143025.fb2 ?ledztwo wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

?ledztwo wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Rozdział 6

Nazajutrz obudziłam się wcześnie, nabuzowana nerwową energią, choć jeszcze nie wypiłam obowiązkowej filiżanki kawy. Przez całą noc śnili mi się Ramirez, Greenway, a, co najważniejsze, Richard. Nie wspominając już o tajemniczym opakowaniu po prezerwatywie.

Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym więcej miałam wątpliwości, czy Richard jest tylko niewinnym świadkiem. Z jego wyciągów bankowych wyraźnie wynikało, że potrzebuje pieniędzy. A tu proszę, nagle pojawia się dwadzieścia milionów dolarów do wzięcia. Kusząca propozycja. I choć chciałam wierzyć, że Richard nie ulegał pokusom, pewności nie miałam.

Uznałam, że po tak wyczerpującej nocy na śniadanie należy mi się podwójna mocha latte z dekadencką bitą śmietaną. (Czasami dziewczyna musi sobie pofolgować). Wciągnęłam dżinsy biodrówki, czarny top od Calvina Kleina i srebrne lakierowane pantofle bez palców, w których mogłam pochwalić się różowymi paznokciami. Złapałam torebkę i pojechałam do najbliższego Starbucksa.

Ku mojemu zdziwieniu znalazłam wolne miejsce parkingowe niedaleko wejścia. Stanęłam w kolejce, w której jak zwykle czekał milion uzależnionych od kofeiny osób. Dzięki temu miałam aż nadto czasu, żeby przyjrzeć się paterom z ciastkami. Zanim dotarłam do pryszczatego dzieciaka przy kasie, moje zamówienie jakimś cudem powiększyło się o muffina z kawałkami czekolady i croissanta z jagodami.

Znalazłam spokojny kącik z tyłu i przystąpiłam do pałaszowania śniadania składającego się z tłuszczu, cukru i megailości kofeiny. Pochłonęłam croissanta i właśnie delektowałam muffinem (rozpływająca się w ustach pychota!), kiedy poczułam, że wreszcie dochodzę do siebie.

Okay, może nie do końca, bo zwykle moim największym zmartwieniem było, czy wynagrodzenie za kalosze ze Spidermanem wystarczy na czynsz w danym miesiącu. Teraz buty były ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam. A to oznaczało, że tracę kontrolę nad swoim życiem.

Właśnie zlizywałam z palców okruszki muffina, kiedy usłyszałam dzwonienie w torebce. Wyciągnęłam komórkę i zobaczyłam na wyświetlaczu numer mamy.

– Halo? – powiedziałam, nadal zbierając palcem okruszki po muffinie.

Mama westchnęła ciężko do telefonu.

– Zapomniałaś, prawda? Cholera. Tylko nie to.

– Oczywiście, że nie zapomniałam. – Ale o czym? Zaczęłam gorączkowo myśleć, co związanego ze ślubem znowu mi umknęło. Wybór kwiatów? Próbowanie tortu? Proszę, niech tylko nie chodzi o wybór bielizny na miesiąc miodowy. Jezu.

– Masz dziś przymiarkę sukienki. Maddie, miałaś tu być o dziesiątej. W myślach pacnęłam się dłonią w czoło. Przymiarka sukienek druhen.

Najlepsza przyjaciółka mamy, moja kuzynka Molly i ja miałyśmy zaszczyt być druhnami mamy, podczas jej drugiej wyprawy do ołtarza. Mama postanowiła wystroić nas w sukienki w stylu vintage. Już kilka tygodni temu zostałyśmy starannie wymierzone, ale dopiero dzisiaj miała nastąpić oficjalna odsłona. Mama nie chciała wcześniej pokazać sukienek żadnej z nas, bo jak powiedziała, chciała nam zrobić „zabawną niespodziankę”. Sformułowanie to przepełniało mnie panicznym lękiem.

Początkowo zaproponowałam, że sama zaprojektuję sukienki. W końcu mam dyplom z projektowania. Jednak mama uparła się zatrudnić kiczowatą stylistykę. Chciała, żeby za drugim podejściem było zabawnie, bo było to coś, czego bardzo jej brakowało w pierwszym małżeństwie.

