142827.fb2 Gor?czka zmys??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Gor?czka zmys??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

ROZDZIAŁ DRUGI

– Ale zapach! – powiedział Lassiter, podchodząc do gotującej Lisy. – Wie pani, po raz pierwszy nie musimy uczyć kogoś ze studentów, jak się robi porządną kawę na kempingu.

– W Maroku kawa dopiero wtedy uważana jest za dobrą, jeżeli jest tak gęsta, że ledwo da się nalewać – rzekła Lisa.

– Tak? Musi pani któregoś dnia zrobić mi taką.

– W takim razie proszę przynieść dużo skondensowanego mleka. I cukier.

Lassiter rozejrzał się dookoła, podziwiając porządek, jaki zaprowadziła Lisa. Obok paleniska, w zasięgu ręki, leżały poukładane w stos gałązki do rozpalania, grubsze kawałki i kilka większych klocków drewna. Podłoga była świeżo zamieciona zrobioną z gałązek miotłą. Na dużej kłodzie leżały rzędem narzędzia, które przez całe lata używania przez studentów zostały połamane lub porozrzucane po okolicy. Były tam przeróżne rzeczy, od cienkiego szydła po poobijany klin i młot, służące do rozszczepiania dużych kłód. Wielka dwustronna siekiera nosiła ślady niedawnego ostrzenia, chociaż Lassiter nie mógł sobie wyobrazić, jak Lisa była w stanie to zrobić. Ani też zresztą, że w ogóle mogła używać tej siekiery – trzonek był długi na ponad metr, a ona sama miała chyba najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu.

Widok siekiery przypomniał Lassiterowi, że miał sprawdzić zapas drewna na opał. W przeciwieństwie do pozostałych studentów, Lisa gotowała na palenisku, a nie na kuchence turystycznej. Przypuszczał, że nawet nie miała czegoś takiego. Podejrzewał zresztą, że w ogóle nie miała niczego poza ubraniem na sobie i matą do spania, wietrzącą się właśnie na krzaku. Jednak mimo widocznego braku pieniędzy Lisa nigdy nie żałowała jedzenia ani jemu, ani żadnemu innemu kowbojowi pracującemu u McCalla, niezależnie od tego, ilu ich przyszło i jak często się pokazywali. Zawsze proponowała coś do zjedzenia, nieważne, jaka była pora dnia, tak jakby wiedziała, co to znaczy głód i nie chciała, aby ktokolwiek opuścił obozowisko z pustym żołądkiem.

– Jim, może byśmy przyciągnęli tu parę pni – powiedział,. wkładając kapelusz. – Nie zdążymy ich dzisiaj porąbać, ale chociaż będą przygotowane. Gałęzie są bardzo dobre na ognisko, ale porządne gotowanie wymaga porządnego ognia.

– Wcale nie musicie… – zaczęła Lisa.- Ja mogę…

– Te cholerne kłody blokują szlak – przerwał jej Jim. Chwycił ciężką siekierę jedną ręką i ruszył do swojego konia. – Boss Mac zedrze z nas skórę, jeżeli jakiś koń potknie się przez nie i okuleje.

– Pani tylko zrobi nam przysługę, gdy pani je spali – dodał Lassiter stanowczo, wkładając nogę w strzemię.

– Dziękuję – powiedziała Lisa, patrząc kolejno na obu mężczyzn. – Trochę drzewa mi się przyda. – Ale gdy zaczęli już się oddalać, coś sobie nagle przypomniała. – Tylko uważajcie, żeby nie brać niczego z ogrodzonego terenu! – W końcu przecież po to tu była. Miała chronić wszystko, co znajdowało się za ogrodzeniem, przed działalnością ludzką, aby łąka powoli mogła wracać do swego pierwotnego stanu.

– Ma się rozumieć. – Lassiter podniósł rękę uspakajającym gestem.

