142827.fb2
Lisa weszła na teren ogrodzonej łąki z polaroidem w ręku. Podeszła do najbliższego słupka, na którym widniała tabliczka z numerem pięć, przyklękła i spojrzała w wizjer. Srebro-zielona trawa obok słupka była cienka i delikatna, wyglądała krucho, ale w ciągu ostatniego tygodnia urosła kilka centymetrów.
– Bardzo dobrze, piątko -mruknęła. – Trzymaj tak dalej, a znajdziesz się u profesora na samym początku listy najlepszych traw. Wydasz mnóstwo dzieci i będziesz rozmnażać się na pastwiskach całego świata.
Wstrzymała oddech, zwolniła przycisk migawki i rozległ się zaskakująco głośny "klik" i zgrzyt pracującego aparatu. Z dołu urządzenia zaczął wysuwać się czarny kwadrat. Wsunęła zdjęcie do kieszeni koszuli, żeby osłonić je przed słońcem i pozwolić tym niezrozumiałym dla niej procesom chemicznym zachodzić w spokoju. Teraz już nie obserwowała zafascynowana, tak jak na początku, kiedy z niczego nagle zaczynało coś się wyłaniać i zapełniało ten dziwny papier. Niemniej nie potrafiła traktować tego jako rzeczy zupełnie normalnej. Na świecie było wiele miejsc, gdzie ten aparat i jego zdolność do wyrzucania z siebie gotowych obrazków wzięta byłaby za magię, a ona właśnie w takich miejscach się wychowała i czuła się trochę czarodziejką za każdym razem, kiedy podnosiła aparat do oka i otrzymywała dokładne~ wielkości dłoni odbicie otaczającego ją świata. Jakież to było ułatwienie w porównaniu z mozolnym szkicowaniem roślin ołówkiem na papierze, co musiała robić jej matka.
Szła przez łąkę i fotografowała każdy słupek oznaczony numerem, zmieniając kilka razy film. Kowboje Bossa Maca dostarczali jej nowe filmy – gdyby nie to, byłaby zmuszona co tydzień jeździć "na dół", do miasta. A ąna wolała zostać na łące, gdzie czas nie miał nic wspólnego z zegarami.
Pory roku rozumiała bardzo dobrze. Był okres kiełkowania i okres wzrostu, okres żniw i okres nagich pól. Było to naturalne jak wschody i zachody słońca, jak przybywanie i ubywanie księżyca. Tydzień zaś to coś utworzonego sztucznie. Przypuszczała, że przez resztę życia będzie uważała go za okres, w którym zużywała pięć opakowań filmu do polaroidu na Łące McCalla.
Co jakiś czas przystawała na chwilę, stawała na
. czubkach palców i spoglądała ponad krzakami w stronę tylnego wejścia do chaty. Rye nadejdzie z tamtej strony, kiedy zechce ją odwiedzić. Jeżeli zechce. Od czasu ich pierwszego spotkania przyjeżdżał tu dwa razy na tydzień, ale prawie z nią nie rozmawiał. Kiedyś poszła śladami jego konia aż do ścieżki wijącej się zygzakami po zboczu góry. Nikt nie przyjeżdżał tędy, nawet nie było tam innych śladów oprócz odcisków kopyt tego wielkiego konia Rye'a. Najwyraźniej tylko on odkrył drogę – albo tylko on miał odwagę nią jeździć.
Czy dzisiaj przyjedzie? Poczuła przypływ tego samego niepokoju, który pojawiał się w jej snach od dnia, kiedy go poznała. Odwiedziny innych pracowników Bossa Maca sprawiały' jej przyjemność, ale wizyty Rye'a to coś innego, nie można było tego tak określić. Wciąż przywoływała w pamięci ten jedyny raz, kiedy parę tygodni temu ją pocałował – to muśnięcie warg, ciepło oddechu, żar promieniujący z jego ciała. Była wtedy tak wstrząśnięta wrllŻęniem, jakie wywołał w niej pierwszy pocałunek mężczyzny, że mogła tylko stać bez ruchu. Kiedy w końcu zdała sobie sprawę, z tego, co zaszło, on już się cofnął. Zaczął znów rąbać drzewo, jakby nic się nie stało, zostawiając ją w niepewności, czy dla niego było to choćby w połowie takim przeżyciem jak dla niej.
