142966.fb2 Ksi??ycowa noc - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Ksi??ycowa noc - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

ROZDZIAŁ 5

W dni poprzedzające wyjście ludzi i zwierząt na letnie pastwisko w Stornes wrzała praca. Ingeborg z wypiekami na twarzy biegała tam i z powrotem. Za nią chodziła Ane, tłumacząc, pouczając i upominając.

– Nigdy mi to nie wyjdzie – narzekała Ingeborg. – Czy nie możesz jednak pojechać, Ane?

– Nie, ona na pewno nie może – odparła Mali stanowczo. – A ty, jeśli się tylko uspokoisz, zrozumiesz, że dasz radę. Nie będziesz tam sama. Są jeszcze trzy dziewczyny do pomocy z innych gospodarstw. Weź się w garść, dziewczyno – dodała bez specjalnej nadziei.

Załadowano wielki wóz, który miał przewieźć ładunek przez łąki i bagna. Latem na pastwisko mieli przychodzić ludzie po masło i sery, a zanosić jedzenie i inne rzeczy, których dziewczyny mogły potrzebować. Jednak najważniejsze rzeczy miały pojechać właśnie tym pierwszym transportem.

– Ja też jadę, ja też jadę – triumfował Sivert rozgłośnie. – Jestem duży, pozwolili mi. A ty jesteś mały i musisz zostać w domu – zwrócił się do leżącego w kołysce Oi. – Ale opowiem ci wszystko, gdy wrócę. O ile nie będziesz spał – dodał. – Ty ciągle śpisz.

– Tak, my z Olą Johanem zostaniemy tu, by pilnować domu – uśmiechnęła się Beret. – Masz rację, on jest za mały. A ja za stara.

– Tak, jesteś za stara, babciu – potwierdził chłopiec. Spojrzał na nią z zastanowieniem. – Za trudno by ci było iść. I myślę, że byłabyś za ciężka dla Simy. Boja będę jechał na Simie, jest do mnie przyzwyczajona.

– Tak, od ciebie można usłyszeć słowa prawdy -przyznała Beret, gładząc go po głowie.

W ciągu ostatniego roku wiele osób zwracało uwagę na wiek Beret, pomyślała Mali, zerkając na teściową. Jej twarz wychudła, w ciemnych włosach pojawiły się siwe pasma. Ale nadal trzymała się prosto, a sokole spojrzenie i ostry język były nadal w użyciu, choć nie tak często jak kiedyś.

– Tam jest daleko, więc lepiej, jak zostaniesz w domu – mówił dalej Sivert z troską w głosie. – Powinnaś opiekować się Oja. On nawet nie umie sam jeść.

– Ależ ty jesteś, Sivercie – rzekła Beret, posyłając wnukowi jeden z jej nader rzadkich uśmiechów. – Zupełnie niepodobny do ojca, ale i tak niezły…

– Dlaczego nie jestem podobny do ojca? – spytał malec, spoglądając na babkę poważnie.

Mali pakowała właśnie chleb i resztę jedzenia do skrzynki przy stole kuchennym i udawała, że nie słucha, ale serce waliło jej coraz mocniej.

– Dlaczego, dlaczego – odparła Beret wymijająco. -Tego się nie wie. Jesteś bardziej podobny do matki, po prostu tak jest.

– A to źle? – spytał Sivert, wspinając się babci na kolana i sięgając po broszę, którą miała pod szyją.

Beret zaśmiała się, gładząc go po plecach.

– Nie, to nic złego. Poza tym jesteś też podobny do mnie, gdy byłam mała. Też miałam ciemne włosy, jak ty. Nie, to nic złego, że nie jesteś podobny do ojca. I tak jesteś moim wnusiem. Ale Oja… – Spojrzała w kierunku kołyski. – Oja wygląda zupełnie jak tata, gdy był mały.

– Bardziej kochasz Oję? – spytał Sivert. Broda zaczynała mu się trząść. – Nie kochasz mnie już?

Beret powróciła wzrokiem na wnuka siedzącego na jej kolanach, na jego złocistą skórę, ładne szarozielone oczy i ciemne, kręcone włosy. Coś było w nim znajomego, przypominał jej kogoś… Może tylko zdjęcie jej samej z dzieciństwa? Na pewno był ładny, pomyślała, gładząc go po krągłym policzku. Ładny i bystry.