Za pierwszym razem mama brała ślub w zabytkowym kościele (wybranym przez moją babkę, irlandzką katoliczkę), wypowiadając przysięgę małżeńską po łacinie (na co nalegała moja babka), a ceremonii przewodniczył wiekowy ksiądz (oczywiście, znajomy mojej babki). Cztery lata później mama została samotną matką rozwiniętej nad wiek trzylatki (czyli mnie), gdy tata nawiał do Las Vegas, gdzie, o ile mi wiadomo, związał się z tancerką o imieniu Lola.

Tym razem mama chciała zrobić wszystko po swojemu. Ceremonię na klifie nad Pacyfikiem miała poprowadzić kobieta sędzia pokoju, a swobodną oprawę miały uzupełniać „zabawne” sukienki w stylu vintage.

Postanowiłam być dzielna.

– Przyjedziesz na przymiarkę, prawda? – W głosie mamy słyszałam wzbierającą panikę.

– Jasne. Już jadę. Po prostu utknęłam w korku. – Tak, wiem, pójdę do piekła za okłamywanie własnej matki.

Mama westchnęła. Prawie widziałam, jak wznosi oczy ku niebu, prosząc niebiosa o cierpliwość.

– W takim razie czekamy.

– Już jadę – odparłam. Po chwili dodałam: – Tym razem nie ściemniam. – Rozłączyłam się, zanim zdążyła odpowiedzieć. Jednym haustem dopiłam kawę, pociągnęłam usta świeżą warstwą błyszczyku i popędziłam do dżipa.

Dziesięć minut później nerwowo krążyłam wokół salonu sukien ślubnych Bebe's, szukając miejsca do zaparkowania. Objechałam przecznicę dwa razy. Nic. Zerknęłam na zegarek i licząc, że przymiarka nie potrwa długo, postawiłam samochód równolegle do chodnika, tak że tył wystawał trochę za znak strefy parkowania.

Mama czekała na mnie w holu, a jej podkreślone niebieskim cieniem oczy płonęły gniewem. Miała na sobie dżinsową spódnicę do kostek, sportowe skarpety i adidasy, a na górze zapinaną na guziki falbaniastą bluzkę w drobne kwiatki w kolorze puree z fasoli. Stłumiłam westchnięcie i zignorowałam cichy głos w mojej głowie mówiący, że powinnam się była upierać przy samodzielnym zaprojektowaniu sukienek.

– Przepraszam za spóźnienie. – Cmoknęłam mamę w policzek, co nieco złagodziło jej surowe spojrzenie. Nie całkiem, ale trochę.

– Przysięgam, Maddie, jeśli spóźnisz się na ślub, to cię wydziedziczę.

– Mamo! – zawołałam z udawanym oburzeniem. – Prawie nigdy się nie spóźniam.

Zmrużyła oczy.

– Okay. Nastawię dwa budziki. Stłumiła uśmiech.

– Lepiej chodźmy.

Ruszyłam za mamą do przymierzalni. Salon Bebe's był niewielki jak na standardy Hollywood. Były tu tylko trzy przymierzalnie i główny salon wystawowy z sześcioma chromowanymi wieszakami, na których wisiały długie, zwiewne suknie ślubne. Starałam się nie patrzeć, kiedy przechodziłyśmy obok. Co prawda nie należę do dziewczyn, które już w wieku pięciu lat wiedzą, jak będzie wyglądał ich ślub, ale obecność romantycznych białych sukien sprawiała, że czułam się podniecona jak szóstoklasistka. Na widok podróbki Very Wang serce zaczęło walić mi jak szalone.