– Oczywiście, że nie – szepnęła do siebie, zmieniając film w aparacie, a potem kierując obiektyw na następny słupek. – Przecież w takim wypadku pocałowałby mnie jeszcze raz. A w ogóle całowanie nie jest tu niczym niecodziennym. Na przykład studenci profesora Thompsona. Połowa z nich spóźnia się na zajęcia, bo całuje się ze swoimi sympatiami na korytarzu. A inni nawet przychodzą parami na zajęcia – och, a niech to, zepsułam jeszcze jedno zdjęcie!
Zła na siebie, wsadziła spartaczoną fotografię do tylnej kieszeni, nie sprawdziwszy nawet, jak bardzo jest nieostre. Musi przestać myśleć o Rye:u, o pocałunkach i takich rzeczach. Przez takie myśli jej ciało drży z podniecenia i zniszczyła już dzisiaj trzecie zdjęcie. Jak tak dalej pójdzie, będzie potrzebowała nowej dostawy filmów przed końcem tego tygodnia.
A może Rye mógłby je przywieźć?
Rozgniewana na swoje nieposłuszne myśli podeszła do następnego słupka i spostrzegła Rye'a idącego przez łąkę wjej kierunku. Od pierwszej chwili wiedziała, że to on, chociaż był za daleko, żeby mogła rozpoznać rysy twarzy, ale nikt inny nie poruszał się z takim wdziękiem ani nie miał tak szerokich ramion i wąskich bioder. I nikt, pomyślała, kiedy podszedł bliżej, nie patrzył na nią w taki sposób – z ciekawością połączoną z pożądaniem. A także z obawą.
Obawa pojawiła się w jego wzroku przy drugim spotkaniu i nie znikła od tego czasu. Zauważyła to natychmiast i zastanawiała się, co było tego przyczyną. N a pewno Rye nie patrzył na nią takim wzrokiem za pierwszym razem, nie uszłoby to jej uwagi. Poczuła się nagle zakłopotana. Zastanawiała się, czy nie powinna wyciągnąć do niego ręki, żeby przywitać go szybkim, mocnym uściskiem dłoni, jak nauczyła się tutaj, w Ameryce.
– Dzień dobry, Rye – odezwała się, a głos załamał jej się lekko pod wpływem badawczego wzroku gościa. – Dzień dobry.
Lisa stała i nie zdając sobie sprawy po prosiu wpatrywała się w jego twarz. Uwielbiała ten pojedynczy kosmyk ciemnych, lśniących włosów, który zawsze wysuwał się na czoło spod kapelusza. Długie, gęste rzęsy były czymś niemal zaskakującym na tle wyrazistych, męskich rysów. Oczy miał bardz() jasne, błyszczące przejrzystą szarością, z maleńkimi błękitnymi punkcikami i otoczone ciemną obwódką. Nie był ogolony i cień ciemnego zarostu nadawał twarzy ciekawy wyraz, a przez kontrast oczy wydawały się jeszcze jaśniejsze. Szerokie usta z wyraźnie wykrojoną górną wargą i pełną dolną przypominały o tamtej chwili, kiedy dotknęły jej w pocałunku. Ta pieszczota była nieoczekiwana, jednocześnie silna i miękka, a wargi miały sprężystość, której chciałaby ponownie doświadczyć.
– Czy mam prosty nos? – spytał kpiąco.
Poczuła, że się rumieni. Takie gapienie się było nie do przyjęcia na całym świecie, nieZależnie od kultury. Nic dziwnego, że czegoś się obawiał. W jego obecności nie zachowywała normalnie.
– Tak naprawdę jest krzywy – zażartowała. – Trochę haczykowaty.
