142966.fb2
Tej jesieni był urodzaj czarnych jagód. Sivert ciągle wracał z umorusaną buzią i dłońmi, bo nie trzeba było daleko odejść, by je znaleźć. Poza tym często udawało mu się zwabić którąś ze służących, by poszła z nim dalej, i wracał do domu z pełnym brzuchem i jagodami nawleczonymi na źdźbła traw. Mali zauważyła, że nawet Havard po zakończonej pracy czasem chodził z nim do lasu. Stała wtedy i patrzyła za nimi, za wysokim mężczyzną i małym chłopcem, i serce wypełniała jej wdzięczność wobec Havarda, że poświęcał swój czas jej synowi. Mimo że miał prawo być niezadowolony, że wszystko dzieje się na jej warunkach. Ale nie dawał tego poznać ani jej, ani ludziom na gospodarstwie, ani zwłaszcza Sivertowi. Coraz częściej uderzało Mali, jak on jest miły, tak zupełnie bezinteresownie miły. Wprawiało ją to w onieśmielenie i przelotne wyrzuty sumienia. Może… może mogłaby… Ta myśl przechodziła jej coraz częściej przez głowę.
Mali zadzwoniła do Margrethe i zaproponowała, by któregoś przedpołudnia zrobiły sobie wolne i z synami poszły na jagody do lasu. Mogą wziąć ze sobą jedzenie i sok i spędzić milo czas. Wiedziała, że Sivert uwielbiał takie wyprawy, a poza tym mogła nazbierać jagód na przetwory, dobre do naleśników i na chleb w czasie zimy. Margrethe nie odmówiła.
Dzień był słoneczny i bezwietrzny, powietrze przejrzyste. W słońcu czuło się ciepło, ale w cieniu dawało się zauważyć, że nadchodzi jesień. Ale wkrótce Mali zaczynała być wdzięczna za każdy odcinek cienia, gdy tak szli wzdłuż łąk i pól. Rozpięła bluzkę i odgarnęła włosy z wilgotnego czoła.
– Jak ci idzie? – spytała, odwracając się do siostry. – Nie za ciężko?
Margrethe zatrzymała się i uśmiechnęła.
– Ależ skąd! Czuję się tak sprawna jak nigdy. Ten maluch dobrze się obchodzi ze swoją mamą – powiedziała, gładząc się po lekkim zaokrągleniu brzucha.
– Dobrze to słyszeć – Mali odpowiedziała uśmiechem. -Widać po tobie, że jesteś zupełnie inna niż w ostatniej ciąży.
To nie był czczy komplement. Margrethe stała, oświetlona sierpniowym słońcem. Jej jedwabista skóra zyskała złocisty blask po lecie, włosy błyszczały, grube i gładkie, błękitne oczy promieniały. Mali chętnie przyznała, że siostra wyglądała ładniej niż kiedykolwiek. T na bardziej szczęśliwą, jeśli to w ogóle możliwe w jej związku z Bengtem.
Margrethe jakby czytała w jej myślach.
– Jeśli się zastanawiasz, jak nam jest razem, mogę tylko powiedzieć, że każdy dzień jest jak w raju. Zwłaszcza teraz – dodała, zalewając się rumieńcem. – Nie musimy już myśleć, że mogę zajść w ciążę, i nie musimy… no wiesz, uważać…
Mali zaśmiała się i objęła młodszą siostrę.
– Ech, wy dwoje! – westchnęła. – Ale cieszę się z twojego każdego dnia w raju. Bardzo się cieszę, że zeszliście się z Bengtem.
– A ty? – spytała Margrethe i spojrzała na siostrę badawczo. – Nadal twierdzisz, że nie chcesz żadnego mężczyzny?
– Mam Havarda – rzuciła Mali, odwracając się i zaczynając iść. – Trudno o lepszego gospodarza od niego.
– Tak, wiem, ale ja mam na myśli mężczyznę… do łóżka.
Mali cieszyła się, że jest odwrócona do siostry plecami, bo nie tylko ciepło słońca sprawiło, że poczerwieniała aż po szyję.
– Możesz sądzić, co chcesz, ale daję radę bez tego -odparła, choć tchu jej brakło, gdy tak kłamała.
