142827.fb2
Przyglądając się spokojnym, oszczędnym ruchom krzątającej się przy ognisku Lisy, Rye doszedł do wniosku, że ta ostatnia kandydatka ojca jest inna nie tylko z powodu swej niezwykłej, delikatnej urody. Zaskakujące było w niej to, że nie obawiała się ciężkiej pracy. Nie tylko chciała uporać się z wielką kłodą, używając siekiery, która była stara, tępa i przede wszystkim za ciężka dla niej, ale także znalazła czas, żeby uporządkować rupieciarnię, tworzącą się wokół chaty przez całe lata. Aluminiowe puszki, plastykowe pojemniki, szklane butelki, a także inne odpadki były ustawione w równych rzędach pod ścianą.
– Następnym razem przyniosę stary worek i wyniosę stąd te śmieci – zaproponował.
Lisa spojrzała na niego znad patelni umieszczonej na krzywym, poczerniałym ruszcie, podpartym kamieniami, które przyniosła ze strumyka.
– śmieci?
– Te butelki i puszki – wyjaśnił.
– Aha. – Zdziwiła się, gdyż tam, skąd przybyła, wszystkie te rzeczy. byłyby bardzo użyteczne. Potłuczone szkło można oszlifować, by zrobić z niego ozdoby, a jego ostre krawędzie mogły służyć do cięcia włókien czy skóry. Ona sama nieraz używała tej techniki, kiedy żyli wśród plemion zbyt biednych lub żyjących w miejscach oddalonych od ośrodków cywilizacji, by mogły kupić sobie prawdziwe noże. A na przykład plastykowe miękkie butle mogą być użyte do przechowywania wody, nasion, mąki czy soli albo, jak na wybrzeżach afrykańskich jezior, jako pływaki do sieci na ryby.
– Bardzo dziękuję – powiedziała ostrożnie. – Wolałabym zatrzymać je na razie, jeśli można. A co do worka, to gdybyś mógł mi go przywieźć, to bardzo by mi się przydał. Mogłabym wtedy moczyć pranie w strumieniu bez obawy, że coś mi ucieknie. Jego prąd jest okropnie szybki.
Rye patrzył na nią, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał na temat tej zbieraniny śmieci i prania w strumieniu. Pamiętał, że inni studenci jeździli raz na tydzień do miasta na zakupy i do pralni, a ekwipunku mieli tyle, że jego dwa najsilniejsze konie niemal uginały się pod tym ciężarem. Natomiast wyglądało na to, że Lisa nie przywiozła ze sobą nic oprócz patelni i wiadra. Jej ubranie było czyste, ale bardzo sfatygowane. Na dżinsach i koszuli miała łaty, przyszyte niewiarygodnie drobnym, misternym ściegiem. Najpierw przypuszczał, że to może teraz taka moda, żeby nowe rzeczy miały specjalnie znoszony wygląd. Teraz zaczynał w to wątpić. Może ona lubi chodzić w starych, wygodnych ubraniach, tak jak zresztą i on.
A może po prostu tylko takie miała.
Lisa nie zauważyła, że przybysz przygląda się jej ubraniu z takim zastanowieniem. Była zajęta odcinaniem jeszcze jednego plastra bekonu z kawałka przywiezionego przez Lassitera. Używała do tego złamanego scyzoryka, który znalazła w chwastach na podwórku przed domem. Niestety, osełki nie udało się jej znaleźć. Usunęła rdzę, ale i tak ostrze nie nadawało się nawet do krojenia masła.
Mruknąwszy jakieś słowo w obcym języku, odłożyła na bok ten beznadziejnie tępy nóż i podeszła do ściany chaty. Wybrała ostry odłamek szkła, wróciła do ogniska i zaczęła kroić bekon lekkimi, szybkimi pociągnięciami, trzymając szkło między kciukiem i palcem wskazującym·
– Zginął ci nóż? – spytał Rye, nie starając się nawet ukryć zdumienia.
– Nie. Tyle że ten, który tu znalazłam, był mocno zardzewiały – powiedziała, kładąc plaster bekonu na żeliwnej patelni.
– Aha. Jadę jutro do miasta. Czy mam ci przywieźć nowy?
Lisa spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– To bardzo miło z twojej strony, ale znalazłam tu dosyć szkła, żeby wystarczyło na kilka lat.
– Szkła? – powtórzył.
– Tak – powiedziała. – No i jest tu pełno poroży jeleni, więc można zrobić ostrza.
– Poroży jeleni?