– To się stało, kiedy zrzucił mnie pierwszy nie ujeżdżony koń, jakiego dosiadłem. Złamał mi nos, dwa żebra i moją dumę.
– I co zrobiłeś?
– Oddychałem przez usta i uczyłem się jeździć. Nie poszło mi źle, jak na chłopaka z miasta.
– Wychowałeś się w mieście? – Lisa nie potrafiła ukryć zdziwienia.
Zaczął w duchu przeklinać swój długi język, ale przypomniał sobie, że wielu kowbojów pierwsze kroki stawiało na brukowanych ulicach. Człowiek nie ma wpływu na to, że rodzice wybierają życie w takich nieciekawych miejscach.
– Mieszkałem w mieście przez piętnaście lat. Potem umarła moja matka, a ojciec ożenił się po raz drugi i zamieszkaliśmy na rancho.
Miała zamiar zapytać, gdzie jest teraz jego ojciec, ale zawahała się. Usiłowała przypomnieć sobie, czy w Ameryce nie będzie niegrzecznością pytanie o rodzinę, ale na szczęście Rye zaczął mówić coś o łące. Rozpraszał ją blask jego szarych oczu, zapomniała, o co chciała spytać. Przywykła do ludzi o ciemnych oczach, a jego były fascynująco jasne. Nie tylko miały błękitne punkciki, ale w pełnym słońcu widać w nich było również zielone błyski.
Rye poczuł ciepło rozchodzące się po całym ciele tak namacalnie, jak czuł promienie słońca i lekkie podmuchy wiatru. Nigdy bardziej nie kusiło go, żeby dotknąć jej ust swoimi. Miała wargi rozchylone i błyszczące, gdyż właśnie dotknęła ich językiem. W wyobraźni już czuł miękkość jej ciała, jej oddech przy swoich ustach, gorący język dotykający jego…
Widziała, z jaką intensywnością on wpatruje się w jej usta i poczuła się jednocześnie bardzo osłabiona i zadziwiająco pełna życia. Dziwne ciarki przechodziły jej po skórze. Zastanawiała się, o czym Rye myśli, czego pragnie i czy pamięta tę jedyną, ulotną chwilę, kiedy ich usta się spotkały.
– Rye?
– Jestem tutaj – odparł głębokim, matowym głosem.
– Czy to będzie bardzo niegrzeczne, jeżeli zapytam cię, o czym myślisz?
– Nie, ale odpowiedź może za bardzo cię zaszokwać.
– Och! – M usiała przełknąć ślinę.
– A może zamiast tego ja zapytam, o czym myślisz?
– Ja… Nie… To znaczy… – zaczęła skonsternowana, usiłując nie patrzeć, jak Rye się uśmiecha. – Nie myślałam o niczym szczególnym. Zastanawiałam się tylko trochę.
– Nad czym się trochę zastanawiałaś?
Wzięła głęboki oddech, jakby miała rzucić się głową naprzód w głęboką wodę.
– Jak to jest, że twoje usta wyglądają na takie twarde, a w dotyku są miękkie jak aksamit?
Serce w jego piersi zaczęło uderzać gwałtownie, a krew w żyłach stała się płynnym ogniem. Przecież właśnie dlatego trzymał się z dala od niej po tamtym przelotnym pocałunku.
– Naprawdę są jak aksamit? – spytał cicho.
– Tak – wyszeptała w odpowiedzi i poczuła, że jego wargi dotykają lekko jej ust.
– Jesteś pewna?
– Uhm.
– Czy to znaczyło "tak"? – Znów musnął jej usta swoimi. – A może "nie"?
Lisa stała całkowicie nieruchomo, obawiając się poruszyć i w ten sposób przerwać tę chwilę.
– Tak – powiedziała z lekkim westchnieniem.
Rye musiał zacisnąć pięści, żeby opanować się i nie porwać jej w ramiona. Powstrzymywała go ostrożność – nie miał wątpliwości, że chciała tego pocałunku, ale przecież nie zrobiła nic, żeby też go pocałować. Płonął w nim żar pożądania, a ona tylko tak stała i patrzyła, z kocią ciekawością w ametystowych oczach.
