142966.fb2
Trwała pełnia lata. Dni były ciepłe i pełne woni, długie wieczory zachwycały grą kolorów na powierzchni fiordu i nad ciemnymi górami, noce były jasne i ciche. Plony zapowiadały się wspaniale. Wszystko rosło w oczach.
W Stornes praca szła zwykłym rytmem, mimo braku gospodarza. Havard dawał sobie świetnie radę. Ciągle w ruchu, planował robotę i dbał o wszystko. Wszyscy go doceniali i lubili, bo nigdy nie okazywał wyższości. Miał szczególną cechę: sprawiał, że ludzie dobrze się czuli w jego towarzystwie, nawet w trakcie intensywnej pracy. Szedł za tym szacunek wobec niego jako człowieka. Nie zabiegał o to, ale tak po prostu było.
Czasami Mali stwierdzała, że nigdy wcześniej nie panował w gospodarstwie lepszy porządek. Co piątek siadali z Havardem nad rachunkami i planowali zadania na nadchodzący tydzień, mimo że Mali nie uważała tego za niezbędne. Była całkowicie przekonana, że Havard zna się na robocie, do której był zatrudniony.
– Ty rozumiesz to o wiele lepiej niż ja – powiedziała, gdy pewnego piątku wszedł do kuchni z naręczem papierów i ksiąg rachunkowych. – Sam to zrób, mam do ciebie zaufanie, wiesz przecież. Wszystko idzie dobrze, każdy to widzi. To dzięki tobie – dodała.
Ale on trzymał się swego. Chciał, by brała udział w planowaniu, by pokazać jej i wszystkim, że to ona tu rządzi, że jest tego świadom i to respektuje. Mali zrozumiała, że ważne jest dla niego, by nikt nie mógł powiedzieć, że pozwala sobie na zbyt wiele. Ze nie przekracza granic umowy.
– Zróbmy to razem – odparł. – Możliwe, że kiedyś będziesz zadowolona, że umiesz planować i prowadzić rachunki. Nie jest pewne, że będę tu na gospodarstwie całą wieczność – dodał, nie patrząc na nią.
Nie rozmawiali o tym, co wydarzyło się wtedy w Buvika. Havard był miły, towarzyski i pracowity i tak samo chętnie zajmował się Sivertem. Tylko wobec niej zwiększył dystans. A może sobie to tylko wyobraziła? Ale czuła, że nie może już do niego iść ze wszystkimi problemami, że on nie chce przebywać z nią zbyt blisko. Właściwie go rozumiała. Nie można mieć wszystkiego. Po wydarzeniu w Buvika wiedziała, że Havard nie zadowoli się już okruchami. Jeśli ma coś mieć, to albo wszystko, albo nic.
Zdarzało się, że czuła na sobie jego spojrzenie, gdy wydawało mu się, że ona nie patrzy. Jednak gdy spoglądała na niego, udawał, że jest zajęty czymś innym. Niech i tak będzie, pomyślała. Potrzebowała dobrego pracownika i zarządcy, i to jej zapewniał. Mogła się obejść bez zaufania i bliskości pomiędzy nimi. Rozumiała, że jemu nie jest łatwo. Sama tęskniła za jego ciepłem, uściskiem, może za łagodnym pocałunkiem na poddaszu. Gdy tego już nie otrzymywała, czuła, jak było to dla niej ważne – o ile sama mogła ustanawiać granice. Czuła się wtedy żywa i kochana, serce biło mocniej, a nawet ogarniała ją gorąca i dziwna tęsknota, do której nie chciała się sama przed sobą przyznać. Bo nadal nie chciała wychodzić za mąż, choć pewnie nikt nie rozumiał, dlaczego. Nie brakowało mężczyzn, którzy chętnie widzieliby się w tej roli. Ale sama myśl, że miałaby znów ulec woli mężczyzny, sprawiała, że okrywała się gęsią skórką, choć wyczuwała, że małżeństwo z Havardem byłoby inne niż z Johanem.