Nie potrzebowali oddalać się więcej niż kilkadziesiąt metrów, aby znaleźć pnie, których szukali -niezbyt grube sosny, zwalone kiedyś i leżące tak od paru lat. Zaczęli szykować kłody do transportu, a ich głosy słychać było wyraźnie w górskiej ciszy. Lisa gotowała, słuchając ich rozmowy, i uśmiechała się od czasu do czasu, kiedy szczególnie oporny pień wywoływał barwne komentarze. Potem głównym tematem stał się ów tajemniczy Boss Mac i Lisa zauważyła, że mimowolnie wstrzymuje oddech, żeby nie uronić nawet jednego słowa. Wiedziała tylko dwie rzeczy o nieobecnym właścicielu Łąki MqCalla -jedną było to, że jego ojciec usilnie pragnął, by syn ożenił się i miał syna, zaś drugą, że ci ludzie poważali Bossa Maca bardziej niż kogokolwiek, z wyjątkiem Boga.

– I wtedy on powiedział tej rudej, że jak chce, żeby ją ktoś podwiózł, to powinna wyjść na drogę i złapać okazję. – Lassiter roześmiał się i mówił dalej: – Była tak wściekła, że na chwilę ją zatkało. Pewnie myślała, że kilka nocy z szefem zaprowadzi ją do ołtarza. – Przez chwilę słychać było tylko stuk siekier odrąbujących gałęzie. – W końcu rudej wróciła mowa. Rany! W życiu nie słyszałem takiego słownictwa.

– Widziałeś tę, co się teraz na niego zasadziła? – spytał Jim.

Stęknął z wysiłku, wbijając ciężką siekierę w kłodę i robiąc nacięcie, które przytrzyma linę, kiedy będą ciągnęli pień do obozu. Lassiter umocował linę, a następnie wskoczył na siodło i okręcił ją kilka razy wokół łęku. Lekko trącił konia piętami i ten ruszył powoli w stronę chatki.

– No jak, widziałeś ją? – powtórzył Jim, również dosiadając konia i zastanawiając się, jak też wygląda ostatnia kandydatka do łóżka szefa.

– Jasne. – Lassiter zagwizdał na mak podziwu. – Wielkie czarne oczy jak u sarny. Czarne włosy do bioder, a te biodra pełne i miękkie. O Jezu! Mówię ci, Jim, nie mam faceta, który nie chciałby się wspiąć na to siodło.

– Diabła tam, nie znasz – burknął Jim. – A co z Bossem Macem?

– Och, nie mówię o tym, żeby się z taką żenić – odparł Lassiter. – Tatuś ci tego nie wytłumaczył?

Trzeba być głupim, żeby żenić się z koniem tylko dlatego, że przyjemnie jest pojeździć tam i z powrotem. Spójrz na mnie.

– Właśnie patrzę i myślę, że większość kobiet wolałaby raczej konia.

Lisa nie mogła powstrzymać śmiechu, a oni zdali sobie sprawę, że tę rozmowę było świetnie słychać w obozie. Kiedy pojawili się z powrotem, mieli wyraźnie zakłopotane miny.

– Przepraszamy, panno Liso – mruknął Jim. – Nie mówilibyśmy takich rzeczy, gdybyśmy wiedzieli, że pani słucha.

– Nic się nie stało – powiedziała pośpiesznie. – Naprawdę. W Afryce często siadywaliśmy wokół ogniska i rozmawialiśmy o Ibrahimie, jego czterech żonach i ośmiu nałożnicach. I nikt nie czuł się zawstydzony.

– Cztery żony? – spytał Jim.

– Osiem nałożnic? – nie dowierzał Lassiter.

– Czyli razem dwanaście – dodała Lisa, śmiejąc się.

– Rany! Tam muszą być fest chłopy, prawda? – powiedział Lassiter tonem pełnym podziwu.

– Głupi – mruknął Jim. – Po prostu głupi.

– Bogaci – wyjaśniła Lisa wesoło. – Wy Wypasacie bydło, Ibrahim owce, ale tak naprawdę wszędzie jest tak samo. Zawsze silny, głupi, bogaty mężczyzna może mieć tyle pięknych i głupich kobiet, ile będzie mógł ich sobie kupić.

Lassiter odrzucił głowę do tyłu i śmiał się na całe gardło.

– Ale niech pani nie myśli, że szef jest głupi. O, nie!

– To święta prawda – dodał Jim z przekonaniem.