Czy właśnie tego chciałam? Ślubu? Kiedy zorientowałam się, że spóźnia mi się okres, przez głowę przemknęły mi najrozmaitsze szalone myśli. Przyznaję, że niektóre z nich krążyły wokół białego welonu z koronki i gazy. Jednak wtedy myślałam, że pan młody jest wziętym, przewidywalnym (nawet jeśli trochę zwiariowanym na punkcie zwijania skarpetek) prawnikiem. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zmienił się w człowieka o wątpliwym charakterze. Po raz kolejny zastanowiłam się, ile tak naprawdę Richard wiedział o Devonie Greenwayu. A przede wszystkim, co wiedział na temat zabójstwa Celii?

Potrząsnęłam głową, uświadamiając sobie, że matka coś do mnie mówi.

– …i kiedy znalazłam tę sukienkę w Internecie, od razu wiedziałam, że będzie dla ciebie idealna.

W Internecie? Oho.

– Starałam się wybrać sukienki w różnych stylach, które wszystkich zaskoczą – ciągnęła. – Oczywiście trzeba było trochę popuścić sukienkę Molly, ale myślę, że twoja będzie leżała jak ulał.

Uśmiechnęłam się, starając nie okazywać niepokoju.

Mama usadziła mnie na białej sofie naprzeciwko dużego lustra. Obok znajdowały się trzy przymierzalnie. Spod dwóch zaciągniętych zasłon, wystawały bose stopy.

– Dorothy? Molly? Maddie już tu jest – zawołała mama w stronę zasłonek, po czym zwróciła się do mnie. – Idę po twoją sukienkę. Zaraz wracam. Nigdzie się stąd nie ruszaj!

Gdzieżbym śmiała.

Jedna z zasłon rozsunęła się i z przymierzami wyszła najlepsza przyjaciółka mamy, Dorothy Rosenblatt. Trafniejszym określeniem byłoby pewnie: „wytoczyła się”. Była pięćdziesięciosześcioletnią pięciokrotną rozwódką, o figurze zapaśnika sumo. Przy wzroście metr pięćdziesiąt ważyła jakieś dziewięćdziesiąt kilo. Wystarczyło jednak, by otworzyła usta, by jej wygląd zewnętrzny zszedł na drugi plan. Bo pani Rosenblatt była, jak my to nazywamy w LA, ekscentryczką.

Ona i mama poznały się kilka lat wcześniej, kiedy po wyjątkowo przygnębiających samotnych walentynkach mama poszła do pani Rosenblatt, żeby ta postawiła jej tarota. Pani Rosenblatt przepowiedziała wtedy, że mama pozna przystojnego, ciemnego faceta i całkowicie straci dla niego głowę. Dwa tygodnie później pod naszymi drzwiami pojawił się zbłąkany czarny labrador. Barney, jak go nazwałyśmy, całkowicie zawładnął sercem mamy, i od tamtej pory mama i pani Rosenblatt są dobrymi przyjaciółkami.

Pani Rosenblatt była już w swojej sukience druhny, lawendowej w kształcie abażura, z haftowanymi zielonymi stokrotkami. (Teraz zaczęłam się bać nie na żarty).

– Maddie, jesteś – zawołała, klaszcząc w dłonie, przy czym jej ramiona zatrzęsły się jak galareta.

– Przepraszam za spóźnienie. – Nachyliłam się, żeby ucałować ją w policzek.

– Czekaj! – zawołała. – Coś jest nie tak.

Przez głowę przemknęła mi straszliwa myśl, że może jakimś cudem wykryła moje inne spóźnienie. (Okay, nie do końca wierzę w tarota i inne takie, ale jestem za dużym tchórzem, żeby całkiem to olewać).

Pani Rosenblatt odsunęła się i przyjrzała mi się, mrużąc oczy.

– Jesteś fioletowa – powiedziała w końcu. Co?

– Jestem fioletowa?

– Twoja aura, Maddie. Och, skarbie, przecinają ją fioletowe smugi. Czy coś cię dręczy?

Hm… Mój chłopak zniknął, a w dodatku może być zamieszany w malwersację i morderstwo. Widziałam, jak ludzie z biura koronera wyławiają z basenu ciało kobiety, rozmawiałam przez telefon z żonobójcą i znalazłam w gabinecie mojego chłopaka opakowanie po prezerwatywie. Och, i być może jestem w ciąży. Nie, wszystko w porządku.