– N o, tę sprawę mamy załatwioną. A jak tam idzie na łące? – spytał cofając się o krok i starając się mówić normalnym głosem.
Lisa przelękła się. Nie wiedziała, dlaczego przestał ją całować. Czy może zrobiła coś, czego nie powinna była robić? Kiedy chciała go o to zapytać, słowa uwięzły jej w gardle. Rye spoglądał na łąkę, jakby nic między nimi nie zaszło, a nawet jakby Lisy tutaj w ogóle nie było.
– Na łące? – powtórzyła zmieszana.
– Tak. No wiesz, to takie miejsce, gdzie rośnie trawa i nie ma drzew.
Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Ręce trzęsły jej się jak liście osiki. A on patrzył teraz na nią z wyraźnym rozbawieniem w tych niesamowitych oczach. Po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że może zakpił z niej, bo chciał, żeby się zaczerwieniła. Kowboje lubią sobie stroić żarty z nowicjuszy, a przecież jeśli chodzi o pocałunki, to ona zupełnie nie ma w tej dziedzinie doświadczenia. Gdyby to był żart, zrozumiałe byłoby, że w chwili kiedy jej serce bije jak szalone, a ciało rozpływa się jak miód na słońcu, on spokojnie rozgląda się po łące, jakby tylko po to tu przyszedł. Tak, on musiał sobie z niej zażartować, a ją jakoś opuściło poczucie humoru i dała się sprowokować. Na szczęście mogła uchwycić się neutralnego tematu.
– Niektóre gatunki traw rosną po kilkanaście cen tymetrów w ciągu tygodnia – powiedziała szybko. – Zwłaszcza numer piąty ma dobre wyniki. Wczoraj porównałam to z notatkami z ubiegłego roku i okazuje się, że teraz jest więcej łodyżek, a każda z nich wyrosła wyżej. Wiem, że tego roku wiosna przyszła późno, a więc może ta roślina rośnie lepiej w chłodnym i wilgotnym klimacie. Jeżeli tak jest, profesor Thompson bardzo się ucieszy. On uważa, że zbyt wiele nadziei do tej pory pokładano w trawach pustynnych, a nie prowadzono wystarczających badań nad roślinnością syberyjską albo stepową. Może okazać się, że numer piąty będzie tym, czego szuka.
Kiedy indziej Rye zainteresowałby się faktem, że być może jego łąka pomoże w walce z głodem na świecie, ale w tej chwili jedynym głodem, o którym mógł myśleć, był ten, który czuł w obecności tej dziewczyny.
– Ten Boss Mac okazał się bardzo hojny – ciągnęła Lisa. Zapomniała już o rozczarowaniu, jakie poczuła, gdy okazało się, że Rye tylko zakpił z niej, i z entuzjazmem opowiadała o znaczeniu badań. – Przecież to jest znakomite miejsce na letnie pastwisko, a on po prostu zostawił je odłogiem dla eksperymentów, które nie przyniosą mu żadnego pożytku..
– Może lubi, kiedy tu jest cisza i spokój.
– To prawda, czyż tu nie jest pięknie? – powiedziała, rozglądając się wokół z uśmiechem.
– Słyszałam, że jest to jego ulubione miejsce, ale od kiedy ja tu jestem, nie pokazał się ani razu.
– I co, jesteś rozczarowana?
– Nie – odpowiedziała, zaskoczona tymi słowami. – Po prostu współczuję mu, widocznie jest tak zajęty, że nawet nie ma czasu, żeby tu zajrzeć.
– O tak, jest bardzo zajęty. Tak bardzo, że zlecił mi, żebym przez to lato doglądał łąki. Nie ma czasu, żeby tu przyjechać i przekonać się, jak się sprawy mają – mówił, przyglądając się uważnie Lisie, szukając oznak niezadowolenia na jej twarzy na wiadomość, że tak misternie przygotowana pułapka nie na wiele się zda, jeśli chodzi o Edwarda McCalla III.