– Jesteś na pewno podobny do taty w tym, że jesteś takim jak on mądralą. No i oczywiście, że cię kocham – dodała miłym tonem. – Przecież dobrze o tym wiesz, mały Cyganie!

Mali aż się wzdrygnęła, a serce skoczyło jej do gardła. „Cygan", skąd Beret przyszło do głowy, by go tak nazwać? Ręce zaczęły jej się tak trząść, że aż upuściła chleb na ziemię. Szybko kucnęła, kryjąc się za skrzynią. Przecież to nic nie znaczy, starała się uspokoić. Przecież tak się czasem mówiło o chłopcach, którzy zachowywali się podobnie jak Sivert, z jego pomysłami i dokazywaniem. Beret na pewno to miała na myśli, a nie Cyganów.

Mimo to Mali zrobiło się nieprzyjemnie.

Wczesnym lipcowym rankiem ruszył w góry całkiem spory pochód zwierząt i ludzi. Rosa perliła się jeszcze na trawach, a drzewa lasu przy Inndal rzucały długi cień. Krowy zatrzymywały się coraz, by zjeść pęk soczystej trawy, więc parobcy i pastuszkowie często musieli zbaczać na mokradła, by je wygonić.

Gudmund byt odpowiedzialny za transport towarów, pozostali za zwierzęta. Havard prowadził Simę, którą obciążono dwoma workami i Sivertem. Chłopiec się- I dział wysoko jak książątko, obserwując i komentując wszystko, co zobaczył.

– Nie ma odwrotu – powiedziała Ingeborg do Mali. -Okropnie się boję, że nie poradzę sobie tak dobrze jak Ane – zaczęła znów narzekanie.

– Nikt tego nie oczekuje – odparła Mali uspokajająco, nie licząc już, który to raz. – Nie w pierwszym roku. Ale jestem pewna, że dasz sobie świetnie radę. Zobaczysz, w przyszłym roku będziecie się kłócić z Ane, która z was ma jechać. To ciężka praca, ale nie znam żadnej dziewczyny, której się to nie spodobało. Żyje się tam swobodnie, to coś innego niż codzienna praca na gospodarstwie. Jestem więcej niż pewna, że spodoba ci się taka odmiana.

– A Ane jest w ciąży – Ingeborg zerknęła z ukosa na Mali.

Nowina rozeszła się po dworze już jakiś czas temu i wiadomo było, że to też było powodem, by Ane nie jechała.

– W przyszłym roku nie będzie mogła jechać z niemowlakiem – dodała.

– Tak, masz rację – rzekła Mali. – Więc pewnie i ty pojedziesz w przyszłym roku, o ile sama nie znajdziesz j męża i nie zajdziesz w ciążę, zanim się zdążymy obejrzeć!

Ingeborg zaróżowiła się lekko. Mali wiedziała, że dziewczyna nie odmówiłaby żadnemu z adoratorów, zwłaszcza że nie miała ich wielu. Ingeborg nie była brzydka, ale do piękności nie należała. Silnie zbudowana, z brązowymi włosami ściągniętymi do tyłu cienkim warkoczykiem. Zupełnie pozbawiona była wdzięku, tego szczególnego promieniowania, które przyciągało mężczyzn do kobiety. Ale wyróżniała się pracowitością, więc ten, który by ją zechciał, miałby na pewno dobrą gospodynię. A przecież na pewno są tacy mężczyźni, dla których jest to ważniejsze niż wygląd. Poza tym ona wcale nie była brzydka, tylko pospolita i ze skłonnością do narzekania. Chociaż mężczyźni nie lubili narzekań…

– Tak, będą was odwiedzać, wiem – uśmiechnęła się Mali. – Uważaj tylko!

– Nie, mnie na pewno nie – stwierdziła Ingeborg.

– Patrz na to jaśniej, to pomoże – westchnęła Mali. Przeszła do przodu i dogoniła Simę. Pociągnęła Siverta lekko za stopę.

– Co słychać u wodza? – spytała. – Widziałeś jakiegoś niedźwiedzia czy inne dzikie zwierzę?