Spostrzegła wyraz jego twarzy i roześmiała się cicho, gdy uzmysłowiła sobie, jak to musiało zabrzmieć.
– Używa się szpica rogu, żeby zaostrzyć brzegi, kiedy krawędź się stępi – wyjaśniła. – Szkło nie łamie się w prostą linię, tylko raczej tworzy wiele malutkich krzywizn. Trzeba więc przyłożyć czubek rogu do brzegu i przycisnąć, a wtedy odpadną maleńkie odpryski. I tak szlifuje się ostrze. Taki nóż jest dość nierówny, ale straszliwie ostry. Przez chwilę.
Nastała krótka cisza, podczas której Rye próbował zrozumieć to, co właśnie usłyszał, i jakoś pogodzić z jej zwodniczą, delikatną urodą.
– Czy jesteś jedną z tych zwariowanych studentek antropologii, które próbują żyć jak w epoce kamienia łupanego? – zapytał w końcu.
Cichy śmiech i rozbawione ametystowe oczy sprawiły, że po jego ciele przeszły ciarki.
– Ciepło – przyznała, wciąż się uśmiechając. – Moi rodzice są antropologami i badają codzienne życie ludów prymitywnych. Myśliwych, zbieraczy, nomadów – nazwij ich jak chcesz. Mama zbierała nasiona i rośliny w każdym miejscu, gdziekolwiek byliśmy, i wysyłała je do uniwersyteckiego banku nasion. Naukowcy, którzy pracują nad wyhodowaniem wysoko wydajnych i odpornych na choroby _odmian zbóż dla trzeciego świata, będą używali ich do swoich eksperymentów. Dlatego właśnie jestem tutaj.
– Jesteś odporna na choroby i wysoko wydajna? – zażartował z kamienną twarzą.
W nagrodę usłyszał śmiech tak wdzięczny, że znów serce zabiło mu mocniej.
– Nie, ale jestem doświadczonym zbieraczem nasion, przyzwyczajonym do życia pod gołym niebem.
– Inaczej mówiąc, w sam raz nadajesz się do pracy na Łące McCalla?
Przytaknęła i potoczyła wzrokiem wokoło, po czystej, spokojnej łące i osikach drżących na tle głębokiego błękitu nieba.
– Spośród wszystkich miejsc na świecie, jakie widziałam, to jest najpiękniejsze – powiedziała cicho, zamykając na chwilę oczy, jak pod wpływem zmysłowej pieszczoty. – Świeże, czyste, doskonałe – wyszeptała. – Czy masz pojęcie, jak rzadko spotyka się coś takiego?
Przez długą chwilę Rye patrzył, jak Lisa chłonie wszystkimi zmysłami słońce, zapach trawy i wiatr. Narastała w nim pewność, że tym razem się pomylił. Ona była właśnie taka jak łąka – świeża, czysta, doskonała i bardzo, bardzo wyjątkowa. Każda z poznanych przez niego kobiet była przerażona brakiem wszelkich wygód na rancho, gołymi drewnianymi deskami podłogi, stalowymi sztućcami i staroświecką kuchnią oraz tym, że Rye niedwuznacznie dawał do zrozumienia, iż zajmowanie się jego domem będzie należało raczej do żony niż do służących. To samo dotyczyło stajni. Jeżeli ktoś chce pojeździć konno, może równie dobrze, do cholery, sprzątać boksy, czyścić siodła i uprząż i w ogóle zasłużyć na to, żeby móc dosiąść konia.
Każda z tamtych kobiet kazała mu iść do diabła, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, że jemu właśnie o to chodziło. Nie sądził, że Lisa też by tak postąpiła. Nie musiała obawiać się o swoje paznokcie, miała je krótko obcięte i równie czyste, jak kosmyki platynowoblond włosów, zwisających wokół lekko zaróżowionej twarzy. Wciąż miał przed oczami jej sylwetkę, wyciągającą się na czubkach palców w daremnym wysiłku, by jak najmocniej uderzyć siekierą i odrąbać porządny kawał drewna. Dużo czasu spędziła przy tej pracy, gdyż miała czerwone ślady na dłoniach. Widział je wyraźnie, kiedy nakładała mu na talerz parujący, pachnący ziołami chleb i chrupiący bekon.
– Po obiedzie narąbię ci drzewa – odezwał się nagle.
Myśl, że ona może nie mieć na czym ugotować sobie jedzenia, nie dawała mu spokoju.
