uczucie ulgi.

– Maleńka – powiedział cicho, przesuwając po jej udzie grzbietem dłoni, w której trzymał papierową torbę. – Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej, kim jestem. Ja tylko nie chciałem, żeby… coś się zmieniło.

Znów skinęła głową i delikatnie dotknęła jego dłoni.

Kiedy chciał wziąć ją za rękę, wyrwała mu papierową torbę i jednocześnie pociągnęła za wodze. Zanim się zorientował, Nosy był już poza jego zasięgiem.

– Lisa?

Spojrzała na niego. Twarz miała bardzo bladą, a oczy tak pociemniałe, że całkiem zmieniły dotychczasowy kolor.

– Przecież przyjechałaś specjalnie, żeby mi to dać.

– To było dla kowboja o imieniu Rye. On mieszka tam, na łące. Tutaj jest Boss Mac.

– Rye i Boss Mac to ta sama osoba – powiedział, czując znów zaciskające się kleszcze.

Nic już nie odpowiadając, skierowała konia w stronę gór.

– Liso? – zawołał. – Liso! Co chciałaś mi podarować?

– Nic, czego byś potrzebował…

Stał tak jeszcze przez chwilę, słysząc wciąż echo tych słów. Poczuł, że coś wymknęło mu się z rąk, odeszło od niego. Wmawiał sobie, że to głupstwo – Lisa po prostu jest wstrząśnięta i urażona, dlatego zabrała z po- wrotem ten prezent, cokolwiek to było, ale przecież przyjedzie na tańce. Znów ją zobaczy. Lato jeszcze się nie skończyło.

"Nic, czego byś potrzebowal."

Nagle wydało mu się, że otwarła się jakaś otchłań i stracił coś, czego nie potrafił określić.

– Nic się nie zmieniło – powiedział do siebie gwałtownie. – Ona wciąż mnie pragnie i nie chodzi tu o żadne pieniądze. Nic się nie zmieniło!

Ale i tak w to nie wierzył.