– Ale Havard… – Margrethe nie chciała tak łatwo się poddać – mógłby się nadać do czegoś więcej niż tylko jako zarządca. Jest przystojny i dobry. A ty zawsze go lubiłaś, tak mówiłaś.
Mali nie odpowiedziała, tylko parła w górę. Ich synkowie byli już daleko przed nimi.
– No i Havard jest w ciebie zapatrzony – mówiła Margrethe coraz bardziej zdyszana. – Wszyscy to widzą, a on tego nie ukrywa. Jak on może chodzić koło ciebie codziennie i nie…
Mali zatrzymała się i odwróciła.
– Nie mówmy więcej o tym – ucięła. – W Stornes idzie zupełnie dobrze w tym układzie z Havardem. I już.
– Nie, ja nie chciałam się wtrącać – broniła się siostra. – Chcę po prostu, żebyś była szczęśliwa…
– No i jestem – zaśmiała się Mali w nieco wymuszony sposób.
– Ale nie zdarza się, że… że chcesz… że masz ochotę… – Margrethe wsparła rękami krzyż i wpatrzyła się w starszą siostrę.
– Nie, nic nie zauważyłam – odpowiedziała, nie patrząc jej w oczy. – Mam wszystko, czego pragnę.
I to przecież prawda, pomyślała z ironią, ale nikt nie musi wiedzieć, że Havard posłużył jej nie tylko za zarządcę. Nawet Margrethe. Porządne kobiety nie robią tak jak ona. Ale teraz to już koniec, tak postanowiła. Lepiej skończyć, póki zabawa jeszcze trwa.
Gdy weszły do lasu pod wysokie jodły, ujrzały, że rosnące pod nimi jagodowiska pełne są dojrzałych jagód. Sivert i Olaus zapiszczeli z radości i rzucili się na kolana w środek tej wspaniałości. Zrywali garściami jagody i pakowali do ust, nie zwracając uwagi, że jedzą też listki. Mali i Margrethe usiadły na polance, oparły się o pień większego drzewa i zaczęły wyciągać jedzenie.
– Powinni zaraz coś zjeść – uśmiechnęła się Mali, obserwując małych łakomczuchów. – Inaczej nic dziś nie zjedzą poza jagodami.
Margrethe patrzyła na nich jaśniejącymi oczami.
– Ależ czas leci – powiedziała. – Zobacz, jak wyrośli. Któż by pomyślał, że każda z nas osiądzie na dwóch z największych gospodarstw w Inndalen, wyjdzie dobrze za mąż, urodzi dzieci… Jak to nigdy nie wiadomo, co się zdarzy – dodała z zamyślonym spojrzeniem.
– No i dobrze – ucięła Mali. – Dobrze, że nie wiemy nic o przyszłości. Powinniśmy brać dany dzień takim, jaki jest.
Margrethe spojrzała na nią zdziwiona, ale nic nie odpowiedziała. Wyłożyły zawiniątka z jedzeniem i otworzyły butelki z sokiem.
– Chodźcie, chłopcy, jedzenie! – zawołała Mali. – Powinniście coś zjeść, zanim napchacie się jagodami.
Gdy nie uzyskała odpowiedzi, wstała i spojrzała w ich kierunku. Ciemno- i jasnowłosa głowa pochylone były nad jagodowiskiem. Obaj chłopcy byli tak zajęci pochłanianiem jagód, że niemal ze sobą nie rozmawiali.
– Chodźcie! – powtórzyła. – Potem będziecie mogli zbierać, ile chcecie. Jeszcze nie wracamy do domu.
Zobaczyła, że Olaus się podnosi i mówi coś do Siverta. Ten odwrócił się i spojrzał na matkę, ale potem coś przykuło jego wzrok. Mali zobaczyła, jak pochyla się nad korzeniem leżącym na słońcu. Nie zdążyła usiąść, gdy dziki wrzask poderwał je na równe nogi. Sivert stał z lewą ręką wyciągniętą przed siebie i krzyczał.
– Co się stało? – krzyknęła Mali, biegnąc ku niemu. – Uderzyłeś się?
Nie odpowiedział, nadal szlochając. Olaus odsunął się od niego, patrząc wielkimi oczami.