– Boss Mac wcale nie bierze się za te wszystkie dziewczyny, które za nim łaźą. Założę się, że nie będzie nic robił z tą, która czeka na niego na rancho, tylko da jej kopniaka w ten wynajmowany za dużą forsę tyłek. Przepraszam panią – dodał, oblewając się rumieńcem. – Zapomniałem się. Ale to prawda, Boss Mac to dobry człowiek i byłby szczęśliwy, gdyby jego tata przestał podsyłać mu te używane klaczki.

– Nie byłbym taki pewien, jeżeli chodzi o tę ostatnią – wtrącił Lassiter z trochę lubieżnym uśmiechem. – Wcale nie będę zdziwiony, jeśli ją sobie zatrzyma. Jeżeli nie z innego powodu, to chociażby dlatego, że potrzebuje jakiejś panny na tańce, w przeciwnym razie wszystkie dziewuchy w promieniu trzystu kilometrów zlecą się do niego jak muchy do świeżego… ee, miodu.

– Tańce są dopiero za sześć tygodni – zaprotestował Jim. – Szef nigdy nie pozwalał kobietom zostawać tu tak długo.

– Nigdy nie miał tu takiej kobiety – powiedział Lassiter stanowczo. – Jak się na nią patrzy, to dżinsy nagle stają się za ciasne. Wiem, co mówię.

. Lisa zaczerwieniła się i o mało nie upuściła patelni.

Nie mogła przestać myśleć o tym, jakie to może być uczucie, kiedy się jest obiektem pożądania. Ale przypomniała sobie opis tej kobiety. "Wielkie, czarne oczy jak u sarny. Czarne włosy do bioder, a te biodra pełne i miękkie". Jezu!

Z posępną miną przewracała bekon na patelni, zdając sobie sprawę, że taka blada, chuda, niedoświadczona blondynka może rozpalić co najwyżej ognisko, żeby ugotować obiad.

Devil rozdymał czarne nozdrza, parskał i szarpał wędzidło, czując wiatr spływający. z wysokich gór. Na łąkę prowadziły dwa szlaki. Jeden był starą, zniszcźoną drogą, zbudowaną przed ponad stu laty dla wozów pierwszych osadników. Teraz służyła do przepędzania bydła na letni wypas na łące. Rye wyczytał 'ze śladów podków, że ostatnio jego ludzie jeździli nią zadziwiająco często. Dwa świeże ślady powiedziały mu, że wielki kasztan Lassitera i mniejszy koń Jima właśnie zjechały z łąki, kierując się na wschód, zapewne żeby sprawdzić, jak daleko odeszło bydło.

Druga droga była właściwie ścieżką – urwistą, wąską i prawie niewidoczną. Rye natrafił na nią przypadkiem przed sześciu laty i od tej pory używał jej, kiedy za bardzo spieszyło mu się, żeby jechać okrężną drogą. Większość koni miałaby na niej kłopoty, ale Devil pokonyWał ją z pewnością zwierzęcia urodzonego i wychowanego w górach.

Po wielu niebezpiecznych wyboistych zakrętach droga Wychodziła na pochyłą skarpę i osikowy zagajnik. Zaraz za laskiem, na samym brzegu odosobnionej łąki znajdował się zniszczony szałas. Rye usłyszał ochrypły głos sójki i serię dziwnych dźwięków, przypo minających odgłos rąbania drzewa. Przez chwilę nasłuchiwał, ale odgłosy wydawały mu się zbyt słabe, rzadkie i nierówne, jak na rytmiczne uderzenia przy rąbaniu.

Objechał chatkę i to, co zobaczył nagle w odległości paru metrów, sprawiło, że wstrzymał konia i przyglądał się ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Te dziwne dźwięki były istotnie odgłosami rąbania, ale drwalem, zwróconym do niego tyłem, był kilkunastoletni chłopiec o włosach koloru lnu, niewiele wyższy niż sama siekiera. Mimo że wysoko stawał na palcach i bardzo się natężał, brakowało mu wzrostu i siły, by chwycić ciężką siekierę we właściwy sposób.

