143237.fb2 Osobowo?? ?my - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Osobowo?? ?my - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Może w ten sposób ludzie dojrzewają do dziecka? Jest czas na bycie tylko we dwójkę, a potem czas na scementowanie związku, na inne problemy?

Ale przecież oni nie mieli żadnych problemów.

Zamknął plik pod tytułem Fabryka Trzciny, Basia zniknęła i zmieniła się w drobne litery na desktopie.

Wyjął płytę i schował do ochraniacza. Otworzył fotoshopa i następny plik i zabrał się do obrabiania zdjęć.

Do siedemnastej musi je wysłać do redakcji, a potem przyjdzie Konrad, któremu obiecał pomóc.

Konrad stracił cały twardy dysk, a przecież pomaga się koledze po fachu, udostępni mu swój komputer.

*

Śniło jej się, że jedzie autobusem. Ludzie drzemią z opuszczonymi głowami, jest noc, choć w świetle księżyca widać krajobraz. Jest coraz bardziej zaniepokojona, bo autobus wyraźnie zboczył z drogi, nie widać żadnych pasów, żadnego asfaltu, wokół jest pustka, nie może dostrzec, co się dzieje i gdzie są, choć przytula twarz do szyby. Podnosi się z fotela, coraz bardziej przerażona, i potrząsa za ramię drzemiącą najbliżej kobietę. Kobieta podnosi głowę, jej włosy rozsypują się na boki, i wtedy widzi, że kobieta nie ma twarzy, tylko plastikową bezkształtną maskę, bez oczu, ust, jak niedoskonały manekin. Odsuwa się z przerażeniem, jej nagły ruch budzi mężczyznę tuż za kobietą, mężczyzna podnosi twarz i znowu ma przed sobą maskę, więc w panice biegnie do przodu, potrącając kolejne osoby, wszystkie z maskami zamiast twarzy, podbiega do kierowcy, jest oddzielony pleksiglasową szybą i serce jej martwieje z przerażenia, ponieważ w długich światłach autobusu widzi bagno, zielonkawe błoto, na spleśniałą powierzchnię wydostają się spod ziemi bąble pękające w zwolnionym tempie.

A więc to tak, to kwestia czasu, za chwilę koła autobusu ugrzęzną tu na zawsze i wszyscy powoli zostaną wciągnięci pod zjełczałą, chorą ziemię, autobus zapadnie się, zrobi się ciemno, błotnista breja pozalewa najpierw szyby, potem przez nieszczelności dostanie się do środka i wypełni pogrzebany autobus po brzegi. Nikt się nigdy nie dowie, gdzie i jak zginęli.

Waliła mocno w pleksiglasową szybę, bo kierowca zdawał się nie widzieć, że się zgubił, pojechał za daleko, nie rozumiała, jakim sposobem nadal utrzymują się na powierzchni bagna, waliła i waliła w szybę oddzielającą ją od kierowcy, a ludzie podnieśli maski i utkwili w niej swój bezwzrok i kierowca się odwrócił.

W plastikowej twarzy miał puste szpary w miejscu oczu.

Odwrócił się jak manekin znowu w stronę bagna.

Byli straceni.

Obudziła się z charczeniem, gwałtownie uniosła się na pościeli, żeby złapać oddech, dopiero po chwili dotarło do niej, że to tylko sen, tylko niedobry sen.

Inwentaryzacja i kontrola w jednym. Przed likwidacją! I jeszcze jak jej się przyglądają! Mogłaby, flądra jedna, ciszej wygłaszać komentarze!

– Popatrz na tę kobietę! – Jedna z tych pań mówi o niej niby szeptem, ale scenicznym.

Wie bardzo dobrze, jak wygląda.

Poza tym nie jest tu potrzebna, pójdzie w głąb, między półki, ma listę książek, które powinny tu być, ale nie ma ich na miejscu, poszuka, nie będzie słuchać komentarzy obcych kobiet.

*

– Co komu po urodzie – usłyszała Basia pewnego wieczoru.

Już od ósmej leżała w łóżku, w jej domu panowały niezmienne zwyczaje, dziecko musiało być w łóżku po ósmej, najdalej wpół do dziewiątej, i chociaż Basia miała już dwanaście lat, grzecznie mówiła dobranoc i szła do swojego pokoju. Światło musiało być zgaszone, potem mama przychodziła sprawdzić, czy Basia śpi, czasem wchodził ojciec, jeśli akurat był w domu.