Postanowiłam jednak nie wdawać się w szczegóły.

– Nie, wszystko w porządku.

– Hm. – Zmarszczki między namalowanymi brwiami pani Rosenblatt się pogłębiły. – Unikaj deszczu. Deszcz bardzo źle działa na fiolety.

Starałam się nie przewrócić oczami, ale nie wiem, czy mi się udało.

– W LA nigdy nie pada.

– Madds! – Jakaś kobieta z nadwagą, wciśnięta w liliową sukienkę z plisami, wypadła zza drugiej zasłony i zaczęła mnie obcałowywać. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wcale nie ma nadwagi, tylko jest w ciąży. Znowu.

– Cześć, Molly. I gratulacje – powiedziałam, starając się ją uściskać delikatnie, ze względu na zaokrąglony brzuszek.

Molly uśmiechnęła się od ucha do ucha, głaszcząc się po brzuchu jak zadowolony Budda.

– Dzięki. Stan i ja jesteśmy bardzo podekscytowani. Mamy termin na grudzień. W zeszłym tygodniu byliśmy na pierwszym USG. Chcesz zobaczyć zdjęcie?

Nie czekając na moją odpowiedź, wyciągnęła z torebki pękaty portfel. Otworzyła go i rozwinęła plastikową harmonijkę ze zdjęciami dzieci.

– Prawda, że uroczy? – powiedziała, pokazując rozmyte czarno – białe zdjęcie zniekształconego mupeta.

– Tak, uroczy. – Zmrużyłam oczy, nie do końca wiedząc, na co właściwie patrzę.

– Stan mówi, że to będzie chłopiec, bo nosimy brzuch dosyć nisko.

Nosimy? Ciekawe jak często brzuch nosił za nią jej mąż. Pani Rosenblatt przyłożyła dłoń do brzucha Molly, wywracając oczami. Wyglądała jak tytułowa bohaterka Świtu żywych trupów.

– To będzie chłopiec – orzekła i zamilkła. – Albo dziewczynka z niezłym charakterkiem. W każdym razie będziecie musieli uważać na tego malucha. – Dobrotliwie pogroziła Molly grubym palcem.

– Co u ciebie? – zapytała Molly, szturchając mnie łokciem w żebra. – Czy słychać już weselne dzwony?

Wzdrygnęłam się, bo nic nie wskazywało na to, bym miała je usłyszeć.

– Mam chłopaka – powiedziałam wymijająco.

Pani Rosenblatt przyłożyła pulchną dłoń do mojego czoła i zamknęła oczy.

– Widzę ślub. I dzieci. Już niedługo. Dużo dzieci. Zrobiło mi się słabo.

– Jestem! – Mama wróciła, chowając coś za plecami. Uśmiechała się jak kot, który właśnie zjadł kanarka. – Kto chce zobaczyć sukienkę Maddie? – zapytała.

Odpowiedziały jej podniecone piski. Chyba nie muszę dodawać, że żaden nie pochodził ode mnie.

– Dobrze… – Mama wyciągnęła zza pleców fioletową zasłonę prysznicową. – Oto i ona.

Boże. To nie była zasłona prysznicowa. To była sukienka. Moja sukienka.

– Wow.

Mama rozpromieniła się, wydając ledwie dosłyszalny pomruk zadowolenia.

– Wiedziałam, że ci się spodoba.

Pierwszym błędem mamy było wzięcie mojego westchnienia za wyraz zachwytu, a nie przerażenia. Drugim, o wiele większym, był wybór tej sukienki.

– Gdzie ją znalazłaś? – zapytałam spanikowana. Nie było mowy, żebym pokazała się komukolwiek w tym paskudztwie.

– Na e – Bayu. Uwierzysz, że kosztowała tylko trzydzieści dolarów? Uwierzyłam.

– Wow – powtórzyłam.

– Przymierz.

Przełknęłam ślinę, pocąc się na samą myśl, że miałabym tego czegoś dotknąć.

– Och.