– Nie, tylko zająca – odparł syn, patrząc na nią rozjaśnionymi oczami. – I widziałem duży, stary korzeń, który wyglądał zupełnie jak troll, ale nie był trollem -dodał uspokajającym tonem. – To był tylko korzeń, prawda, Havard?

– Tak, to na pewno był tylko korzeń – uśmiechnął się Havard. – Ale Sivert ma rację: wyglądał jak troll.

Havard zdjął koszulę i słońce połyskiwało na jego spoconej skórze. Jest dobrze zbudowany, pomyślała Mali, zerkając na szerokie barki, muskularne ramiona, płaski brzuch i wąskie biodra. Szła tak blisko, że czuła jego zapach. To był zapach potu, lecz z domieszką ziół, ciepła… Zapach mężczyzny, pomyślała, odsuwając się od niego.

– Uważam, że powinnaś iść z nami przez most, aby Havard mógł uważać, byś nie wpadła do wodospadu – Sivert odezwał się tonem mądrali znad grzywy Simy. -W wodospadzie mieszka wodnik, mówiła Ane, a on musi zebrać dziesięć ładnych kobiet.

– Naprawdę Ane tak powiedziała? – spytała Mali z uśmiechem.

– Tak, masz rację, Sivert – powiedział Havard. – Musimy uważać na twoją mamę. Wodnik nie mógłby zna- I leźć ładniejszej kobiety, gdyby ona wpadła do wody.

Mali odwróciła się, zarumieniona, ale nic nie odpowiedziała.

Za każdym razem, gdy Sivert mógł wybrać się w góry, był szczególnie podekscytowany. Jego oczy dostrzegały najdrobniejsze szczegóły, a usta się nie zamykały.

– Chyba musisz mieć zamęt w głowie – zwróciła się Mali do Havarda. – Kiedy już zacznie mówić…

– Nic nie szkodzi – uśmiechnął się Havard. – Uważam, że to wspaniale, gdy dziecko ma taką radość; z przyrody. Większość jej nie zauważa, ani dorośli, ani dzieci nie widzą tej wspaniałości wokół nich. Możliwe, że dlatego, że w niej wyrośli i się przyzwyczaili. A Sivert jest inny. Ciekawe, skąd to ma, ale jest naprawdę wyjątkowy.

Mali pokiwała głową. Otarła pot z czoła. Słońce grzało, było duszno. Może owieje nas wiatr od morza, gdy dojdziemy wyżej, pomyślała Mali, dotykając guzików bluzki. Zerknęła ukosem na Havarda i rozpięła trzy najwyższe.

– Nie wiedziałem, że będziesz iść na pastwisko -rzekł Havard. – Mogłaś sobie na to pozwolić?

– Tak, chciałam się upewnić, że Ingeborg da radę się urządzić. To jej pierwsze lato – odpowiedziała Mali. – Poza tym chciałam, by Sivert też przeżył taką wyprawę. On zresztą cieszyłby się z każdej wyprawy – dodała, przytrzymując gałąź, która wystawała na drogę. – Chcę jeszcze sprawdzić moroszkowe miejsca, zanim zaczną dojrzewać.

To było tylko pół prawdy. Oczywiście, że czuła odpowiedzialność za Ingeborg, że chciała dać Sivertowi wyprawę na letnie pastwisko, na którą się cieszył już od dawna. Ale najważniejsze było pragnienie ujrzenia miejsca, w którym zginął Jo. Potrzebowała tego od czasu, gdy go wtedy przynieśli.

Jakiś czas myślała, by zrezygnować, że to, co minęło, powinno spoczywać w spokoju. Ale czuła palącą potrzebę dotarcia do tego miejsca po to, by się pożegnać z Jo. Gdyby istniał jakiś grób, który by mogła odwiedzać, byłoby inaczej. Nawet nie wiedziała, gdzie jest jego grób, i nie mogła o to nikogo spytać. On umarł z jej powodu, dlatego chciała się z nim pożegnać tam, pod urwiskiem. Czuła, że nie zazna spokoju, póki tego nie zrobi, że to nie było tylko życzenie, ale i powinność.