Mimo to nigdy nie będzie tak, jakby tego pragnęła. Nadal marzyła o Jo, choć myślała o nim rzadziej. Na zawsze miał swoje miejsce w jej sercu. Wszystkich mężczyzn porównywała z nim i żaden nie wytrzymywał tego porównania, nawet Havard. Nikt nie mógł równać się z Jo, myślała Mali, siedząc oparta o ścianę szopy nad morzem. Znów zaczęła tu przychodzić, choć przysięgała w dniu śmierci Jo, że nigdy tego nie zrobi. W tym dniu, w którym sama o mało nie wskoczyła do fiordu… Ale nawet Mali musiała przyznać, że czas, o ile nie leczy – to przynajmniej zabliźnia ranę. Wtedy daje się żyć…
Sivert cały dzień był w ruchu, zwykle trzymając się Havarda. Mały wyciągnął się bardzo przez ostatnią zimę, pomyślała Mali, patrząc na syna skaczącego po kępach trawy i kamieniach. Miał w sobie zwinność kota. Gdy stanął w słońcu i uśmiechnął się do niej szarozielonymi, iskrzącymi oczami, z widocznymi mocnymi, mlecznymi zębami, z ciemnymi włosami w szalonym nieładzie, coś aż ją kłuło. Był tak podobny do Jo! I w przeciwieństwie do Oi, który ledwo różowiał w słońcu, skóra Siverta była złocistobrązowa na długo przed nocą świętojańską.
Oja świetnie się rozwijał, jak już zaczął jeść i mógł przebywać na dworze. Mali sama nie wierzyła, że ten różowiutki, jasnowłosy niemowlak o krągłych policzkach był tym samym chudziakiem, którego urodziła w lutym i któremu mało kto dawał szanse życia.
Oja był poważniejszym dzieckiem niż Sivert, już teraz mogli to stwierdzić. Sivert gaworzył i uśmiechał się do wszystkich, natomiast Oja najpierw oceniał, długo wpatrując się w nową osobę ciemnymi oczami. Uśmiechał się rzadko.
– Johan też był taki jako dziecko – mówiła Beret, patrząc na wnuka błyszczącymi oczami. – To niesamowite, jaki on jest do niego podobny. To dla mnie zbawienie, że on przeżył.
Nadal okazywała, że kocha Siverta, ale on nawet nie mógł się równać z Oja. Beret zawsze była przy niemowlęciu, nosiła je na ręku, brała na kolana i śpiewała piosenki. Jeśli obie, Mali i Beret, podeszły do jego kołyski, Oja wyciągał rączki do babci. Nie żeby Mali żałowała Beret tego pocieszenia, które najwyraźniej stanowił dla niej wnuk, ale jednak odczuwała w takich razach jakieś ukłucie.
Sivert pochłonięty był zbieraniem chrustu i drew na wielkie ognisko świętojańskie, które zgodnie z tradycją mieli rozpalić na cyplu przy Stornes. Pomagały mu dzieci z pozostałych dworów i zagród. To Havard wpadł na pomysł zajęcia tym dzieci. Niemało soku poszło na ugaszenie pragnienia malców, umorusanych kurzem i żywicą. Wszyscy mówili o wieczorze, gdy będą mogli zostać tak długo, jak zechcą, zapalą wielkie ognisko i będą jedli tyle ciastek i pili tyle soku, ile zmieszczą. Takie wspaniałości nie zdarzały się zbyt często.
– Będą też kanapki – pochwalił się Sivert gromadce dzieci. Mali słyszała go przez otwarte okno salonu. -Nie tylko ciastka, nie.
– Moja mama upiecze herbatniki – odezwało się któreś.
– Dasz spróbować? – spytał Sivert. – Dam ci wtedy kanapkę.
Mali nie dosłyszała odpowiedzi, bo nadszedł Havard i zaczął chwalić dzieci za dobrze wykonaną pracę.