Ale tak czy owak, jego praca przynosiła pewne skutki. Z jednej strony pniaka do rąbania leżała niewielka sterta porąbanego drewna. Jednak stos nie tkniętych kłód po drugiej stronie był w dalszym ciągu nieporównywalnie wielki.

Nagle chłopak usłyszał niespokojne parsknięcie Devila, odwrócił głowę… i Rye poczuł się, jakby dostał kopniaka. "Chłopak" był młodą kobietą o pełnych piersiach i ciele smukłym, gibkim, które sprawia, że krew w żyłach mężczyzny staje się gorąca i gęsta. To, co wydawało się być chłopięcą czupryną, było platynowego koloru ciężkimi warkoczami, upiętymi wysoko na głowie. Nieznajoma przyglądała mu się ametystowego koloru oczami z ciekawością, spokojem i niewinnością, która przywodziła na myśl spojrzenie syjamskiego kota.

Nagle miejsce podniecenia zajęła wściekłość. Niewinność? Jak jasna cholera! Ona jest po prostu jeszcze jedną chciwą samiczką czyhającą na jego pieniądze i na dodatek ma czelność robić to właśnie tutaj. Podjechał jeszcze bliżej. Dziewczyna wcale nie wyglądała na przestraszoną. Ściągnął wodze i patrzył na nią, jakby chciał się upewnić, czy rzeczywiście ta szczupła, delikatna, niemal nieziemska piękność, która stała, obserwując go niezgłębionymi oczami i głaszcząc bezwiednie ręką kark niespokojnego konia, mogła chytrze polować na bogatego męża.

Lisa zauważyła, że przybysz szacuje ją wzrokiem i przez jej ciało. przeszła nagle łagodna, powolna fala uniesienia, która zrodziła się gdzieś w jej wnętrzu i dotarła aż do samej duszy. Targały nią przeróżne uczucia: szalone ożywienie pomieszane ze strachem, poczucie oderwania od rzeczywistości i jednocześnie myśl, że jeszcze nigdy nie czuła mocniej, że żyje. A przede wszystkim wiedziała z narastającą z każdą sekundą pewnością, stojąc tak bez ruchu i przyglądając się temu obcemu, który nadjechał niespodziewanie i nie mówiąc słowa przewrócił całe jej życie do góry nogami, że urodziła się po to, by należeć do tego mężczyzny.

Patrzyła na niego i nie czuła żadnego wahania, żadnej potrzeby ucieczki czy wątpliwości. Przebywała już w tak wielu różnych miejscach i wśród tak różnych kultur, na krawędzi życia i śmierci, że nie mogła uchylać się przed czymś nowym, dziwnym czy całkowicie nieoczekiwanym. Nie potrafiła odwrócić wzroku od nieznajomego. W ciszy jakby naładowanej elektrycznością patrzyła na jego zakurzone buty, silne nogi, wąskie biodra, ramiona tak szerokie, że mogłyby przesłonić słońce, silną szczękę z cieniem zarostu i zadziwiająco wrażliwe usta. I oczy koloru deszczu. Była zbyt zaskoczona, by ukryć oczarowanie, i zbyt niewinna, by zrozumieć prądy zmysłowości i pożądania, które wstrząsały jej ciałem, powodując przypływ podniecenia.

Rye ujrzał jej reakcję w postaci delikatnego rumieńca i poczuł w odpowiedzi gorące pożądanie. Z niechęcią musiał przyznać, że gust ojca zmienił się nadspodziewanie. Ta kandydatka nie miała nic wspólnego z pełną, przekwitającą różą. Była w niej jakaś wewnętrzna elegancja, która przywodziła mu na myśl przejrzysty wdzięk płomienia świecy. Czuło się też w niej jakąś migotliwą, choć niemal ukrytą zmysłowość, która sprawiała, że jego ciało stężało w oczekiwaniu.

– No mała, ty rzeczywiście jesteś inna – odezwał się w końcu. – Jeśli zamiast pierścionka zgodzisz się na bransoletkę z brylantami, to możemy spędzić przyjemnie parę chwil.