Wczesnym rankiem, zanim ktokolwiek wstał, poszła zerwać wielki bukiet polnych kwiatów. Zaniosła je do pokoju i uplotła wianek, skrapiając go gorącymi łzami. Ukryła go w starej poszewce, którą wzięła ze sobą. Przecież mogła mieć coś na wypadek, gdyby znalazła jagody.

Myśl o samotnej wycieczce do urwiska wprawiała ją w drżenie. Nie wiedziała, co poczuje, gdy tam się znajdzie. Ale nie miała wyboru. To była ostatnia rzecz, którą mogła zrobić dla mężczyzny, którego kochała ponad wszystko i którego doprowadziła do śmierci. Nie znała lepszego miejsca, w którym mogłaby położyć wianek i błagać o wybaczenie, niż to, w którym umarł. Może sama odnajdzie tam spokój. Ale pewna nie była…

Z komina letniej zagrody Innstad unosił się dym, gdy wreszcie dotarli na miejsce. Mali wiedziała, że ich transport wyruszył poprzedniego dnia. Trzy pozostałe zagrody miały zostać obsadzone najpóźniej do jutra. Pastuszkowie pognali dalej krowy i owce. Zwierzęta także poczuły wolność, biegały, ryczały i beczały, aż trudno je było utrzymać w stadzie. Żaden z pastuszków nie wątpił, że one także cieszą się ze swobody na letnim pastwisku przez dwa miesiące. Chcieli je pognać jak najdalej przed pierwszym wieczorem w letniej stajni.

Sivert twierdził, że może pójść z nimi i poganiać zwierzęta, ale Mali się sprzeciwiła.

– Oni idą daleko – wyjaśniła. – Ale za parę lat możesz popracować jako pastuszek przy naszych zwierzętach. Potrzeba takich jak ty, którzy nie boją się ani niedźwiedzi, ani trolli – dodała, ukrywając uśmiech.

Sivert uznał jej argumenty. Parobcy z Havardem zaczęli zdejmować bagaże z wozu. Ingeborg rozpaliła w piecu, wstawiła wodę na kawę i zaczęła przygotowywać posiłek.

– No, to ja idę – rzuciła Mali. – Mam ze sobą jedzenie, zjem po drodze. To kawał drogi, więc ruszam.

– Naprawdę chcesz iść całkiem sama? – zaniepokoił się Havard. – Przecież możesz spotkać niedźwiedzia albo rosomaka…

– Jeśli pastuszkowie mogą chodzić sami, to ja też -odparła, unikając jego spojrzenia. – No i chyba nie sądzisz, bym chciała zdradzać komukolwiek, gdzie są moje pola moroszek. Sama szukałam ich parę lat. Wrócę późno, więc możecie zacząć schodzić, zanim wrócę. Sama trafię do Stornes.

Widziała, że Havardowi nie podobało się takie rozwiązanie, ale już nic nie powiedział. Sivert jednak złapał ją za spódnicę i nagle zaczął marudzić, że też chce z nią iść. Wytłumaczyła mu, że to ciężko i daleko, ale że gdy będzie starszy, weźmie go ze sobą. Na szczęście mały gaduła szybko znalazł inne, interesujące rzeczy na pastwisku i osoby, które mógł zaczepić. Poza tym w dole drogi usłyszeli porykiwania i pokrzykiwania. Kolejna grupa dochodziła na miejsce.

– Ojej! – zawołał Sivert. – Idą następni!

– Uważaj na niego, dobrze? – poprosiła Mali Havarda. – Miałam prosić o to Ingeborg, ale ona jest dziś zbyt rozbiegana, bym mogła na niej polegać. Zabierzesz go do domu wieczorem z Simą, a tam zajmie się nim Ane, już z nią rozmawiałam. Beret nie spuszcza oczu z Oi, więc o niego jestem spokojna.

– Oczywiście, zajmę się nim – odparł Havard. – Ale jak długo zamierzasz tam być? Nie sądziłem, że możesz na tak długo zostawić Oję, skoro…

Zerknął na jej piersi i lekko się zaczerwienił. Mali też. Dłonią zebrała rozchyloną bluzkę.

– Zrobiłam tak, że on… ma mleko – rzuciła lekko zawstydzona. – Poza tym zaczął już jeść inne rzeczy. Beret da radę równie dobrze jak ja.

Havard pokiwał głową.