– Aha. W takim razie może potrzebujesz pomocy? Nie wiem, jaką pracę wykonujesz, profesor zaś nauczył mnie tylko robienia notatek na temat oznaczonych traw, fotografowania ich i prowadzenia dziennika pogody..
– Och, po prostu trzeba mieć oko na wszystko – odpowiedział ostrożnie.
Lisa uśmiechnęła się i ruszyła do następnej oznaczonej kępy. Po chwili wahania wszedł za nią na łąkę. Przyglądał się jej kształtom w znoszonych, obcisłych dżinsach.
– Dżinsy chyba nosi się na całym świecie – odezwał się.
– Słucham?
Uświadomił sobie, że wypowiedział na głos swoją myśl.
– Te dżinsy pewnie nosisz już długo.
– Nie, to były spodnie jednej ze studentek profesora Thompsona. Chciała właśnie je wyrzucić, więc pokazałam jej, jak można je załatać. Tak jej się to spodobało, że poszła kupić sobie nowe, wybieliła je, żeby straciły kolor, a następnie godzinami naszywała na nie łaty. – Roześmiała się, kręcąc głową. – Do tej pory nie rozumiem, dlaczego nie zatrzymała tych.
– Moda. Kobiety po prostu ulegają kaprysom mody. Muszą zwracać na siebie uwagę mężczyzn.
Lisa pomyślała o ciemnoniebieskich tatuażach, brzęczących bransoletach na kostkach, klejnotach w nosie i czarną linią obwiedzionych oczach, co było przejawem modnego wyglądu w wielu rejonach świata.
– Tak, chyba tak – powiedziała.
Uklękła i szybko zrobiła zdjęcie, a następnie podniosła się z wdziękiem, Rye zaś pomyślał, jak przyjemnie byłoby czuć całym sobą jej giętkie ciało w powolnym akcie miłosnym. I zaraz zdał sobie sprawę z tego, że powinien myśleć o czymś innym albo będzie zmuszony nosić swój -kapelusz zawieszony na klamrze od paska.
– Co będziesz robiła, kiedy lato się skończy? – zapytał.
Lisa w pierwszej chwili nic nie powiedziała, a następnie zaczęła się śmiać.
– Czy powiesz mi, co w tym śmiesznego?
– Och nie, nic- uspokoiła go. – Tylko w pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć twojego pytania. Widzisz, ja wciąż mam poczucie czasu takie, jak wówczas, kiedy przebywałam wśród prymitywnych plemion. Tam nie ma jutra, żyje się tym, co przynosi każdy dzień. Według tych zasad zawsze mieszkałam i będę mieszkać na tej łące, a lato nigdy się nie skończy. Bardzo trudno jest zmienić taki sposób rozumowania. Zwłaszcza kiedy się jest tutaj – dodała, patrząc na przeczesywane wiatrem trawy. – Tu nie ma godzin, są tylko pory roku.
– A dni to minuty odmierzane przez słońce – powiedział Rye, uśmiechając się lekko.
Spojrzała na niego z intensywnością, która była prawie namacalna.
– Ty to rozumiesz – powiedziała ze zdziwieniem.
– Na tej łące czuję się tak samo. Dlatego przyjeżdżam tu tak często, jak tylko mogę.
Te słowa potwierdziły jej wcześniejsze przypuszczenia. Chodziło mu o łąkę, ją zaś odwiedzał tylko przy okazji. Westchnęła.
– Długo pracujesz u Bossa Maca? – spytała.
– O jaki czas ci chodzi?
– O czas, w którym wy żyjecie – odparła uśmiechając się. – Muszę się do niego przyzwyczaić, tak jak i do innych rzeczy w tym kraju. A więc?
– Jestem tutaj tak długo jak Mac. Ponad pięć lat.
– Daleko stąd do Teksasu. Często widujesz się z rodziną?
