143025.fb2
Ramirez wyprowadził mnie do przestronnego ogródka za domem, przy którym moje skrzynki z geranium wyglądały po prostu żałośnie. Na trawniku stały trzy stoły piknikowe, przykryte kolorowymi obrusami. Otaczały je krzesła, każde z innej parafii, i ławy. Na stołach leżały pachnące stosy tamali, chili i empanades. Między wysokimi dębami wisiały rozwieszone sznury światełek; z jednej z niższych gałęzi zwisała sponiewierana pinata.
Poniżej siedziała grupka ciemnowłosych dzieci, a z ich ust wystawały patyczki od lizaków.
– Wujek Jack – wrzasnęło jedno z nich, rzucając się na Ramireza. To samo zrobiły jeszcze dwie dziewczynki i wkrótce obie nogi Ramireza były obwieszone umorusanymi maluchami.
Tym razem to ja uśmiechnęłam się kpiąco. Jakoś trudno mi było wyobrazić sobie Ramireza w roli dobrego „wujka Jacka”. Ale muszę mu oddać sprawiedliwość – nawet się nie skrzywił, kiedy jedna z bratanic zostawiła czekoladowe odciski rączek na jego białej koszuli.
Na podwórko wyszła mama z kolejną tacą tamali i usiadła na jednej z ław. Zdaje się, że był to swego rodzaju sygnał, bo nagle zleciała się cała chmara ludzi. Zza przesuwnych szklanych drzwi wyszła BillieJo i trzy inne młode kobiety, a za nimi facet, który wcześniej drzemał w fotelu. Zza domu wyłoniło się dwóch mężczyzn – obaj byli bardzo podobni do Ramireza, z tym że jeden był nieco niższy, a drugi miał długie włosy, związane na karku w kucyk.
Mama wcisnęła mi w ręce talerz i zakomenderowała „jedz, jedz”. Z obawy, aby jej nie urazić (uznałam, że moja sukienka jest wystarczająco obrazoburcza), nałożyłam sobie wszystkiego po trochu.
Kiedy zasiedliśmy do jedzenia, z domu wyszło jeszcze dwóch mężczyzn. Z gitarami przewieszonymi przez plecy, nakładali sobie jedzenie, śmiejąc się i gadając, potęgując jeszcze ogólny harmider.
Jak już wspominałam, moja babka jest irlandzką katoliczką. Zanim dziadek dostał bilet w jedną stronę do raju, wszystkie Wigilie spędzaliśmy w ich domu: siedmioro moich ciotek i wujków, dziewiętnaścioro kuzynostwa i cały rój ich małych pociech, które biegały po domu w odświętnych sukienkach w szkocką kratę i malutkich czerwonych muchach. Tak więc wielka rodzina to dla mnie żadna nowość. Ale jeszcze nigdy nie spotkałam ludzi, którzy by tak głośno gadali i tyle jedli, i to w dodatku jednocześnie. Byłam pod wrażeniem.
Jeśli miałam nadzieję, że wtopię się w tło, spotkało mnie przykre rozczarowanie. Mama usadziła mnie obok siebie na ławie i przedstawiała po kolei wszystkim członkom rodziny. Poznałam braci Ramireza, Barta, Dillona, Marshala i Clinta. Oprócz BillieJo na przyjęciu były żona Clinta, Amelia, żona Barta, Maria, oraz kuzyni Mary Jane i Jose. Do tego z dziesięcioro bratanic i bratanków, których imion nie spodziewałam się zapamiętać.
Wkrótce zrobiło się niemal tak głośno, jak podczas happy hours w Mulligan's. Dziwne, ale wcale nie czułam się zagubiona w tłumie. Hałas, jaki robili, dodawał mi otuchy. Był jak duży, ciepły koc, który odgradzał mnie od reszty świata i jego problemów. Prawie zapomniałam o wszystkim, co mi się tego dnia przydarzyło, i naprawdę zaczynałam się relaksować, kiedy mama nałożyła mi na talerz dokładkę.
– Lubię, kiedy dziewczyna je – powiedziała z aprobatą, kiedy zabrałam się do jedzenia. – Większość młodych dziewczyn jest za chuda. Ale nie ty. Ty masz na sobie trochę ciała.
Znieruchomiałam z widelcem z empanada w połowie drogi do ust. Może powinnam sobie darować dokładkę.
– Dziękuję – odparłam niepewnie.
– Mój Jackie lubi kobiety z krągłościami.
Jackie? Jak milusio. Zerknęłam przez stół na Ramireza, który jedną ręką zajadał enchiladę w sosie mole, a drugą przytrzymywał na kolanie malucha w różowych falbankach.