– To jak długo zamierzasz tam być? – powtórzył pytanie. – Dziś mamy czas, więc możemy na ciebie poczekać, w każdym razie Sivert i ja. Gudmund musi zaraz wracać, ale…

– Havard, już nieraz byłam w górach – powiedziała Mali. – Miło, że o mnie myślisz, ale też jedź. Nie wiem, ile mi to zajmie, na pewno kilka godzin – dodała wymijająco. – Ale nie lubię pilnować czasu, gdy jestem w górach.

W zamieszaniu, które powstało, gdy zwierzęta i ludzie z Oppstad zjawili się na pastwisku, Mali znikła niepostrzeżenie.

Szła tak, by jak najszybciej zniknąć z pola widzenia ludzi na pastwisku. Ominęła Seterhaugen i zniknęła za nim. Przed nią otworzył się krajobraz zwieńczony szczytem Stortind. Nie wydawało się, by to daleko, ale Mali wiedziała, że to złudzenie. Droga była trudna i wiodła przez gęste zarośla i rozległe bagna.

Usiadła na kamieniu i aż do pasa rozpięła bluzkę. Było ciepło, a ona szła szybko. Nie obawiała się, że kogoś spotka, o tej porze roku nikt nie chodził w góry. Dopiero jesienią wielu chodziło zbierać dojrzewające moroszki, najcenniejsze ze wszystkich rodzajów jagód. Od kiedy Mali zamieszkała w Stornes, chodziła zbierać moroszki do wąskiej doliny leżącej między Stortind a górami po jej drugiej stronie, oddzielającymi ich od Innvik, miejscowości leżącej przy końcu drugiego ramienia fiordu. Ale znalazła też inne miejsca, na przykład u podnóża Aksla, mniejszego szczytu łączącego się ze Stortind. Mimo że nigdy nie była na szczycie żadnej z tych gór, wiedziała, że ścieżka na szczyt Stortind wiedzie wzdłuż Aksla.

Wyjęła chleb i zabrała się do jedzenia, spoglądając w górę. Stortind skąpany w promieniach słońca zawsze ją zachwycał. Wzrok jej przeszedł wschodnim stokiem. U podnóża Aksla było urwisko. Pogrążone w cieniu, sprawiało ponure wrażenie. Mali przeszedł dreszcz. Spory kawałek w górę urwiska znajdowała się duża, płaska półka. To pewnie tam zatrzymał się Johan z Jo, bo stamtąd schodziło urwisko. Nikt nie przeżyłby upadku z takiej wysokości.

Jakim sposobem Johan zrzucił Jo? Ta myśl nie dawała Mali spokoju od czasu tamtego fatalnego popołudnia. Jego nienawiść musiała być bezgraniczna, myślała, a jedzenie rosło jej w ustach. Nienawiść, złość i podłość. I to ona je wyzwoliła, ona i jej miłość, którą czuła do Jo. I grzech, który popełniła, którego rezultatem jest Sivert. Ale mimo to…

Nawet jeśli ktoś tak bardzo nienawidzi, ma w głębi sumienia jakąś granicę, której nie przekroczy: nie odbierze komuś życia. Ale Johan jej nie miał. Gdy ujrzał Jo i Siverta razem na łące i w końcu zrozumiał prawdę o tym, którego przez cały czas uważał za syna, nie potrafił zapanować nad sobą. Tylu osób wtedy nienawidził: Jo, jej i nawet pewnie Siverta, owocu tej miłości, o którą zawsze zabiegał, a której nawet nie posmakował. Babcia to wiedziała, wiedziała, że Johan ma w sobie pokłady zła, znała mroczne zakamarki w duszy wnuka. Dlatego tak bardzo bała się tego, co może się stać. Mali cieszyła się, że babcia nie dożyła chwili, w której nienawiść, której tak się bała, doprowadziła do tragedii.

Mali strzepnęła okruchy i poszła dalej. Często napotykała spore bagna, które musiała okrążać, co przedłużało jej trasę. Spojrzała na słońce i oceniła, że dochodzi druga. Tamci pewnie już wracają do domu, pomyślała. I dobrze. Nie będzie pewnie miała ochoty do rozmowy po tym, co zamierza zrobić. Dobrze, że będzie długo szła z powrotem. Byle nie tak długo, by zaczęli się zastanawiać, co tak naprawdę robiła w górach.