– To chyba będzie największe ognisko, jakie kiedykolwiek rozpalono w Stornes – rzekł Havard. – Ależ to będzie noc świętojańska, mówię wam!
Przez lata ognisko świętojańskie na cyplu Stornes stało się tradycją w okolicy. Dorośli i dzieci z dworów i zagród spotykali się tam, niosąc koszyki z jedzeniem. Oczywiście, o ile pogoda pozwalała. A jeśli nawet pogoda nie zdołała zagnać niektórych do domu, czyniły to meszki. W łagodne, wilgotne letnie wieczory potrafiły doprowadzić ludzi do szaleństwa. Małe, niemal niewidoczne, nagle były wszędzie: we włosach, w uszach i pod powiekami, pod ubraniem. Czasami było ich tak wiele, że tworzyły obłok nad głową. Nic nie dawało odganianie: były wszędzie. Tak, meszki potrafiły zepsuć więcej wieczorów świętojańskich niż zła pogoda, myślała Mali.
Ale wszystkie oznaki na niebie i ziemi zapowiadały piękny wieczór. Sivert już od rana szalał z podniecenia. Co kwadrans pytał, która godzina, aż wreszcie Mali wysłała go, by posprzątał w szopie na drewno. Skrzywił się, ale przynajmniej zniknął. Gdy Mali po jakimś czasie wyszła do niego, nie znalazła go w szopie. Siedział na dużym kamieniu przy strumieniu za pralnią i puszczał łódki z kory. Pokręciła głową, ale uśmiechnęła się. To było dla niego tak typowe. Nie miał zamiłowania do pracy, uznawał ją za nudną. Istniało tyle zabawniejszych zajęć! Oprócz puszczania łódek lubił chodzić po łące i zbierać dla niej kwiaty albo leżeć na sianie w stodole i obserwować jaskółki, które lepiły gniazda wysoko pod dachem. Zawsze wiedział, w którym gnieździe są już młode. Czasem przychodził do niej, płacząc, z nieżywym pisklęciem, który zbyt wcześnie odważyło się na skok i kończyło na klepisku stodoły. Wtedy Mali musiała odłożyć swoje zajęcia, znaleźć kartonik i pójść z synem na pogrzeb. Na tyłach domu Sivert urządził mały cmentarzyk, gdzie oprócz piskląt grzebał martwe myszy czy rozjechane dżdżownice i stawiał na ich grobach koślawe krzyże. Jego niezwykła więź ze wszystkimi żywymi stworzeniami stawała się z każdym rokiem mocniejsza, zauważyła Mali.
Po zakończeniu obrządku w oborach ludzie zaczęli napływać w kierunku cypla Stornes. Był niezwykle ciepły i piękny letni wieczór, tak jasny, że niemal nie warto było zapalać ogniska. Jednak, oczywiście, zapalono je zgodnie z tradycją i ku radości dzieci, także tych najmłodszych, aby miały czas się nim nacieszyć, zanim zasną.
Mali siedziała razem z Margrethe, Bengtem, Ane i Aslakiem. Rozglądała się trochę za Havardem, ale go nigdzie nie dostrzegała. Dziwne, pomyślała, nic nie mówił, że go nie będzie. Właściwie w ogóle nie wspominał o wieczorze…
– Jak się macie, nowożeńcy, tam pod lasem? – spytała Margrethe, spoglądając na Ane.
Ane poczerwieniała i zaczęła kręcić źdźbło trawy w palcach. Aslak uśmiechnął się bezradnie.
– Dobrze – odparta w końcu Ane. – Urządziliśmy się…
– Słyszałam, że nie ty będziesz w tym roku na letnim pastwisku? – pytała dalej Margrethe. – To pierwszy raz od wielu lat, mówiła Mali.
Aslak objął ramieniem Ane i odchrząknął.
– Mali obiecała, że Ane zostanie na gospodarstwie tego lata. Mnie to nie martwi, o nie. Inaczej widziałbym ją tylko w niedziele, no i…
– Tak, na pewno byłoby ci trudno – zaśmiał się Bengt dobrodusznie. – Najlepiej przecież mieć żonę w łóżku każdej nocy, zgadzam się!