– Co się stało? – spytała zdyszana Mali, gdy do nich dobiegła. – Co się mu stało, Olaus?
– To nie był patyk – powiedział mały. – On się ruszał.
Mali schwyciła rękę Siverta. Powyżej łokcia widniały dwa wyraźne, czerwone ślady po ugryzieniu. Uświadomiła sobie, że to ugryzienie węża. Ten korzeń to była żmija! Poczuła ogarniający ją paniczny strach i złapała Siverta w objęcia.
Ze żmijami nie ma żartów, zwłaszcza gdy ukąszą dzieci oraz gdy zranią tak wysoko jak Siverta. Tyle pamiętała. W dodatku to lewa ręka! Bliżej do serca, mówili ludzie.
– Co się stało? – spytała Margrethe, gdy dotarła do nich. – Sivert się uderzył?
– Nie. Ugryzła go żmija – rzuciła Mali ochrypłym głosem i spojrzała na siostrę z rozpaczą.
– Żmija – powtórzyła Margrethe z niedowierzaniem. – Gdzie?
Mali pokazała jej ramię syna, gdzie widniały dwie czerwone dziurki. Ramię zaczynało już puchnąć.
– Boże drogi, co robić? Jesteśmy tak daleko od domu…
Olaus zrozumiał, że dzieje się coś złego, i też zaczął płakać. Objął nogi matki i zanurzył twarz w jej spódnicę. Wzięła go na ręce, próbując uspokoić.
– No już… – powiedziała cicho. – Siverta ugryzła…
– To był patyk – zaszlochał Olaus. – Żywy patyk! Mali otrząsnęła się z szoku. Przez chwilę czuła się sparaliżowana strachem i niezdolna do żadnej decyzji. Teraz uniosła spódnicę i urwała pas materiału z halki.
– Co ty robisz? – Margrethe spojrzała na siostrę, jakby ta postradała zmysły.
– Trzeba przewiązać ramię powyżej ugryzienia – rzuciła Mali, obwiązując mocno ramię Siverta. – Wtedy jad się nie przemieszcza. Przynajmniej nie tak szybko – dodała. – Słyszałam, że można zrobić nacięcie, wyssać truciznę, ale nie wiem, jak to zrobić. Nigdy tego nie przeżyłam – dodała bezradnie. – Zresztą nie mam nic ostrego, a i tak bałabym się pogorszyć sprawę.
Spuchnięte ramię, dodatkowo przewiązane płóciennym paskiem, najwyraźniej bolało Siverta, bo płakał rozdzierająco. Gdy usłyszał słowa Mali o nacięciu, wpadł w histerię.
– Nie tnij mnie, mamo! – zaszlochał. – Nie tnij!
– Nie, nie będę – Mali otarła jego zapłakaną twarz. -Oczywiście, że nie, kochanie – wyszeptała zrozpaczona i przytuliła go. – Zbierz rzeczy i schodź sama – rzuciła do Margrethe. – Ja biegnę z nim na dół. Musi jak najszybciej jechać do lekarza po surowicę, bo inaczej…
Nie skończyła, tylko wzięła syna na ręce i pobiegła. To była ciężka i długa droga. Popłakujący Sivert wisiał jej ciężko na szyi. Objął ją prawą ręką tak mocno, że prawie dławił. Był też ciężki, a teren nierówny. Gdy w końcu dotarła do letnich obór, zatrzymała się na chwilę, by złapać oddech. Była zlana potem, włosy się rozpuściły i otaczały ją chmurą. Ledwo trzymała się na nogach. Jednak gdy zerknęła na lewe ramię syna, rzuciła się naprzód. Ramię spuchło jeszcze bardziej i zaczęło sinieć. Sivert oddychał nierówno i walczył o każdy oddech.
Mali stękała z wysiłku i strasznego zmęczenia. Boże, musi się udać, pomyślała z desperacją. Słyszała o ludziach ugryzionych przez węża, którzy przeżyli. Ale też o takich, zwłaszcza dzieciach, którym się nie udało. Kiedy dotrą do lekarza? Nie wiedziała, skąd miała siły, ale biegła chyba najszybciej w życiu.
Havard stal na podwórzu, rozsiodłując konia, gdy wbiegła. Przerażony upuścił wszystko, co miał w rękach, i podbiegł do niej.