– Mogę o coś zapytać, pani Ramirez?
– Mów mi mamo. Wszyscy tak do mnie mówią.
– Dobrze… – Zawahałam się. – Mamo. – Dziwnie było mówić do cudzej matki „mamo”. Zwłaszcza że owa matka mylnie zakładała, że spotykam się z jej synem. Ale nie mogłam jej przecież powiedzieć, że tylko go śledziłam, nie po tym, jak opchałam się jej domowymi empanadas. Ramirez nieźle mnie załatwił i sądząc po spojrzeniach, jakie rzucał mi przez stół, kokietując mnie tym swoim dołeczkiem, dobrze o tym wiedział.
– Co chcesz wiedzieć, skarbie?
– Co znaczy fregadita! – spytałam. Mama zastanowiła się przez chwilę.
– Mały wrzód na pupie. Dlaczego pytasz?
Oparłam się pokusie ciśnięcia w Ramireza empanada. Bądź co bądź trzymał na kolanach dziecko.
– Bez powodu – odparłam.
– Jaki przyjemny wieczór. Cieszę się, że Jack mógł przyjechać. Wiesz, facet od pogody mówił, że będzie padać.
– W LA nigdy nie pada.
– To samo powiedziałam. Ale on mówił, że będzie. Wiedziałam, że się myli. Mama wie najlepiej. – Pokiwała przy tym mądrze głową, a ja poczułam, że zaczynam ją lubić.
Po tym jak objedliśmy się po uszy słodkimi meksykańskimi bułeczkami, cynamonowymi drożdżówkami i ciasteczkami z zieloną cukrową posypką, faceci z gitarami nastroili instrumenty i zaczęli grać przyjemną, nastrojową melodię. Kojące dźwięki muzyki w połączeniu z dwoma talerzami pysznego jedzenia, które umościło się już w moim żołądku, sprawiły, że poczułam się syta i zadowolona. Ogarnęła mnie niemal błogość.
Mój spokój został jednak zburzony, kiedy poczułam na krzyżu ciepłą dłoń.
Ramirez nachylił się do mnie i szepnął:
– Zatańczymy?
Chciałam odmówić, ale złapał mnie za rękę i pociągnął na trawnik, gdzie już kołysali się w rytm muzyki Clint i jego żona. Poza tym był gliniarzem, więc chyba lepiej było mu się nie przeciwstawiać. (I nie miało to nic wspólnego z faktem, że jego głęboki głos, tak blisko mojego ucha, znowu przywiódł mi na myśl wizję zwierzęcego seksu. Przysięgam!)
Ramirez objął mnie w talii, ujął moją dłoń w swoją i zaczęliśmy się poruszać w takt muzyki. Poruszał się z zaskakującą gracją jego kocie ruchy kojarzyły mi się z panterą, którą miał wytatuowaną na przedramieniu. Tańcząc z nim, czułam się jak Ginger Rogers, co było miłe.
Może aż za bardzo. Kiedy poczułam, jak w moim podbrzuszu wzbiera znajome ciepło, uznałam, że jest to także za bardzo intymne. I że zbyt łatwo mogłabym się do tego przyzwyczaić.
Odchrząknęłam i spróbowałam nawiązać prozaiczną rozmowę, żeby opanować falę gorąca, zanim zaleje całe moje ciało.
– Hm, twoja siostra ma bardzo nietypowe imię. Dlaczego akurat BillieJo?
Ramirez się uśmiechnął.
– Uważasz, że wszyscy Latynosi powinni nazywać się Jose lub Maria?
Nie chciałam się narazić, więc powstrzymałam się przed wytknięciem mu, że wśród zgromadzonych byli Jose i Maria.
– Nie, nie o to mi chodziło. Po prostu w LA rzadko się spotyka osoby o imieniu BillieJo. Może gdzieś na Południu tak. Albo w Teksasie. Albo gdzieś, gdzie jest więcej kowbojów. – Nagle przypomniałam sobie drzemiącego mężczyznę w kowbojskim kapeluszu. – Nie, żeby Latynosi nie mogli być kowbojami. Jestem pewna, że mogą. Chodzi o to, że nie nazywają się BillieJo. Twoja siostra ma tak na imię. Ale ona nie jest kowbojem.
– Myślałam, że zaraz umrę.
– Wyluzuj – powiedział, przyciągając mnie odrobinę bliżej do siebie.
– Tylko się z tobą drażnię.
– Och. – Udałam, że nie zauważyłam natychmiastowej reakcji mojego głupiego ciała, kiedy jego biodra dotknęły moich. Czy moje ciało nie wiedziało, że to nie był odpowiedni moment, by myśleć o zwierzęcym seksie?