Lisa słyszała te słowa jakby z oddali. Zamrugała powiekami, wzięła głęboki wdech i opanowała się, by stawić czoło rzeczywistości i temu nieznajomemu o szorstkim głosie.

– Przepraszam bardzo – powiedziała powoli – ale ja nie rozumiem.

– No pewnie, nie rozumiesz – odparł, ignorując skok tętna, kiedy usłyszał matową miękkość jej głosu. – Nie mam nic przeciwko temu, by płacić za to, czego chcę, a ty nie masz nic przeciwko przyjmowaniu zapłaty. Jak długo będziemy się tego trzymać, tak długo wszystko pójdzie dobrze. Do diabła – dodał widząc, że jej oddech przyśpieszył się nagle. – Pójdzie lepiej niż dobrze. W naszym ogniu spali się ta cała cholerna góra.

Lisa nawet nie słyszała ostatnich słów. W jej głowic wciąż brzmiały słowa opisujące ją jako dziewczynę, która "nie ma nic przeciwko przyjmowaniu zapłaty". Wiedziała oczywiście o istnieniu prostytutek, ale wzięcie jej za jedną z nich przez mężczyznę, który na chwilę przesłonił cały jej świat, wprawiło ją w furię. Zdała sobie sprawę, że się pomyliła, że on nie poczuł nic. głębokiego, nie miał w sobie takiej gotowości do bycia z nią, jak ona w stosunku do niego. Widział tylko towar, na który miał ochotę i zamierzał go nabyć.

Ametystowe oczy natychmiast zmieniły wyraz i zmierzyły go uważnie. zauważyły, że kołnierzyk i mankiety koszuli były wystrzępione i brakowało guzika w miejscu, gdzie materiał napinał się na piersi. Dżinsy miał wypłowiałe i wytarte, aż prawie przezroczyste, zaś buty podrapane i ze schodzonymi obcasami. To miał być ten bogacz, który chciał kupić sobie jej ciało? Nagle zrobiła coś, co nie zdarzyło jej się od chwili, gdy miała osiem lat – straciła panowanie nad sobą.

– Z kogo chcesz zrobić durnia? – spytała głosem, w którym nie było ani śladu miękkości. – Nie mógłbyś sobie pozwolić nawet na szpilkę do krawata ze zwykłym szkiełkiem, a co tu mówić o bransoletce z brylantami.

Na twarzy mężczyzny pojawiło się takie zaskoczenie, że poczuła nagle wstyd. Uzmysłowiła sobie, że on miał prawo przypuszczać, iż będzie raczej ucieszona tą propozycją, zważywszy na sposób, w jaki na niego patrzyła. Zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech i przypomniała sobie to, co było zasadą znaną na całym świecie, niezależnie od kultury – mężczyźni, a zwłaszcza biedni mężczyźni, mają wybujałe poczucie dumy oraz bywają szorstcy, kiedy burczy im w żołądku..

– Jeżeli jesteś wygłodniały, to tutaj jest chleb i bekon – powiedziała spokojnym już głosem, automatycznie proponując mu wszystko, co miała do jedzenia. – I ciastka – dorzuciła.

– Faktycznie jestem wygłodniały – odparł Rye, którego zaczęła trochę bawić ta sytuacja. – Uzgodnijmy tylko cenę.

– Ale to jest za darmo! -zawołała wstrząśnięta tym, że chciał zapłacić za taki prosty posiłek.

– Tak wszystkie mówią, a potem każda domaga się pierścionka.

Zbyt późno Lisa zdała sobie sprawę, że słowo "wygłodniały" może mieć też trochę inne znaczenie. Ponownie zapłonął w niej gniew. Zazwyczaj raczej śmiała się niż złościła, gdy coś źle się układało, ale pod wpływem gorąca rozchodzącego się po żyłach straciła poczucie humoru. Uśmiech tego mężczyzny – krzywy, ironiczny, przerażająco zmysłowy uśmieszek przyprawiał ją o furię.

– Czy zachowujesz się tak ordynarnie w stosunku do wszystkich? – spytała, wyraźnie podkreślając każd~ słowo.

– Tylko wobec panienek, które o to się proszą, czatując w moich ulubionych miejscach.