– Co się dzieje? – spytał, patrząc w jej oszalałe oczy. – Co jest, Mali?
Odebrał od niej Siverta, a Mali osunęła się na ziemię. Nie mogła złapać oddechu, by cokolwiek powiedzieć, ale nie było to potrzebne. Havard dostrzegł rękę Siverta i zrozumiał wszystko.
– Cholera ciężka – zaklął i przytulił chłopca. – Musimy jechać do doktora – powiedział, oddając go Mali. – Siedźcie tu spokojnie, a ja…
Pobiegł do domu, zanim skończył zdanie. Wrócił z finką, a Ane za nim.
– Znajdź Gudmunda i powiedz, że ma zaprząc konia do wozu – rzucił do służącej.
Pochylił się nad Sivertem i pogłaskał go po buzi.
– Wąż wpuścił w ciebie jad – powiedział spokojnie. -Pojedziemy do doktora, a on da ci coś, co zabije jad węża. Ale teraz muszę wyciągnąć z twojej ręki jak najwięcej tego jadu. Rozumiesz?
Sivert wpatrzył się w niego wielkimi oczami.
– Zrobię małe nacięcie w skórze – mówił dalej Havard – i wyssę wszystko, co się da. To może trochę boleć, ale jesteś już dużym chłopcem, prawda? Zniesiesz to?
Sivert chciał zaprotestować, lecz spokojny głos Havarda podziałał na niego. Wolno pokiwał głową, ale gdy zobaczył ostrze finki, zmienił zdanie. Próbował ukryć się u Mali, ale nie zdążył. Havard złapał go za ramię i zrobił nacięcie pomiędzy śladami ugryzienia. Pochylił się nad ranką, ssał i wypluwał, ssał i wypluwał. Sivert płakał wniebogłosy i wyrywał się, ale Mali trzymała go mocno.
– A jeśli masz jakąś ranę w ustach? – wyszeptała przerażona, patrząc na mężczyznę. – Wtedy jad cię zatruje!
– Dam sobie radę – uciął. – Tu chodzi o Siverta. Aha, opaliłem nóż – dodał.
Wstał i podbiegł do Gudmunda, który zaprzągł konia. Ane podeszła do Mali i otuliła kocem Siverta. Leżał z półprzymkniętymi oczami i oddychał nierówno, ale już nie płakał. Oczy Ane rozszerzyły się, gdy zobaczyła ramię chłopca.
– Zmoczę szmatkę – rzuciła. – Może pomóc na opuchliznę.
Opuchlizna to jedno, pomyślała Mali. Ona nie była niebezpieczna, tylko jad, który już dostał się do krwi. Pytanie, ile jadu udało się wyssać Havardowi. Mali kołysała syna i próbowała się do niego uśmiechnąć, ale wyszedł jej tylko dziwny grymas.
– Tyle zamieszania, widzisz? – powiedziała z udawanym spokojem. – Ale ten wąż wpuścił w ciebie jad, to dlatego ręka ci spuchła i cię boli, i dlatego Havard starał się go wyssać. Chciał ci pomóc. Ale doktor ma lekarstwo, które jest mocniejsze od jadu, i dlatego teraz do niego pojedziemy. Będzie dobrze…
– Boli… – Sivert znów zaczął popłakiwać. – Ja muszę…
Zanim skończył, zwymiotował wprost przed siebie. Mali próbowała się odsunąć, ale większość granatowego strumienia wylądowała na niej. Gdy Ane nadbiegła ze szmatką, użyły jej do czyszczenia ich obojga.
– Gdzie jest Ingeborg? – spytała Mali. – Zawołaj, by przyniosła więcej ręczników. Mogą nam się przydać po drodze.
– Dzwoniła do doktora – odparła Ane. – Jest w gabinecie i wie, że jedziecie.
Nadbiegł Havard i wziął Siverta na ręce.
– Siadaj do wozu – polecił Mali. – Zawiń go w koc, bo może mieć dreszcze. No i trzymaj się mocno – dorzucił. – Będę ostro gonił konia.