Ręce Lisy, nakładające właśnie bekon na poobijany cynowy talerz, zatrzymały się na chwilę. Widocznie Rye wciąż uważał, że musi jakoś zapłacić za to jedzenie. Im dłużej przyglądała się jego ubraniu, tym bardziej wątpiła, że mógłby sobie na to pozwolić. I wcale zresztą tego nie chciała. Ale zdawała sobie sprawę, jak dumny potrafi być ubogi mężczyzna.
– Dziękuję – powiedziała cicho. – Nie najlepiej radzę sobie z siekierą. Tam, gdzie mieszkaliśmy, nie było takich dużych kawałków drewna, żeby trzeba było je rąbać przed włożeniem do ognia.
Rye ugryzł kawałek chleba i aż przymknął oczy w zachwycie. Chleb był miękki, parujący, o egzotycznym aromacie – niczego takiego w swoim życiu nie próbował. Jedzenie zawsze smakowało mu lepiej w tym czystym, górskim powietrzu, ale to było coś wyjątkowego.
– To najlepszy chleb, jaki kiedykolwiek jadłem. Co do niego dodałaś?
– Tutaj przy strumieniu rośnie pewien gatunek dzikiej cebuli – powiedziała Lisa, siadając ze skrzyżowanymi nogami na ziemi. – Znalazłam też roślinę o rzadkim zapachu, podobnym do sago, i inną, coś w rodzaju pietruszki. Widziałam, jak skubały je jelenie, więc nie mogły być trujące. Dodałam po trochu wszystkiego. Chleb jest niezbędny do życia, ale dopiero przyprawy nadają smak jedzeniu.
– Może lepiej uważaj z tymi ziołami.
– Ależ ja nie wchodzę na ogrodzony teren.
– Nie to miałem na myśli. Niektóre rośliny mogłyby ci zaszkodzić.
– Ale wtedy jelenie by ich nie jadły – odpowiedziała rozsądnie. – Nie bój się, zanim tu przyjechałam, spędziłam trochę czasu w bibliotece na uniwersytecie. Wiem dokładnie, jak wyglądają tutejsze rośliny, które mogą mieć działanie narkotyczne lub psychotropowe.
– Psychotropowe? Narkotyczne?
– Aha – skinęła głową, przełykając kęs bekonu.
– Na przykład mogą wywołać halucynacje, delirium czy nawet całkowite zatrzymanie oddechu. Nie dalej niż dziesięć metrów stąd rosną zioła, które mogą łagodzić objawy astmy, spowodować napad szału lub nawet śmierć, wszystko zależy od dawki. To bieluń. Można go znaleźć pod każdą szerokością geograficzną. Rozpoznałam go od razu.
Rye popatrzył nagle na chleb, którym tak się do tej pory zajadał…
– Nie musisz się obawiać – uspokoiła go szybko. – Nie dotykałabym nawet tamtej rośliny. Ma zbyt mocne działanie. Ja używam ziół jedynie jako przypraw i do łagodzenia takich dolegliwości jak ból głowy czy żołądka.
– I na to wszystko są gdzieś tutaj odpowiednie środki? – spytał, przyglądając się łące i lasowi, jakby pierwszy raz je widział.
– Prawie wszystkie dzisiejsze lekarstwa są sporządzone ze składriików, które znała medycyna ludowa. Poza wysoko rozwiniętymi krajami, ludzie wciąż muszą polegać na zielarzach i domowych sposobach. Zresztą to bardzo dobrze pomaga na drobne niedomagania i nie kosztuje prawie nic w porównaniu z lekarstwami produkowanymi w bogatych krajach. Oczywiście, kiedy tylko jest okazja, wszystkie plemiona, choćby nie wiem jak prymitywne, szczepią dzieci przeciwko chorobom zakaźnym, a całe rodziny przemierzają setki kilometrów po bezdrożach, żeby zawieźć ciężko chorego czy rannego człowieka do szpitala.
Rye delektował się delikatnie pachnącym chlebem, zadawał następne pytania i słuchał opowiadań Lisy o egzotycznych kulturach i przeróżnych osiągnięciach prymitywnych plemion w leczeniu chorób, hodowli zwierząt czy astronomii. Jeszcze zanim skończył jeść, zaczął mieć wątpliwości, czy słowo "prymitywne" jest odpowiednim określeniem. Ona wzrastała wśród ludzi, których nie można by nazwać inaczej niż dzikimi, prymitywnymi, z epoki kamiennej, ale jednak było w niej jakieś wyrafinowanie, które nie miało nic wspólnego z wytwornymi strojami, dobrymi szkołami czy innymi znamionami nowoczesnej cywilizacji. Lisa akceptowała różnorodność natury ludzkiej z tolerancją, poczuciem humoru, zrozumieniem i inteligencją.