Zapanowało ogólne poruszenie. Wśród wirujących plis i pisków Molly zostałam pozbawiona dżinsów oraz topu, zmieniając się w fioletowego ufoluda. Nie liliowego czy lawendowego. Fioletowego.

– To poliester? – zapytałam. Czułam, że wszystko mnie swędzi. Mama krążyła wokół mnie, zapinając, poprawiając i obciągając sukienkę.

– Powinna się dobrze prać. Będziesz ją mogła nosić latami. Z dumą powiem, że nie roześmiałam się na głos.

– I co o niej myślisz? – zapytała mama.

Zwlekałam ze spojrzeniem w lustro. Ale ta koszmarna sukienka była jak katastrofa kolejowa. Nie mogłam na nią nie spojrzeć. Rzuciłam okiem na swoje odbicie. Mama odsunęła się, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, jakby właśnie stworzyła arcydzieło.

– Och, Madds. Wyglądasz prześlicznie.

Zmusiłam się do uśmiechu. Właściwie był to bardziej grymas niż uśmiech, ale mama chyba tego nie zauważyła. Sukienka (o ile można to coś tak nazwać) była obcisła w talii i biodrach, z rozkloszowaną spódnicą, co znakomicie podkreślało, że przez ostatnich parę dni nie żałowałam sobie niezdrowych dań. Coś okropnego.

Miała głęboki dekolt, była krótka i przypominała trochę moją sukienkę z balu maturalnego. Aż prosiła się o karbowane włosy i żelowe bransoletki.

– Wychodzą jej piersi – skomentowała pani Rosenblatt. Spojrzałam w dół. Zawsze miałam skromny dekolt.

– Faktycznie, trochę obcisła. – Mama odsunęła się, bacznie przypatrując się mojej talii. – Maddie, przytyłaś?

Przerażona, przeniosłam wzrok ze swojego brzucha na napęczniały brzuch Molly.

– Nie, po prostu mnie wzdęło – odpowiedziałam szybko, wciągając powietrze. – Zjadłam obfite śniadanie. I nie byłam ostatnio na siłowni. – Wiem, byłabym bardziej wiarygodna, gdybym się tak gorączkowo nie tłumaczyła.

– Wiecie, co pasuje do tej sukienki? – zapytała Molly, przyglądając mi się spod zmrużonych powiek.

Hm… zapalniczka i kanister benzyny?

– Koraliki. Wszystkie nasze sukienki powinny mieć koraliki. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale najwyraźniej byłam w takim szoku, że miałam spóźnione reakcje.

– Cudowny pomysł! – zapiszczała mama, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – Zostań tu, Maddie, zaraz wrócimy.

Wybiegły z przebieralni (pani Rosenblatt się wytoczyła) w poszukiwaniu koralików.

Wpatrywałam się w swoje odbicie, walcząc z mdłościami. Myślałam o tym, ile pracy mama włożyła w przygotowania. To tylko jeden dzień. Muszę wytrzymać w tej sukience tylko jeden dzień, a potem będę mogła pogrzebać ją w czeluściach szafy, gdzie zostanie już na zawsze. Poza tym zobaczy mnie w niej tylko garstka gości weselnych.

– Urocza sukienka. – Usłyszałam za plecami głęboki męski głos. O cholera.

Obróciłam się tak gwałtownie, że piersi prawie wyskoczyły mi na wierzch…

Stanęłam twarzą w twarz z Ramirezem.

Oblałam się głębokim rumieńcem i z trudem oparłam się pokusie zakrycia się i wrzaśnięcia: „Nie patrz!” Zamiast tego zdobyłam się tylko na dostojne: „Dzięki”.

– Dobrze ci w fioletowym. – Jego usta uniosły się w lekkim uśmiechu.

– Pasuje do mojej aury. – Super, cóż za inteligentna odpowiedź. Ramirez uniósł brew.

– Właściwie moja aura nie jest fioletowa, tylko przecinają ją fioletowe smugi, co oznacza, że mam sporo na głowie. W każdym razie tak powiedziała wróżka. Uważam, że to dobrze. To znaczy, gorzej byłoby mieć pusto w głowie, prawda? Poza tym wcale nie przytyłam tylko się objadłam. – Boże. Zamknij się, Maddie!