Dzień przechodził w wieczór. Zachodzące słońce barwiło góry na czerwono, a lekki wietrzyk przynosił przez okno zapach morza i wodorostów. Mali siedziała przy łóżku Siverta od czasu, kiedy wrócili od lekarza.
Starszy pan zmarszczył brwi z zastanowieniem, gdy ujrzał spuchnięte ramię, lecz nie powiedział wiele. Ranę przemył i opatrzył, a Sivert dostał dawkę surowicy.
– Będzie dobrze, prawda? – spytała Mali cicho, patrząc na lekarza błagalnie.
– Powinno być – odparł. – Chłopak wygląda na silnego. Ale dawno nie widziałem tak gwałtownej reakcji na ukąszenie żmii. Czy jest uczulony?
– Niczego nie zauważyłam…
W drodze do domu trzymała syna w ramionach i modliła się. Tylko nie Sivert, błagała, tylko nie Sivert. Ale dławił ją potworny strach, gdy głaskała go po rozpalonym j czole i słyszała świszczący, urywany oddech. Musiała użyć wszystkich sił, by nie płakać. On nie może się bać, i pomyślała, zagryzając usta do krwi.
– Jak z nim? – spytał Havard, odwracając się ku nim.
– Nie wiem – odparła cicho, patrząc na niego z rozpaczą. – Tak się boję, Havard.
– Będzie dobrze – rzucił. – Musi być dobrze – dodał przez zaciśnięte zęby i pogonił konia.
Beret zaglądała kilka razy na poddasze, siadała i patrzyła bezradnie.
– Wyzdrowieje, prawda? – spytała słabym głosem.
– Jeszcze nie wiadomo – odparła Mali cicho. – Zobaczymy. Ale doktor powiedział, że surowica powinna zadziałać przez wieczór. O ile zadziała…
– Ja się zajmuję Oja – powiedziała Beret. – Ale zejdź na dół go nakarmić, gdy będziesz mogła.
– Tak, ale nie odejdę od Siverta. Lepiej przynieś mi Oję, tu go nakarmię.
Wzdrygnęła się, gdy drzwi się otworzyły. To był Havard. Zaglądał już wiele razy. Stanął przy łóżku bez słowa i patrzył na chłopca. Mali odszukała jego dłoń i uścisnęła.
– Dziękuję. Nie wiem, co bym zrobiła…
– Wtedy Gudmund albo ktoś inny by ci pomógł -przerwał jej Havard.
Mali pokręciła powoli głową i przycisnęła jego dłoń do ust.
– Nie, nikt nie zrobiłby tego, co ty – powiedziała, a łzy spływały po jego dłoni. – Nie przeżyję, jeśli stracę Siverta – dodała zduszonym głosem. – Nie przeżyję… On jest dla mnie najdroższy…
– Rozumiem, ale go nie stracisz – odparł Havard, obejmując jej ramiona. – Już mu lepiej.
Mali spojrzała na niego.
– Lepiej? Skąd wiesz? Przecież tylko leży i…
– Już nie jest gorący i śpi spokojnie. Oddycha normalnie, a to znaczy, że jad przestaje działać. Najgorsze minęło! Ręka będzie go bolała przez kilka dni, ale to wytrzyma. Najgorsze minęło – dodał z przekonaniem.
Mali położyła dłoń na czole syna. Było ciepłe, ale nie gorące i spocone jak wcześniej. Może na chwilę sama zasnęła, bo nie zauważyła, że on śpi spokojnie. Oddychał równo i niemal niesłyszalnie, a puls bił regularnie pod skórą szyi.
Mali powoli opadła na łóżko i załkała bezgłośnie. Całym jej ciałem wstrząsał szloch. Havard ukląkł przy niej, objął ją i głaskał uspokajająco po plecach.
– No już, już, Mali – wyszeptał. – Jesteś wykończona, dlatego tak reagujesz. Uspokój się – dodał, gdy zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego.
Trwali tak, aż się uspokoiła. W końcu wyprostowała się i przetarła dłonią zapłakaną twarz. Wpatrzyła się w jego oczy i wzięła go znów za rękę. Ale nic nie powiedziała. Siedzieli tak razem długo, czas się jakby zatrzymał. Powoli zapadał zmrok. Nagle Sivert otworzył oczy.