– Ja tutaj pracuję. A ty co robisz na tej łące oprócz tego, że marnujesz czas należący do Bossa Maca?

– Bossa Maca? – Jeszcze raz Rye nie potrafił ukryć zdziwienia.

– Tak, Bossa Maca. Tego, który płaci ci za wypasanie bydła. Chyba znasz to nazwisko?

Z niedowierzaniem zdał sobie sprawę, że dziewczyna przysłana, żeby zastawić na niego sidła, nie wie nawet, jak on wygląda. Już otwierał usta, by oświecić ją co do swej prawdziwej tożsamości, ale ujrzał śmieszność całej sytuacji. Postanowił nauczyć tę amatorkę zasad gry, w której zdecydowała się wziąć udział.

– Poddaję się – mruknął, uśmiechnął się i podniósł ręce do góry, jakby dziewczyna wycelowała w niego z rewolweru. – Tylko nie donieś na mnie do Bossa Maca. Dobrze go znasz? – spytał z niewinną miną.

Ta nagła zmiana zachowania zdezorientowała Lisę.

– Nigdy go nie spotkałam -przyznała. -Jestem tu tylko od początku lata, żeby pilnować doświadczenia profesora Thompsona – dodała, wskazując ręką na przecinający łąkę drewniany płot.

Rye miał wątpliwości, czy tylko o to chodziło, ale nic nie powiedział.

– No cóż, powinnaś na niego uważać – powiedział ostrzegawczym tonem. – Boss Mac to pies na kobiety.

– Mnie nie zaczepiał – odparła, z wdziękiem wzruszając ramionami. – Ani żaden z jego ludzi. Wszyscy zawsze byli dla mnie bardzo grzeczni. Z jednym niestety, wyjątkiem – dodała chłodno, patrząc prosto na niego.

– Wybacz mi – powiedział i uniósł kapelusz przepraszającym gestem. – Już więcej tak się nie zachowam. Znam Bossa Maca zbyt dobrze, żeby narażać się na jego gniew. Czy ta propozycja zjedzenia czegoś jest wciąż aktualna?

Przez chwilę stała tylko, patrząc na jego potężne ciało i odczuwając dziwne drżenie. Myśl o nim: głodnym, potrzebującym czegoś, co ona może mu dać, sprawiła, że poczuła się słabo.

– Oczywiście – odpowiedziała cicho, bojąc się, czy nie pomyśli, że mogłaby odmówić głodnemu jedzenia. – Przepraszam, że byłam nieuprzejma. Nazywam się Lisa Johansen.

Rye zawahał się. Nie chciał, żeby ta gra już się skończyła, wymienił więc tylko skróconą formę swojego drugiego imienia.

– Rye.

– Rye… – wyszeptała Lisa.

Zastanawiała się, czy to jest jego imię, czy nazwisko.

Wahała się, ale nie zapytała. Wśród prymitywnych plemion imiona były czasem tabu, często świętością, ale zawsze rzeczą bardzo osobistą. Jeszcze raz powtórzyła jego imię – cicho, z przyjemnością, po prostu dlatego, że należało do niego, a teraz dla niej je wypowiedział.

– Rye… Jedzenie będzie gotowe za parę minut. Jeśli chcesz się umyć, to tam pod ścianą domu grzeje się na słońcu garnek z wodą.

Rye przyglądał się dziewczynie, poszukując jakiejś oznaki wskazującej, że ta mała wie, kim on jest naprawdę. I nie dostrzegł absolutnie niczego, co pozwalało przypuszczać, że rozpoznała Edwarda Ryana McCalla III, nazywanego przez nieżyjącą matkę Ryanem, Rye'em przez przyjaciół, Eddym przez ojca i Bossem Makiem przez swoich pracowników; Patrzył na miękkie ruchy jej bioder, kiedy szła w kierunku ogniska, i nie wiedział, czy się złościć, czy śmiać z tego, że ona wie tak mało o swej potencjalnej zdobyczy, że nawet nie rozpoznała jego przydomka.

– Maleńka, jeszcze musisz się dużo uczyć – mruknął pod nosem. – A ja z przyjemnością dam ci kilka lekcji.