Ramirez wydawał się niewzruszony. Może po prostu był przyzwyczajony do tańczenia z dziewczynami w strojach dziwek.
– BillieJo – wyjaśnił – to postać z Petticoat Junction. Bart jest z Mavericka. Marshal, no cóż, w każdym telewizyjnym westernie jest jakiś marshal [Marshal (ang). – szeryf (przyp. tłum.)]. Teraz widzisz związek? Kiedy rodzice w latach sześćdziesiątych przeprowadzili się tutaj z Meksyku, mama uczyła się angielskiego, oglądając westerny w telewizji. I trochę się do nich przywiązała.
– A tobie jak udało się uniknąć westernowego imienia? Błysnął białymi zębami.
– Jackson Wyoming Ramirez.
– Au.
– Nic mi nie mów.
– Powiedz, jak to jest dorastać z tak licznym rodzeństwem?
– Tłoczno. – Uśmiechnął się. – Chyba miałem piętnaście lat, kiedy mama w końcu przestała mnie ubierać w ciuchy po starszych braciach.
– Biedactwo – powiedziałam z udawanym współczuciem.
Zaśmiał się. Tym prawdziwym, serdecznym śmiechem, zupełnie innym od ironicznych uśmieszków Złego Gliny, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Znowu musiałam nakazać spokój mojemu ciału.
– Nie musisz się nade mną litować, Pani Projektantko. Posiadanie starszych braci ma swoje zalety. Pod materacem zawsze można było znaleźć parę egzemplarzy „Playboya”.
– Powinnam się domyślić, że byłeś jednym z tych chłopców.
– Tych chłopców?
– Założę się, że także zaglądałeś koleżankom z klasy pod spódniczki.
Szelmowski błysk w jego oczach wystarczył mi za odpowiedź.
– A jak było z tobą? Coś mi mówi, że wcale nie byłaś aniołkiem.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Wyglądasz mi na dziewczynę, która od czasu do czasu sama podglądała chłopców w szatni.
– To przez ten strój. Odbierasz mylne sygnały przez spandeks.
– Aha. – Nie uwierzył mi, tak samo jak nie uwierzyłby, gdybym mu powiedziała, że po przyjęciu pojadę do domu i zajmę się szydełkowaniem.
– Wydaje mi się – powiedziałam, zmieniając temat – że BillieJo mnie nie lubi. – Zerknęłam przez trawnik i zobaczyłam, że nadal łypie na mnie złowrogo, z rękami skrzyżowanymi pod pokaźnym biustem.
– Po prostu jest trochę nadopiekuńcza.
– Syndrom starszej siostry?
– Młodszej. O dwa lata. Jest najmłodsza. Zawsze łaziła za mną i moimi kumplami, kiedy byliśmy dzieciakami.
– Hm. Założę się, że była z niej prawdziwa fregadita. – Wymówiłam to słowo powoli i wyraźnie.
Przy oczach Ramireza pojawiły się wesołe zmarszczki.
– Rozmawiałaś z mamą?
– Aha. Wrzód na tyłku, tak?
– Wyluzuj. Jesteś uroczym, malutkim wrzodzikiem – odparł i puścił do mnie oko. Na chwilę odebrało mi mowę.
– A jak było u ciebie? – zapytał. – Masz jakieś upierdliwe młodsze siostry?
Odchrząknęłam, modląc się, by moje rozbuchane hormony wreszcie się uspokoiły.
– Nie, jestem jedynaczką. Zawsze byłam tylko ja i mama. Ale ona wkrótce wychodzi za mąż, więc rodzina trochę się powiększy. Co prawda nie do takich rozmiarów. – Wskazałam na trawnik, na którym roiło się teraz od dorosłych i dzieci. Kowboj znowu drzemał, tym razem na krześle opartym o przesuwne drzwi, z kapeluszem zsuniętym na oczy. Mama kiwała się w rytm muzyki, przyglądając się swoim tańczącym dzieciom z zadowolonym uśmiechem.
– Jeśli będziesz kiedyś chciała wypożyczyć rodzinę, to służę moją. Tylko następnym razem zostaw spandeks w szafie. – Jego drwiący uśmieszek powrócił.
– Dzięki za radę, mądralo.
Jego uwaga wyrwała mnie z przyjemnego otępienia, w które wprowadziły mnie muzyka i empanadas. Przypomniałam sobie, dlaczego byłam ubrana jak Pretty Woman. Przypomniałam sobie też wszystkie nierealne zdarzenia tego wieczoru i pięć milionów spraw, jakie musiałam załatwić.
– Myślisz, że znaleźli coś w motelu? – zapytałam.