– Dlaczego tu siedzicie w nocy? – spytał, patrząc na nich zaspanym wzrokiem. – Chcę ciasta…
Zanim Mali dobiegła do niego z kawałkiem ciasta, znów zasnął.
– No, możesz się teraz położyć – powiedział Havard. – Potrzebujesz tego. Z Sivertem już dobrze. A Beret wzięła Oję do siebie na noc, miałem ci przekazać.
– Nie odejdę od niego. Chcę tu zostać.
– To ja przy nim posiedzę – odparł Havard spokojnie. – Jesteś wykończona, blada jak duch. Ja tu posiedzę i zawołam cię, jakby co.
Mali nagle poczuła, jak potwornie jest zmęczona. Powoli wstała, niezdecydowana.
– Idź już – pogonił ją. – Okaż mi zaufanie, co?
I poszła, niechętnie i osłabiona strachem. W sypialnie zrzuciła nieświeże ubranie, półprzytomna umyła się i padła na łóżko. Sen ogarnął ją szybko i przyniósł jakże oczekiwany spokój dla duszy i odpoczynek dla obolałego ciała.
Obudziła się gwałtownie, gdy ktoś jej dotknął. To Havard okrywał ją kołdrą. Nie zrobiła tego przed zaśnięciem, pomyślała zmieszana i poczuła, że marznie. Odkryła wtedy, że nie tylko o tym zapomniała. Była naga.
– Coś się stało? – spytała, otulając się kołdrą.
– Nie, Sivert śpi spokojnie. Nie ma gorączki i oddycha normalnie. Nie musisz się już niepokoić, Mali. Wszystko jest w porządku.
Zarzuciła mu ręce na szyję z wdzięczności i pocałowała. Czuła ogromną potrzebę podziękowania temu człowiekowi, który uratował jej syna.
– Połóż się obok mnie – wyszeptała.
– Chciałem wracać do siebie – rzucił Havard wymijająco. – Już niedługo czwarta, powinienem się przespać choć kilka godzin, zanim…
– Możesz spać jutro cały dzień, jeśli chcesz – uśmiechnęła się Mali, przepełniona szczęściem, i pociągnęła go ku sobie. – Och, Havardzie, Havardzie…
Nagle zaczęła gwałtownie ściągać z niego koszulę i rozpinać pasek. On położył dłoń na jej ręce i zatrzymał ją.
– Nie wiesz, co robisz, Mali – powiedział cicho. -Najlepiej będzie, jak pójdę.
Ale ona się nie poddała. Oddech Havarda stał się szybki. On nie spuszczał z niej wzroku. Gdy już leżał nagi obok niej, ustami gładziła jego tors, płaski brzuch… Przytrzymał ją za włosy, gdy chciała zejść niżej.
– Ja tego chcę – wyszeptała cicho, spoglądając na niego. – Chcę, Havardzie.
Powoli uniosła się i położyła na nim. Nigdy tego wcześniej nie robiła, nie z własnej woli, pomyślała mgliście. Pochyliła się nad nim, pocałowała delikatnie w usta i ocierała się swoim gorącym, nagim ciałem o jego ciało.
– Boże – wyszeptał. – Mali, co ty robisz…
Pomogła mu dostać się na miejsce i powoli zaczęła się poruszać. Jego dłonie odgarnęły jej włosy i ujęły jej pełne piersi. Już nie mógł leżeć spokojnie, tylko wychodził jej na spotkanie każdym pchnięciem. Mali odrzuciła głowę do tyłu i łapała oddech z rozkoszy, tracąc świadomość, gdzie jest. Wreszcie osunęła się na niego.
Po chwili Havard zebrał ubranie i bez słowa zniknął za drzwiami. Mali włożyła koszulę nocną i wśliznęła się do pokoju Siverta. Havard miał rację, od razu to zauważyła. Chłopiec spał spokojnie i mocno. Przeżyje! Pochyliła się i pocałowała synka ostrożnie, by go nie obudzić. Wróciła do swojego łóżka. Pachniało Havardem, pomyślała, naciągając kołdrę. Havardem i kochaniem. Zalała ją fala gorąca na wspomnienie tego, co robili, ale odwróciła się na bok i zamknęła oczy. Ten mężczyzna uratował Siverta!