Zaczerpnęłam tchu i uspokoiłam się, żeby do reszty nie wyjść na karykaturę głupiej blondynki.

– Co tu robisz? – zapytałam po chwili.

Ramirez pasował do salonu z sukniami ślubnymi tak samo jak Podrabiany Tatuś do flaszki whisky. Znowu miał na sobie opinające tyłek lewisy, a do tego biały T – shirt, który podkreślał jego naturalnie ciemną karnację. Jego mroczna uroda była tak samo niepokojąca jak zawsze. Walczyły we mnie sprzeczne uczucia – z jednej strony chciałam do niego podejść, z drugiej – uciec jak najdalej.

– W trakcie dochodzenia wypłynęło parę spraw i muszę ci zadać jeszcze kilka pytań – odparł.

– Tutaj? Teraz?

– Czemu nie?

– Jak mnie tu w ogóle znalazłeś? Uśmiechnął się.

– Na zewnątrz stoi twój dżip. Zaparkowany niezgodnie z przepisami. Och. Wiedziałam, że nie powinnam go tak zostawiać.

– Kiedy LA zrobiło się takie małe?

Uśmiechnął się szerzej, a w jego policzku pojawił się seksowny dołeczek.

– Kiedy zacząłem sprawdzać we wstecznym lusterku, czy nie śledzi mnie mały czerwony dżip.

Ale mi dogryzł. Cholera, ostatnia rzecz której chciałam, to wyjść na nawiedzoną wariatkę, śledzącą gliniarzy.

Ramirez zrobił krok do przodu i oparł się niedbale o ścianę. Nagle salon wydał mi się okropnie ciasny. W dodatku czułam się potwornie skrępowana, mając na sobie Fioletowe Paskudztwo.

– Nie jestem odpowiednio ubrana na przesłuchanie.

– Dla mnie wyglądasz w porządku. – Powoli zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

Odruchowo zakryłam piersi.

– Powiedziałam ci już wszystko, co wiem. W piątek byłam umówiona z Richardem na lunch, ale to odwołał. Od tamtej pory go nie widziałam.

– Czyli nie byłaś ostatnio w jego gabinecie? Przygryzłam wargę.

– Raczej nie. Zmrużył oczy.

– Zechcesz uściślić, co znaczy „raczej nie”?

– Nie – odparłam zgodnie z prawdą. Znowu się uśmiechnął.

– Tak myślałem.

Przez chwilę milczał. Może liczył na to, że nie wytrzymam napięcia i się złamię. Co nie było wcale nieprawdopodobne. Jego oczy w kolorze espresso przewiercały mnie na wylot i zaczynałam się naprawdę denerwować. Nagle poczułam się tak, jakbym miała na sobie prześwitującą bieliznę a nie fioletowy poliester.

W końcu się odezwał, zmieniając temat.

– Przeglądałem wyciągi bankowe twojego chłopaka z ostatnich kilku miesięcy – powiedział, krzyżując ręce na piersi. – Lubi szastać pieniędzmi.

– Richard jest bardzo hojny.

– Jest zadłużony po uszy.

Przełknęłam. Wiedziałam o tym. Ale po tym jak skłamałam, że nie byłam w gabinecie Richarda, nie mogłam się przyznać, że też widziałam jego wyciągi. Tak więc milczałam.

– Mimo to – ciągnął Ramirez – nie przestaje wydawać. Platynowe kolczyki na Gwiazdkę, nowy samochód, rejs na urodziny matki w zeszłym…

– Zaraz – przerwałam mu, zupełnie skołowana. – Richard nie kupił nowego samochodu. Od kiedy go znam, jeździ tą samą czarną beemką.

Ramirez znowu przybrał minę pokerzysty. Patrzył mi prosto w oczy, zupełnie jakby liczył, że w ten sposób odkryje wszystkie moje tajemnice.

– Richard nie kupił tego samochodu dla siebie – odparł powoli. – Tylko dla Amy. Swojej żony.