Aslak poczerwieniał i spuścił wzrok. Nadal mocno obejmował Ane. Mali pochwyciła jej spojrzenie i nagle zrozumiała to, nad czym zastanawiała się przez ostatnie tygodnie. Ane jadła mniej niż zwykle, była blada mimo słońca i częściej biegała do wychodka.
– Może jesteś ciężarna, Ane? – spytała, dotykając jej ramienia. – Jak się tak zastanowię, wszystko by na to wskazywało. Ale jakoś na to nie wpadłam, dopiero teraz…
Ane spojrzała na nią promiennymi oczami i z rumieńcami na policzkach. Potem zerknęła na Aslaka i splotła swoje palce z jego.
– Tak, jest – obwieścił dumnie Aslak. – Więc tym lepiej, że nie pojedzie na pastwisko. To ciężka praca i baliśmy się, że coś mogłoby się stać…
– Nigdy bym cię nie wysłała na pastwisko w tym stanie! – Mali poklepała Ane po plecach. – Ależ wspaniałe wiadomości w ten wieczór świętojański. Gratuluję wam obojgu! Tak, to wielka zmiana dla was, no i dla nas w Stornes. Ale zostaniesz z nami, Ane, jak obiecałaś? Dziecko będziesz mogła zabierać ze sobą, przecież kołyska jest wolna.
– O tak, oczywiście, że zostanę w Stornes – rzuciła Ane szybko. – Przecież mamy umowę. A dla dziecka będzie dobrze mieć towarzystwo Siverta i Oi. Nie mogłoby być lepiej!
– Kiedy go oczekujesz, Ane? – spytała Margrethe. -Bo nic po tobie nie znać. Choć rzeczywiście nie widuję cię zbyt często – dodała z uśmiechem.
– Myślę, że to będzie podarunek na Boże Narodzenie – odparła Ane. – Wspaniały podarunek. O ile wszystko dobrze pójdzie – dodała, zerkając na Margrethe.
Na pewno pomyślała o jej martwym noworodku, albo i o gwałtownym porodzie Mali, którego była świadkiem. Takie przeżycia zostają w pamięci kobiety, która ma przed sobą pierwszy poród.
– Zajmiemy się tobą, Ane – uśmiechnęła się Mali uspokajająco. – Wszystko pójdzie dobrze.
Nagle dostrzegła spojrzenie, które Margrethe posłała Bengtowi. Było tak pełne słodyczy i czułości, że Mali już wiedziała, że prawdą jest to, czego się obawiała.
– Ty też jesteś brzemienna – powiedziała cicho, patrząc na siostrę.
– Zostałaś jasnowidzem, czy co? – spytał Bengt, ale czuła, że był lekko zażenowany. – Skąd wiesz? My dopiero się zaczęliśmy domyślać…
– Nie, ja…
Mali przerwała. Miała wielką ochotę krzyczeć. Czy oni nie mogą trochę bardziej panować nad sobą? Pewnie nie, pomyślała, skoro są nadal tak zakochani. Przecież sama straciła rozsądek, gdy Jo przybył do Stornes. Wiedziała, że to, co robi, to grzech, ale nic jej nie mogło powstrzymać. To samo się powtórzyło, gdy niespodziewanie odwiedził ją jesienią na pastwisku. Oddała mu się w dzikiej ekstazie, nie bacząc na konsekwencje. Więc może nie jestem ani trochę lepsza od Margrethe, pomyślała. Raczej gorsza. Konsekwencje tego ostatniego razu były… śmiertelne. Bo siostra jest przynajmniej żoną tego, z którym śpi. Ale Margrethe będzie miała dziecko przed upływem roku po stracie poprzedniego!