– Zadzwonią do mnie, jeśli coś znajdą. Tymczasem się zrelaksuj. Zrelaksuj. Jasne. Problem w tym, że relaksowałam się aż za bardzo.
Obfity posiłek, miłe towarzystwo, biesiadna atmosfera zatłoczonego ogródka, wszystko to sprawiło, że całkowicie zapomniałam o Richardzie, Greenwayu i całym tym bajzlu. Jak to o mnie świadczyło? Czy naprawdę aż tak mało zależało mi na facecie, którego dziecko być może nosiłam, że wystarczył talerz empanadas i gliniarz o seksownym uśmiechu, żebym o nim zapomniała? I to w ciągu jednego wieczoru?
I choć gryzły mnie wyrzuty sumienia (jakich nie czułam od czasu, kiedy wyznałam babci, że od Wielkanocy nie byłam w kościele), nie wypuściłam ręki Ramireza. Nie odsunęłam się, nie zaprotestowałam, kiedy objął mnie ramieniem, kładąc dłoń na moim krzyżu. Wiem, zasłużyłam na to, by pójść prosto do piekła.
Na szczęście moja dusza została ocalona, bo zadzwonił telefon przy pasku Ramireza. Spojrzał na wyświetlacz, sprawdzając, kto dzwoni, po czym odebrał, nawet na mnie nie spoglądając.
– Ramirez – powiedział do aparatu, wycofując się na obrzeża ogródka, żeby mieć trochę prywatności.
Wróciłam do stołów piknikowych i usiadłam na ławce, skąd obserwowałam Ramireza. Jego twarz była skryta w mroku, więc nie miałam pewności, ale wydawało mi się, że powrócił Zły Glina. Jego rysy wyostrzyły się, a oczy zasnuła ciemna, nieprzenikniona chmura. Zastanawiałam się, czy ten telefon miał coś wspólnego z Greenwayem. Może technicy coś jednak znaleźli. Zastanawiałam się, czy Ramirez podzieli się ze mną tą informacją, czy też po prostu mnie spławi, mówiąc, żebym wracała do domu. Nie wiedziałam. Jeszcze przed chwilą wydawał się normalnym człowiekiem, a teraz znowu był gliną.
– Za dużo pracuje. – Mama podeszła do mnie, oferując szklankę wody. Przyjęłam ją z wdzięcznością, nie chcąc przyznać się nawet sama przed sobą, jak bardzo rozpalił mnie taniec z Ramirezem.
– W kółko tylko dzwoni telefon. Albo pager. Clint pracuje w fabryce pluszowych misiów. To dobra praca. Rano idzie do zakładu, robi misie, a wieczorem wraca do domu, do żony i dzieci. Dobre, stałe zajęcie.
– Jack jest dobry w tym, co robi. – Co mi nagle strzeliło do głowy, żeby bronić Ramireza? Nie miałam pojęcia. Ale to robiłam. – Jest dobrym policjantem.
– Lepiej pilnuj, żeby kondomy nie były wybrakowane. Jeśli za niego wyjdziesz, nigdy nie będziesz go widywać.
Niestety, było już trochę za późno na rozmowę o wybrakowanych kondomach.
– Mamo – powiedział Ramirez, stając za mną. – Przykro mi, ale musimy już jechać. – Zamknął telefon. Jego spojrzenie nadal było nieprzeniknione.
– Och, tak szybko? – Mama spochmurniała. Potem posłała mi wymowne spojrzenie, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam?”
– Przykro mi, mamo. – Ramirez nachylił się i pocałował ją w policzek. – Zadzwonię do ciebie w weekend.
Złapał mnie za rękę i poprowadził z powrotem do domu. Ledwo zdążyłam rzucić: „Miło było was poznać”, a już ciągnął mnie przez zastawione bibelotami pokoje do drzwi.
Jego pośpiech nie podobał mi się równie mocno jak ściągnięta twarz. Poczułam ucisk w żołądku.
– Co jest? – zapytałam, gdy tylko znaleźliśmy się wystarczająco daleko od uszu mamy. – Co się stało? Czy chodzi o Richarda?
Jego oczy zwęziły się na wzmiankę o Richardzie. Wypchnął mnie za drzwi i praktycznie rzucił się biegiem do swojego samochodu.
– Powiedz, co się dzieje? – W moim głosie zaczęły pobrzmiewać histeryczne nuty. Miałam koszmarne wizje, że stoję obok Kopciuszka na pogrzebie Richarda. – Proszę, powiedz mi, o co chodzi!
Zatrzymał się.
– Chodzi o Greenwaya.
– Znaleźli go? Kiedy? Gdzie?
– Parę minut temu. W kontenerze na śmieci za motelem. – Urwał na moment. – Z przestrzeloną głową.