Im dłużej jej się przyglądał, tym bardziej upewniał się, że łaty na jej spodniach nie są modnymi ozdobami, tylko koniecznością. A gromadzenie pustych opakowań nie wynikało z ekscentrycznego zachowania się czy ulegania ekologicznym trendom – rzeczywiście znajdowała zastosowanie dla wszystkiego. Siedziała z takim wdziękiem na ziemi nie dlatego, że uprawiała yogę lub gimnastykę, ale po prostu dlatego, że tam, gdzie się wychowała, nie było krzeseł..
– Zdumiewające – szepnął do siebie.
– Też tak sądzę – powiedziała Lisa, krzywiąc się. – Ja sama nigdy nie miałam zamiaru tego próbować.
Smród sfermentowanego mleka klaczy jest nie do opisania. Przypuszczam, że kiedy zamieszkaliśmy wśród Beduinów, byłam już na tyle duża, by mieć ugruntowane poczucie smaku..
Rye zdał sobie sprawę, że usłyszała, co powiedzial i pomyślała, że to komentarz do opisywanego właśnie upodobania, jakie Beduini żywią do sfermentowanego kobylego mleka, a nie do jego własnego odkrycia, jak ona sama diametralnie różni się od wszystkich innych kobiet.
– Ja tam wolę whisky – powiedział, nie chcąc sobie nawet wyobrażać, jak coś takiego musi smakować. – A ja górskie powietrze i wodę ze strumienia.
Wiedział, że powiedziała to szczerze. On sam, mieszkający długo w gorącym, suchym klimacie Teksasu, rozumiał jej zachwyt tutejszą roślinnością i zimną, słodką wodą.
– Czas zapracować na to jedzenie – powiedział, wstając.
– Nie musisz tego robić.
– A jeżeli powiem, że lubię rąbać drzewo?
– A jeżeli powiem, że wcale ci nie wierzę?
– Wiesz, taka praca naprawdę przynosi satysfakcję, bo od razu widać, ile zostało zrobione. Bije na głowę przekładanie papierów czy przesiadywanie na konferencjach i naradach.
– Jeżeli o to chodzi, muszę ci uwierzyć na słowo – powiedziała, patrząc na niego z zaciekawieniem.
Poniewczasie zdał sobie sprawę, że taki prosty kowboj nie powinien nic wiedzieć o papierach czy konferencjach. Pochylił głowę i zaczął sprawdzać ostrze siekiery. Był prawie pewien, że Lisa nie ma najmniejszego pojęcia, kim on jest – chyba że jest najwyższej klasy aktorką. Wiedział jedno: kimkolwiek jest, nie może domyślić się, że jest tak bogaty. Nie chciał, żeby te oczy pełne bezinteresownego podziwu, rozbłysły kiedyś wyrachowaniem.
– Ta siekiera wygląda, jakby łupano nią kamienie – mruknął.
Podszedł do miejsca, gdzie stał przywiązany Devil, i zaczął czegoś szukać w jukach, które zawsze miał przytroczone do siodła. Po chwili wrócił z osełką i zabrał się do ostrzenia siekiery. Patrzyła z podziwem na jego długie, mocne palce i wprawę, z jaką pracował nad przywróceniem ostrza do stanu używalności. Nagle podniósł oczy i zobaczył jej badawczy wzrok. Pomyślał, jakie by to było uczucie, gdyby zamiast zimnej stali dotykał jej jedwabiście gładkiego ciała i co ona wtedy by zrobiła. Zaraz krew w żyłach zaczęła mu krążyć szybciej. Wrócił do pracy, nie chcąc, by odgadła jego myśli.
– Teraz lepiej – powiedział w końcu, dotykając ostrza czubkiem palca. – Ale trzeba jeszcze dużo pracy, żeby móc się tym ogolić.
Podszedł do jednego z pni, podniósł z rozmachem siekierę i zatopił ostrze w drzewie. Nabrał dużej wprawy w rąbaniu tego lata, kiedy stawiał ogrodzenie, żeby bydło nie wchodziło na Łąkę McCalla. Łatwiej byłoby użyć drutu kolczastego, ale jemu odpowiadał widok zniszczonego przez deszcze drewnianego płotu wznoszącego się zygzakami ponad daleką, piękną łąką.