– Nie mieliśmy takiego zamiaru – tłumaczyła się młodsza siostra, a policzki jej płonęły. – Ale skoro ty… Nie, to nie będzie dla nas bożonarodzeniowy podarunek. Dziecko urodzi się pod koniec stycznia, tak sądzę.
O Boże jedyny, o czym oni myśleli? Przecież Margrethe będzie wycieńczona. Oczywiście, jest zdrowa i młoda, ale niemal bez przerwy w ciąży! Wzdrygnęła się. Gruźlica znów zbierała ofiary w pobliskich wsiach, a imała się najsłabszych… Mali nagle poczuła dłoń siostry na ramieniu.
– Nie bądź zła…
– Nie jestem zła – odpowiedziała Mali, otaczając młodszą ramieniem. – Dlaczego miałabym być zła? Wiem przecież, jak kochacie swoje dzieci. I jesteście młodzi i zdrowi. Nie, nie jestem zła – dodała. – Jeśli już, to tylko się o ciebie niepokoję, że będziesz wymęczona…
– Zaopiekuję się nią – obiecał Bengt. – Ona będzie już tylko dla ozdoby, naprawdę.
Co ty tam wiesz, pomyślała Mali. Młoda gospodyni w dużym dworze, z trójką małych dzieci, która miałaby być tylko dla ozdoby! To niemożliwe. Nie, wszyscy mężczyźni są tacy sami. Gdy już znajdą się w łóżku, myślą tylko tym, co mają między nogami, a nie głową!
Iskry strzelały z wielkiego ogniska tak, że musieli się odsunąć. Żar buchał. Pęki iskier wylatywały w niebo za każdym razem, gdy na pół wypalona belka padała na ziemię. Dzieci piszczały z radości. Mali próbowała nadążyć spojrzeniem za Sivertem, ale było to niemożliwe.
Biegał, umorusany i podniecony, zbierał patyki i dorzucał do ogniska w nadziei, że wieczór się nigdy nie skończy.
Jedna z przechodzących obok dziewcząt z Oppstad włożyła Mali na głowę wianek z rumianków, dzwonków i żółtych traw.
– Naprawdę dla mnie? – spytała Mali z uśmiechem. – Jest dla mnie zbyt ładny. To ty powinnaś go nosić, młoda i śliczna.
– Nie, to dla ciebie, bo może wyjdziesz za mąż – zaśmiała się dziewczyna. – Moja mama mówi, że dziewczyna, która ma wianek na głowie w wieczór świętojański, wyjdzie za mąż przed końcem roku.
– No, to mamy się na co cieszyć – zaśmiał się Bengt. -Zobaczymy, czy w Stornes będzie wesele na święta. To miła perspektywa!
Mali nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się do dziewczyny i zostawiła wianek na głowie. Nie wierzyła w przesądy, więc mogła go zatrzymać. Żaden wianek nie spowoduje, że wyjdzie za mąż!
– Chyba cieszycie się na próżno – rzekła. – Zamierzam być wolna i swobodna, by pomagać choćby w przyjmowaniu waszych dzieci na świat.
– Możesz dać radę obu sprawom – uśmiechnął się szwagier. – Właściwie nie rozumiem, dlaczego jeszcze jesteś wolna, skoro jesteś co najmniej tak samo ładna jak twoja siostra, a to niemało – dodał, patrząc na nią z nieskrywanym podziwem.
Bo była ładna w tym wianku. W blasku ogniska jej włosy lśniły niczym stare złoto, a skóra sprawiała wrażenie złocistego jedwabiu. Wiele spojrzeń śledziło jej postać: wyprostowaną jak świeca, wąską w talii i z bujnym biustem. Właściwie nigdy nie wyglądała piękniej, pomyślał Bengt, i to pomimo tego, co przeszła przez ostatni rok.
Mali poczuła, że się rumieni z radości i zażenowania. Rzadko myślała o swoim wyglądzie, ale gdy Bengt ją pochwalił, poczuła, że to miłe.
– Ja też powinnam chyba tego chcieć – rzuciła lekko. – Ale nie chcę, i mówię to jasno. A teraz może zmienimy temat?