Serce waliło jej ciężko w piersiach, gdy dotarła na dno urwiska, w cień. Gdzieś tutaj musiał upaść Jo. Przeszła tam i z powrotem, spojrzała w górę na wystającą półkę i spróbowała wyobrazić sobie, gdzie mógł spaść.

Nagłe zatrzymała się. Coś błysnęło pomiędzy kamieniami. Ukucnęła, sięgnęła dłonią i znalazła scyzoryk: mały, gładki, ładny scyzoryk w srebrnej oprawie. Podniosła, obróciła na wszystkie strony i przycisnęła do ust.

To był scyzoryk, który często widziała w dłoniach Jo. Opowiadał, że wymienił się na niego dawno temu. Sam wyrył inicjały „J. K.". Mali nie wiedziała, co oznacza „K'\ Nagle uświadomiła sobie, że nigdy nie spytała go o nazwisko.

Siedziała tak, gdy nagle ogarnął ją płacz. Padła na kamienie i oddała się tęsknocie, rozpaczy, smutkowi i gniewowi. Powinna z nim pojechać, myślała. Ktoś, kogo spotkało to niepojęte szczęście napotkania wielkiej miłości, nigdy nie powinien pozwolić jej odejść. Nigdy, bez względu na cenę. Ale ona to zrobiła, pozwoliła, by odeszła miłość razem z Jo. Nagle uklękła i zaczęła krzyczeć dziko, z gorzką świadomością, że już nigdy nie odzyska tego, co straciła z własnej winy.

– Jo! Jo! – wołała rozpaczliwie. – Jo! Jo!

Od ciemnych gór odbiło się echo i wołało: Jo, Jo, Jo…

Powoli otworzyła poszewkę i wyjęła wianek. Nie był już świeży i ładny jak rano, niektóre płatki się pozaginały. Postarała się go poprawić, oderwać zwiędłe główki. Przytuliła wianek do piersi.

– Kocham cię – wyszeptała powoli, ze spojrzeniem zwróconym na jasne niebo. – Kocham cię bardziej niż jakiegokolwiek człowieka, byłam i jestem twoja. Ale nie mogłam się odważyć. Nie mogłam… Znów wstrząsnął nią szloch.

– Wybacz mi, Jo. Wybacz! – wyszeptała i przetarła dłonią gorącą, mokrą twarz.

To ty nie chciałaś, odezwał się w niej jakiś głos. Nie chciałaś wystarczająco mocno. Wtedy nie pozwoliłabyś mu odejść. Nawet tego ostatniego razu, gdy przyszedł do ciebie na pastwisko i pokazałaś mu jego syna, nie pojechałabyś z nim, nawet gdyby był wolny. Bo nie kochałaś go wystarczająco mocno. Chciałaś mieć wszystko: i jego, i Stornes. Ale nikt nie dostaje wszystkiego za darmo.

– To nieprawda – spierała się sama ze sobą. – To nie dlatego…

Ale już sama nie wiedziała.

Dlaczego wybrałaś Johana i Stornes, pytał wewnętrzny głos, skoro kochałaś Jo ponad wszystko? Bo… bo… Nie, nie mogła już o tym myśleć.

Powoli zaczęła zbierać kamienie i układać z nich mały kopczyk. Położyła na nim wianek, splotła dłonie i odmówiła Ojcze nasz. Gdy wstawała, wzięła mały kamyk. Weźmie go ze sobą. Kamyk i scyzoryk. Wstała na nogi, sztywna i zmarznięta. Gdy przyszła, była spocona. Teraz marzła tak, że aż szczękała zębami. Nie tylko dlatego, że siedziała w cieniu. To był chłód, który pochodził zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz.

Przez moment stała i patrzyła na kopczyk i wianek, którym szarpał wiatr. Zerknęła znów na pogrążone w cieniu urwisko. Wzrok przesłaniał jej łzy. Wiedziała, że jest tu po raz ostatni, że coś przekreśliła. To, co zostanie jej ze smutku i tęsknoty, będzie żyło w niej.

Odwróciła się gwałtownie i zaczęła wracać.