Lisa posprzątała po posiłku, usiadła na nagrzanej słońcem ziemi i obserwowała go, zafascynowana jego siłą i jednocześnie męskim wdziękiem. Odgłos uderzeń siekiery w ciszy późnego popołudnia brzmiał czysto, ostro i rytmicznie, a stos porąbanego drewna rósł z zadziwiającą szybkością. Nagle przetarty materiał napiętej na ramionach koszuli Rye'a nie wytrzymał i pękł. Lisa zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego.
– Twoja koszula! – zawołała przestraszona.
Cały tył koszuli rozdarł się na dwie części, ale Rye kontynuował rąbanie, nie zwracając uwagi na to, co się stało. Lisa poczuła, że oddech uwiązł jej w gardle. Ciepło emanujące z jego błyszczącej, gładkiej jak satyna skóry było tak rzeczywiste, jak siła, która rozdarła ·koszulę. Patrzenie na niego powodowało, że rodziło się w niej dziwne uczucie, jakiego zaznała pierwszy raz w życiu i które sprawiało, że dostawała gorączkowych wypieków.
– Nic się nie stało – rzucił Rye.
– Ale przecież nie zniszczyłbyś tej koszuli, gdybyś nie rąbał dla mnie drzewa.
– Jasne, że bym zniszczył. Ona jest prawie taka stara jak ja. Już dawno powinienem był jej się pozbyć. – Pozbyć się? Masz na myśli: wyrzucić? Uśmiechnął się, gdyż powiedziała to w taki sposób, jakby wyrzucenie starej koszuli było czymś nie do pomyślenia.
– Nie, nie rób tego – protestowała Lisa, potrząsając stanowczo głową. – Pozwól mi, a ja ją naprawię.
– Będziesz to naprawiać? – spytał z niedowierzaniem, patrząc na postrzępione mankiety. Ta koszula nie była warta nawet nici potrzebnej do jej zszycia, nie. mówiąc już. o czasie.
– Oczywiście – odpowiedziała. – Naprawdę nie ma potrzeby kupowania nowej.
Rye wbił siekierę w pień do rąbania i odwrócił się do Lisy. Wyglądała równie żałośnie, jak żałośnie brzmiał przed chwilą jej głos, gdy biadała nad zniszczoną koszulą.
– Proszę – dodała cicho, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Dobrze – odparł, delikatnie dotykając jej policzka czubkami palców. – To nie twoja wina.
Lisa nie potrafiła stłumić dreszczu, który przebiegł jej ciało pod wpływem tego dotknięcia. Rye dostrzegł to i oblała go fala gorąca. Popatrzył na jej palce, zaciskające się coraz mocniej na jego ramieniu, na rozszerzone nagle źrenice, i widział, że budzi się w niej pożądanie. Uważała go za zbyt biednego, by mógł przeboleć stratę znoszonej koszuli, a mimo to drżała bezsilnie, kiedy jej dotykał. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że nigdy w życiu nie pragnął tak jakiejkolwiek kobiety, jak teraz tej, która stała tuż przy nim, patrzyła tymi wielkimi, ametystowymi oczami i przygryzała wargi, próbując powstrzymać ich drżenie.
– Liso – wyszeptał, ale nie potrafił znaleźć słów, które powiedziałyby jej, że żar w jego ciele zamienia się w trawiący wszystko płomień.
Ujął twardą dłonią jej podbródek i pochylił głowę.
Potrzebował całej siły woli, by zaledwie musnąć jej usta swoimi. Zesztywniała pod wpływem tego dotknięcia i zaraz znów zadrżała gwałtownie. Rye zmusił się, by wypuścić ją z objęć, chociaż jedyną rzeczą, jakiej pragnął, było przykryć ją swoim ciałem niby gorącym, gwałtownym deszczem, czuć, jak ona drży pod wplywem pieszczot…
Popatrzył w jej oczy. Były rozszerzone zaskoczeniem, ciekawością, a może i pożądaniem. Nie wiedział tego. Nie odpowiedziała na jego pocałunek, nie otoczyła go ramionami. Może zaczęła się go obawiać. Była jeszcze niemal dziewczynką i znajdowała się sam na sam na odludziu z mężczyzną o tyle od niej silniejszym, z mężczyzną, który pragnął jej tak bardzo, że ledwie mógł się powstrzymać. Wstrząsnęła nim ta świadomość.
– Nie bój się, maleńka – powiedział zachrypniętym głosem. – Nie zrobię ci krzywdy.