Wtedy dostrzegła Havarda. Szedł wzdłuż brzegu razem z Laurą Granvold, córką we dworze Oppstad. Była dużo młodsza od swojego brata, Edvarda, który miał już żonę i dzieci. Jej narodziny były dużą niespodzianką i radością dla rodziców. Ile mogła mieć lat, zastanawiała się Mali. Siedemnaście, osiemnaście? I jakim cudem Havard spacerował właśnie z nią? Uświadomiła sobie, że Havard zawarł dużo znajomości, od kiedy zaczął pracować w Stornes, i że często bywał z jakimiś sprawami w Oppstad. Ale żeby spacerować z Laurą w taki wieczór? Coś skurczyło jej się w brzuchu. Na widok tych dwojga, dziewczyny od czasu do czasu otaczanej ramieniem przez mężczyznę. Mali oblała się żarem, choć nie wiedziała, dlaczego. Przecież Havard, jako kawaler, mógł sobie być, z kim chciał. Jej nic do tego. Mimo to… Mali nie mogła oderwać od nich spojrzenia.
– No proszę, oto Havard – Bengt wskazał dłonią. -I ma ze sobą kobietę. Wygląda na to, że na noc świętojańską – zaśmiał się.
– Bengt! – upomniała go żona żartobliwym tonem. -Nawet jeśli idzie razem z Laurą, to niekoniecznie znaczy, że on… że on… A może jest coś między nimi, Mali?
Mali wzdrygnęła się.
– Ja o niczym nie wiem – odparła, unikając wzroku siostry. – W ogóle nie wiem, z kim Havard się widuje w czasie wolnym. W każdym razie znalazł sobie niezłą dziewczynę -rzucił Bengt. – Laura wyrosła na całkiem ładną pannę, to pewne. Ale jest strasznie młoda.
– I ty to mówisz! – zaśmiała się Margrethe. – Ja byłam młodsza, kiedy ty…
Bengt zaczerwienił się gwałtownie i zaczął częstować wszystkich ciastkami. Havard i Laura dotarli do cypla i zaczęli podchodzić w górę.
– To tu jest przyjęcie, widzę – zauważył Havard wcale niezmieszany. – Znajdzie się miejsce dla nas?
– Oczywiście, oczywiście – powiedział Bengt, przesuwając się. – Mamy miejsce, ciastka i sok. Czekamy na kawę. Peder Plassen gotuje wielki czajnik kawy, podobno czarnej jak smoła. – Mrugnął do Havarda. – Ale nie odmówisz czegoś przezroczystego dolanego do niej, prawda?
– No nie, to należy do nocy świętojańskiej -uśmiechnął się Havard. – A ty zostałaś panną młodą? -powiedział, dotykając wianka Mali. – Gdzie jest ten szczęśliwiec? Ci, z którymi tu siedzisz, mają już żony, o ile wiem.
Mali zalała się rumieńcem. Gwałtownym ruchem zerwała wianek z głowy.
– Dostałam go – oznajmiła. – Mówią, że ta, która ma wianek w czasie nocy świętojańskiej, wyjdzie za mąż przed końcem roku? Więc pewnie on bardziej pasuje tobie – dodała z lekką ironią w głosie i włożyła wianek na głowę Laury.
Laura zaśmiała się, zażenowana, ale poprawiła wianek spoczywający na jej długich, rozpuszczonych włosach. Ona naprawdę ładnie wyrosła, zauważyła Mali.
Nie jest już dziewczynką, ale dojrzałą młodą kobietą o wspaniałych kształtach rysujących się pod niebieską sukienką.
Laura rzuciła szelmowskie spojrzenie na Havarda. Było w nim tyle uczucia i czułości, że Mali aż przeszedł dreszcz.
– Jest mi w nim ładnie? – spytała cicho, dotykając dłoni mężczyzny.