Tej nocy Basia do późna pod kołdrą przy latarce czytała „Hrabiego Monte Christo”. Kiedy odłożyła książkę, w ogóle nie chciało jej się spać.

Zastanawiała się, czy miałaby dość siły, żeby latami szukać ludzi, którzy ją skrzywdzili, czy wytrzymałaby pobyt w twierdzy If i co by zrobiła z fortuną, oczywiście, gdyby była na miejscu hrabiego.

Na pewno kupiłaby od razu piękny czerwony samochód i wszyscy w klasie by jej zazdrościli i miałaby kierowcę, który by ją woził.

I wtedy zza ściany, usłyszała:

– Co komu po urodzie, no powiedz?

To był głos cioci Ireny i Basi aż ścisnęło się serce. Jak ona tak może mówić o jej mamie? Mama na pewno była ładniejsza od cioci Ireny. Była prawie tak ładna jak aktorki w filmach, tylko miała pomarszczone czoło, między oczami trzy albo cztery zmarszczki, które nadawały jej twarzy ostry wyraz. Ale jakie prawo miała ciocia Irena, żeby tak mówić? Z tym swoim kartoflanym nosem i wąskimi ustami i grubymi paluchami u dłoni, jakby pożyczonymi od innego człowieka?

I dopiero kiedy mama odpowiedziała. Basia zrozumiała, że to nie o urodę mamy chodzi.

– No wiesz – powiedziała mianowicie mama Basi – z brzydkiego kaczątka czasem wyrasta piękny ptak, a Basia ma jeszcze czas.

– Ja mówię, że to dobrze właśnie! – Ciocia Irena podniosła głos. – Ładne to głupie, a lepiej, żeby dziewczyna miała w głowie dobrze poukładane! Tylko żeby ona sobie kogo znalazła…

– To przecież jeszcze dziecko – powiedziała mama, a Basia wtuliła nos w poduszkę i starała się nie oddychać.

Naciągnęła na głowę kołdrę i żałowała, że nie śpi.

Hrabia Monte Christo nic nie jadł i nie pił, kiedy był z wizytą w domu prokuratora, ponieważ nie je się i nie pije w domu wroga. Czy gdyby ona przestała jeść i pić, rodzice zorientowaliby się, co o nich myśli?

Zastanowiliby się przez chwilę? Czy zmuszaliby ją do jedzenia? Pomyśleliby, że się odchudza. A przecież od odchudzania nie jest się ładniejszym.

Pomyśleliby, że ma muchy w nosie.

– Znowu masz muchy w nosie? – prawie usłyszała pod kołdrą głos matki.

– Panno Mary kapryśnico, rozchmurz zagniewane lico – powiedziałby ojciec, gdyby był w dobrym humorze. Bo tak mówił zawsze, jak Basia się nie uśmiechała, a on był w dobrym humorze. Czyli nieczęsto.

Jak wyjrzały – zobaczyły i nie chciały dalej spać, kaprysiły, grymasiły, żeby im po jednej dać, przypomniała jej się piosenka z dzieciństwa, którą nuciła do snu babcia.

– Grymasisz – mówiła babcia.

– Mygrasisz – powtarzała mała Basia. – Powiedz: lokomotywa. – Tata trzymał ją na kolanach i tarmosił za warkocz.

– Lomokotywa – powtarzała mała Basia.

– Moje kaczątko! – zachwycał się wtedy tatuś.

A nie zachwycał się.

Po prostu była jak kaczka. I tyle lat myślała, że to zachwyt, uwielbienie, ukochanie.

– Byleby miała poukładane w głowie.

Bybyle łamią upołakdane w wiegło.

Dotychczas Basi nie przyszło do głowy, że może być nieładna, że może się różnić, że jest inna, a najbardziej nie przyszło jej do głowy, że ciocia Irena może o tym wiedzieć.

Ale od tego wieczoru wszystko się zmieniło.

Jak duszno było pod tą kołdrą!

Kiedy mama zamykała drzwi za ciocią Ireną, Basia przewróciła się na brzuch, objęła rękami poduszkę i zacisnęła oczy. Mama mogła jeszcze wejść i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ale tym razem szczęśliwie nie weszła i Basia powoli uspokajała kołatanie serca.

Widziała stada kaczek, brzydko kiwających się na krótkich nogach, widziała siebie, niemogącą oderwać się od ziemi, aż wreszcie zmęczona zasnęła.

Następnego dnia odmówiła zjedzenia śniadania.