– Zbyt często -mruknął, po czym westchnął. – Nie, to nie było fair. Kocham mojego ojca, ale nie mogę z nim wytrzymać.
– Macie wiele wspólnego z twoim szefem.
– Tak? – Nagle znów stał się ostrożny.
– Obaj lubicie tę łąkę i obaj, macie problemy ze swoimi ojcami. W każdym razie Lassiter mówił, że Boss Mac ma problemy. Wygląda na to, że jego ojciec chce mieć dziedziców, a synowi wcale się do tego nie śpieszy.
– Też tak słyszałem.
– Ciekawe dlaczego. Większość mężczyzn chce mieć synów.
– Może nie spotkał kobiety, która pragnęłaby Maca tak mocno jak jego pieniędzy.
– Naprawdę? To on jest taki okrutny?
– Co takiego? – Rye był zaskoczony.
– Kobieta może nie chcieć wyjść za człowieka, który jest zbyt biedny albo leniwy i nie zadba o potrzeby jej i ich przyszłych dzieci – wyjaśniła cierpliwie. – Ale tylko raz w życiu widziałam, jak kobieta odrzuca bogatego mężczyznę. Był okrutnikiem i obawiała się powierzyć mu swe życie, nie mówiąc już o życiu dzieci.
– Tu nie o to chodzi – odpowiedział stanowczo. – On po prostu szuka kobiety, która chciałaby go nawet wtedy, gdyby w kieszeni miał tylko płótno.
Lisa zdawała sobie sprawę, że Rye mówi również we własnym imieniu. Był biedny i bardzo dumny. Pewnie raniło jego miłość własną to, że nie jest w stanie wiele zaoferować kobiecie.
– A może Boss Mac zadawał się z niewłaściwymi osobami – powiedziała ostrożnie. – Mój ojciec nigdy nie miał pieniędzy i nie zależało mu na nich, a mama wcale o to nie dbała. Tyle ich łączyło, że pieniądze nie stanowiły problemu.
– A ty pewnie mogłabyś do końca życia mieszkać w namiocie i jeść ze wspólnej miski?
– Tak, mogłabym być szczęśliwa także w takich warunkach.
– W takim razie po co tutaj przyjechałaś?
– Bo coś mnie… niepokoiło. Chciałam zobaczyć, czy tu mogłabym żyć.
– I kiedy już zobaczyłaś, będziesz mogła pojechać ze swoim mężem na pustynię i przenosić się z jednego obozu do drugiego?
– Z mężem? Do obozu? – Lisa była tak zdziwiona, że zaczęła podejrzewać, iż jakaś część rozmowy musiała umknąć jej uwagi..
Rye przeklął w myśli swój długi język. Boss Mac mógł coś wiedzieć o planach studentów profesora Thompsona, ale nie taki zwykły kowboj jak on.
– Więc jeżeli Boss Mac nie pokaże się tutaj przed końcem lata, jesienią wrócisz na uczelnię, prawda?
Lisa nie wiedziała, co obecność Bossa Maca ma z tym wspólnego, ale widziała, że Rye jest z jakiegoś powodu zdenerwowany.
– Tak, chyba tak – odpowiedziała tylko.
– W takim razie nie trzeba geniusza, żeby domyślić się, że spotkasz tam jakiegoś adepta antropologii, wyjdziesz za niego za mąż i będziecie włóczyć się po całym świecie, żeby liczyć muszelki razem z tubylcami. – Popatrzył na aparat. – Skończyłaś już z tym?
– Co? Nie, jeszcze nie.
– W takim razie jak skończysz, to przyjdź do chaty. Nauczę cię posługiwać się siekierą, żebyście razem z twoim wysoce wykształconym mężem nie zamarzli na śmierć w samym środku jakiejś cholernej puszczy.
Bez słowa patrzyła, jak Rye idzie szybkim krokiem krokami przez łąkę, nie obejrzawszy się ani razu. Przypomniało się jej określenie, którego kiedyś użył Lassiter:
"Co go ugryzło?"