– Ładnie – uśmiechnął się Havard. – Jest ci ładnie i z wiankiem, i bez – dodał, urywając jeden rumianek z jej wianka i zatykając go w dziurkę koszuli.
Miał wiele rozpiętych guzików, niemal aż do pasa, widać było jego złocistą skórę. A może nie zapiął koszuli po tym, jak ją zdjął? – pomyślała Mali nagle. Myśl, że może on kochał się z Laurą gdzieś na brzegu morza, zanim tu przyszli, sprawiła, że Mali osłabła. A przecież nic jej do tego! Jednak czuła zazdrość palącą jej serce, mimo że gdyby chciała Havarda, mogłaby go mieć w każdej chwili, na pewno przed dzisiejszym wieczorem. On nigdy nie ukrywał, że jej pragnie, a ona go odrzucała. Teraz czuła, że go pragnie, o ile nie musiałaby wychodzić za niego za mąż.
Ale niech tam! Nigdy nie odda swej wolności, nie po tym, co przeżyła. Bo wszystkim chodzi o małżeństwo, Havardowi także. A tego ona nie chciała. Zresztą, wygląda na to, że i tak za późno żałować, pomyślała, zerkając z ukosa na Laurę, przytuloną do torsu Havarda. A niech tam, pomyślała ponownie, ale poczuła łzy napływające do oczu.
Powoli zapadał zmrok. Góry pałały w łunie zachodzącego słońca. W wodach fiordu odbijały się puchate obłoczki o złotych i purpurowych brzegach. Ognisko dogasało.
– Cóż, poszukam Siverta i idę do domu – rzuciła Mali nagle i wstała. -1 tak siedziałam za długo. Beret opiekuje się Oja, a miałam go nakarmić jakiś czas temu.
– Tak, a my poszukajmy Olausa – zgodziła się Margrethe. – Dawno powinien być w łóżku, no ale wieczór świętojański jest tylko raz do roku.
Siostry podeszły razem do ogniska. Sivert nie chciał nawet słyszeć o powrocie, mimo że był tak zmęczony, że ledwo stał na nogach. To samo było z Olausem.
Mali wzięła syna na ręce i powiedziała stanowczo, że już koniec wieczoru. Wszyscy idą do domu, i koniec dyskusji. Sivert na tyle dobrze ją znał, że rozumiał, że na nic protesty. Uwiesił się, ciężki i zmęczony, na jej szyi i popłakiwał.
Mali pożegnała się z obecnymi i ruszyła w kierunku domu. Gdy była w połowie drogi, usłyszała za sobą czyjeś kroki. Obejrzała się, lekko przestraszona. To był Havard. Sam.
– Pomyślałem, że potrzebujesz pomocy w niesieniu Siverta – powiedział. – Jest dla ciebie za ciężki.
– Dam sobie radę – rzuciła, ruszając dalej. – A ty masz kogoś, kto czeka, byś go odprowadził do domu.
– Naprawdę?
Usłyszała po jego głosie, że się uśmiecha, a ona miała ochotę odgryźć sobie język za to, że się zdradziła ze swoją zazdrością. Nagle poczuła, że coś spoczęło na jej włosach. Zatrzymała się i dotknęła. Był to wianek.
– To twój wianek, o ile wiem – przypomniał. – Uznałem, że powinnaś go dostać z powrotem. Połóż go pod poduszką, to przyśni ci się ten, za którego wyjdziesz za mąż. Moja mama tak mówiła.
Bez pytania wziął z jej ramion Siverta, przytulił i zaczął iść. Mali stała jeszcze chwilę, skubiąc więdnący już wianek. Ruszyła dalej z wiankiem w dłoni. Nie chciała, by Beret ją zobaczyła przystrojoną.
Tej nocy Mali śnił się Havard. Nadszedł brzegiem morza. Miał rozpiętą koszulę i uśmiechał się do niej iskrzącymi, niebieskimi oczami i mocnymi, białymi zębami.
Na przyzbie letni wiatr bawił się przywiędłymi kwiatami wianka.